środa, 28 kwietnia 2010

Jak ja nienawidzę studentów (tytuł mający na celu wzbudzić zainteresowanie).

Możecie pomyśleć, że zacząłem się utożsamiać z Wilqiem superbohaterem. Możecie pomyśleć też, że sytuacja jest jak z filmu Fanatyk – któregoś dnia zawaliłem kolosa, podczas gdy grupowy pijus zaliczył na maksa, przez co ja, uwalony student, założyłem dres, w rękę chwyciłem bejsbol, po czym ruszyłem robić na miasteczku studenckim regularny Postal.

Prawda jest taka, że jestem dziwnym studentem. Studentem w swoim mieście. Do tego mieszkającym w najodleglejszych z możliwych dzielnic. Nocą strach wyjść z domu, żeby nie wypaść za krawędź świata i nie rozbić się o skorupę Żółwia. Przez tę podwójnie nieszczęsną sytuację wypadłem ze studenckiego życia. Ma to coś z autyzmu, albo wycieczki do Tokio. Stan nieustanego zdumienia, niezrozumienia, zachwytu i obrzydzenia. Cała akademikowa mitologia jest dla mnie mitologią właśnie, bo znam ją z opowieści, nie z życia. Na oczy widuję pochodne studenckich funkcji życiowych: klapki noszone ledwie śnieg spłynie, piątkowe popołudnia w autobusie, gdzie każdy usilnie próbuje stanąć w poprzek przejścia z plecakiem na stelażu. Specyficzne relacje, w których nie biorę udziału. Podłe żarcie z mikrofali, podłe piwo z puszki.

Żebyście nie wyobrażali sobie, że dyszę z nienawiści. Są też rzeczy, których zazdroszczę. Studiów jako przedłużonego dzieciństwa, tyle lepszego, że wreszcie bez opiekunów i sprzątania. Pięciu minut na uczelnię i dziesięciu na Rynek (kiedy ja przy korzystnych wiatrach wlekę się godzinę). Dziś, na przykład, przepadł mi kurs salsy i półmetek na jakimś pełnym panienek kierunku (można zatem ten wpis uznać za suplement do wpisu o ścisłowcach i humanistach). Kumple nie powiedzieli, bo przecież i tak zawsze wylatuję z zajęć pierwszy (żeby zdążyć na autobus), a wszystkie sytuacje towarzyskie muszę planować tydzień w przód. Jak ja bym chciał studiować gdzieś poza rodzinnym miastem. Wrocław, Poznań. To byłoby życie.
I miałbym laptopa.
Bo tego chyba najbardziej zazdroszczę. Mieć laptopa, nie marnować okienek w podziale zajęć, założyć konto w uczelnianym wi-fi i pisać blogowe posty na nudnych wykładach. To byłoby życie.
Zazdrość o penisa (Freud).
Zazdrość o laptopa (Ziuta).

sobota, 24 kwietnia 2010

Ekranizacje

W Międzynarodowy Dzień Książki wydałem 11 złotych*, co świadczy dobitnie, jaka bieda u mnie. A i nastrój nie lepszy.

Zdarza się niekiedy, że ogłoszona zostaje rychła ekranizacja naszej ulubionej książki. Ukochanej. Tej, która na nice wywróciła nasze patrzenie na literaturę. A potem jest kicha, bo film z książką nie ma nic wspólnego.
Przykładem The Congress na podstawie Lema. Reżyseruje Ari Folman, ten od Walca z Baszirem. Normalnie byłbym wniebowzięty (zapytajcie Artemis z, między innymi, Drugiego Obiegu, a wyjaśni, dlaczego Folman jest wielki), ale szykują się straszliwe zmiany w fabule. Między innymi główną postacią będzie kobieta. Do swidanija, Ijon Tichy. Cały film m być kobiecy, mówi Folman. Bóg jeden wie, jak z Lema można wycisnąć cokolwiek kobiecego. Czekam i boję się.
Drugi przykład jest lżejszy, bo dotyczy Nicholasa Cage'a. I filmu Next bazującego na opowiadaniu Philipa K. Dicka Złotoskóry. Opowiadanie PKD napisał w czasach, gdy w amerykańskiej fantastyce królowały opowiadania o mutantach dysponujących supermocami. Obowiązywały w nich dwie reguły:
1. Mutanci są dobrzy.
2. Mutanci panują nad sytuacją.
Dick zaś napisał tekst w którym:
1. Mutanci nie są dobrzy (przynajmniej nie dla nas)
2. Nie panują nad sytuacją.
Autor oczywiście oberwał za odstępstwo od reguł. Ale mniejsza o krytykę sprzed pół wieku. Powyższą anegdotę cytuję z pamięci, ale jest łatwa do znalezienia, gdyż Dick ją opisał i figuruje w uwagach do trzeciego tomu opowiadań zebranych. I wiecie, co zrobili scenarzysta/producent/reżyser/Nicholas Cage Nexta? Film o mutancie, który:
1. Jest dobry.
2. Panuje nad sytuacją.
Jaki jest w ogóle sens nazywania ekranizacją czegoś, co na żadnym planie (fabularnym, ideowym, stylistycznym, jakimkolwiek) nie ma niczego wspólnego z oryginałem? Fanów książki to tylko zniechęci. Krytyków nie zachwyci. I jeszcze trzeba będzie bulić właścicielowi praw autorskich.

Matrix na potęgę zapożyczył się u innych. Jest podobno opowiadania Snerga z bardzo podobnym pomysłem (Anioł przemocy – ale nie wejdę w szczegóły, bo jeszcze nie czytałem), dochodzi Kongres Futurologiczny, sporo Dicka, mnóstwo anime. Ale Wachowscy nie umieścili nawet "inspired by" w napisach. A mogliby. Że Tichy nie ma na imię Neo? Że przyszłość jest fuj, ale bez robotów?
To są szczegóły.

Obrazek – zagadka z poprzedniego wpisu przedstawia kobietę w ciąży (i z wózkiem ) w hipermarkecie, a wykonała go na zadanie koleżanka siostry. Ja widziałem słonia w kapeluszu i obrazek całującej się pary. Nie wiem, co na to koleżanka.

*Chłodny dotyk" Alberta Sancheza Pinola, zakupiona w taniej książce. Jestem w połowie. Nie jest to może aż tak zakręcone jak "Pandora w Kongu", ale daje radę.

Edit: Coś sypie się wpis. Albo ja coś sypnąłem. Nowe linijki na tak ja trzeba, spójniki na końcu linii, masakra.

środa, 21 kwietnia 2010

A Sześć Wu

Odzew na poprzedni wpis (niewidoczny w komentarzach, bo przesłany inną drogą) zaskoczył mnie i ucieszył. Są jeszcze ludzie, których interesują cudze schizy.


Książki trzech amerykańskich autorów zmieniły moje patrzenie na świat: Philipa K. Dicka, Jamesa Jonesa i Joego Weidera.
Skąd ten trzeci?
Bo A6W ćwiczą teraz wszyscy. Ćwiczą na forum SFFiH, ćwiczą koledzy z Poznania, ćwiczą koledzy i koleżanki z Krakowa. Ćwiczę i ja. Na dodatek Tata znalazł w szafie ekspander, więc mogę spokojnie marzyć o mułach, które rychło sobie wyrzeźbię. Może nie wyrwę się z nerdostwa, ale przynajmniej zostanę nerdem 2.0 (bez Maca). Poniżej rysunek poglądowy:


Na koniec zagadka. Co widzisz, szanowny czytelniku, na tym obrazku?

Czekam na odpowiedzi. Nie ma się czego bać, to nie jest żaden sprytny psychotest. Nie zniżam się do podsuwania testów psychologicznych (czegokolwiek psychologicznego) nieświadomym bliźnim.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Tamci. Wpis złośliwy

Powoli krystalizuje się formuła mojego bloga. Pełno tu będzie wszelakich mądrości godnych czułego twardziela, piątej wody po Hemingwayu. Co gorsza psuje mi się styl, piszę coraz dłuższe i coraz bardziej zagmatwane zdania. To pewnie przez nadmiar głównonurtowych lektur.

Jarosław Urbaniuk, znany fantasta, pochwalił mnie kiedyś za wybór studiów, twierdząc, jakoby kierunki techniczne (a co za tym idzie - praktyczny zawód) gwarantowały zdobycie ładnej i skromnej żony. W przeciwieństwie do cudactw w typie etnografii lub teatroznawstwa. Kto studiował na politechnice, ten wie, jak wygląda rzeczywistość. Przykładem (żeby w blogu nie dominowało ja) kolega z roku. Wysportowany, przystojny, z poczuciem humoru. Na kulturoznawstwie kijem musiałby opędzać się od panienek. Na elektronice opędza się od czarnych myśli.
W ogóle humanistyka ciąży ścisłowcom. No bo jak to może być, że tamci nas zdominowali. Świetnie oddaje to popkultura. Krótkie mignięcie okiem na telenowele, a widzimy, że młodzi Lubiczowie lub ci ze Wspólnej ciążą ku prawie i dziennikarstwu (trochę inaczej stoi sprawa w "Na dobre i na złe", ale częstokrotnie medycyna to przypadłość dziedziczna i scenarzyści to wiedzą). W serialowych willach mieszkają państwa mecenasowie i doktorowie. Trzeba czekać na film o przedwojniu, żeby lud prosty uchylał kapelusza przed panem inżynierem. A potem Jacek Dukaj dziwi się, że na politechnikach sporo jest konserwatywnej prawicy. W przeszłości nas szanowali.
Ścisłowców od humanistów dzieli też przyczyna wyboru studiów. U nas sprawa prosta – chcemy robić konkretną rzecz (rzadziej) albo kieruje nas ostra niechęć do kucia książek na blachę (częściej). Humanistom dochodzi jeszcze (prócz powołania i znajdowaniu przyjemności w kuciu książek na pamięć) chęć potwierdzenia własnych poglądów.
Już tłumaczę w czym rzecz. Żyjemy w czasach racjonalizmu spuszczonego łańcucha. Nie wystarcza już popierać opcję X albo być anty Y. Wybór trzeba uzasadnić. Większości starcza Wikipedia, ambitniejsi idą się dokształcać. Słyszałem o przypadku antyklerykała, który (nie chce mi się wierzyć) po to zaczął studiować religioznawstwo, aby umacniać się w poglądach. I tak, jak zwykli religioznawcy specjalizują się w danych systemach wierzeń, tak on wziął się za strzałkę czasu, a konkretnie za jeden z etapów rozwoju religii – upadek. Podobno jest człowiek istnym specem od zmierzchu religii, mówi o nim ze swadą i miłością. Podobno, bo osobiście nie znam, uwierzyć zaś nie za bardzo potrafię.
Ci wspaniali pasjonaci sowich poglądów niebezpieczni robią się na starość i wtedy tylko, gdy dochrapią się do stanowisk. I wyłazi ci taki z ekranu telewizora albo z gazetowej strony, najczęściej filozof lub socjolog, rzadziej psycholog. I narzuca swój ogląd świata ludziom. Wolno mu by było, gdyby uczciwie powiedział: "ja myślę, ja wierzę, ja uważam". Ale nie, ten mówi: "tak jest". Tak mówi moja nauka, inne postępowanie prowadzi ku zatraceniu. Te słowa oczywiście nie padają wprost, naszemu humaniście wystarcza uśmieszek politowania i kilka banałów.
Dla ścisłowców to rzecz niesłychana. Róże świństwa się przydarzały (marzy mi się napisać o tym książkę), ale żaden fizyk jeszcze nie powiedział Narodowi, że masa spoczynkowa cząstki jest taka, a jak nie, to won do obory gnój przerzucać. Żaden zwolennik teorii heliocentrycznej nie został zwyzywany od pałkarzy jedynie słusznej prawdy (obelga mojego wynalazku). Nie spotkałem się też ze stwierdzeniami, jakoby trygonometria sferyczna prowadziła do podziału na lepszych i gorszych (a przepaść dzieląca śmiertelników od znających trygonometrię sferyczną jest olbrzymia; doświadczam tego na co dzień).
Czasem wydaje mi się, że jeśli w dziedzinie dozwolone są tego rodzaju akcje, dyskwalifikuje je jako naukę. Na szczęście tylko czasem.

Zgoliłem brodę. Patrzę w lustro i widzę Innego. Nowy C-movie, Obca szczęka.

sobota, 17 kwietnia 2010

M.M. i P.K.D

Wokół przetacza się Historia, a my powoli wracamy w koleiny życia.
Mija równo pięć miesięcy, jak przytrafił mi się problem do rozwiązania. Jak przekonać do fantastyki osobę fantastyki nielubiącą, podkreślającą to wręcz. Harry Potter odpadł, bo osoba była dorosła. Na szczęście zanim przyszło do działania, okazało się, że osoby tej nie muszę juz zachęcać. Ani teraz ani nigdy w przyszłości.
Niemniej na płaszczyźnie teoretycznej problem pozostał. No bo czym by tu zaskoczyć kogoś, kto zna lub czuje podświadome hasło "eskapizm i fifoludki"?
Jedną z propozycji jest Dick. Przypominam go sobie, głownie opowiadania, dzięki lekturze biografii pióra Lawrence Sutina (Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka). Ciekawie będzie też wrócić do powieści, gdyż Sutin kieruje na ciekawe tropy. Bierze Autora, naświetla życie Dicka, po czym pokazuje, jak to wszystko wpływało na słowo pisane. Pada nawet metafora: życie Dicka było cyklonem, w oku którego rodziła się literatura. Trafne, prawda?
Kto przeczytał Ubika, albo Trzy stygmaty Palmera Eldritcha, ten łapie wspólny mianownik: narkotyki i szaleństwo. Narkotyki wiadomo, oglądaliśmy Las Vegas Parano, wiemy co się działo na Woodstock. Ale szaleństwo lat sześćdziesiątych, podobnie jak dickowe problem, ma korzenie w dekadzie wcześniejszej. Z książki Sutina wypełza coś niesamowitego. Pigułki na wszystko, panowie doktorzy od grypy i kataru przepisują na chandrę pochodne amfetaminy, środki rozkurczowe i nasenne, krople uspokajające i na ból głowy. A ludzie odliczają miligramy i łykają.
Szaleństwo. Dick, jego żony, Kalifornia cała – wszyscy chodzą do terapeuty. Terapauci robią terapię, sadzają na kozetce i dyskutuję, pacjenci zaś wymieniają się nimi jak Pokemonami. A skutków brak. Dicka można interpretować jako porażkę psychologii.

Jeszcze jedna ciekawostka. Rooga, pierwsze opowiadanie, które Dick sprzedał, wziął Anthony Boucher z Fantasy & Science Fiction. Nie wiem, czy Matuszek z Walewskim byliby tacy łaskawi.

Z ostatniej chwili: Powstaje drugi sezon "Ijona Tichego – gwiezdnego podróżnika". Nie mogę się doczekać. Zna ktoś niemiecki?

sobota, 10 kwietnia 2010

Czwarty

Miałem w już głowie tematy na wpis: Bestera, zaszczepiania fantastyki narzeczonym, zaszczepianie Lema młodym, nowelistykę, czwarty odcinek Pacyfiku.
Ale będzie o czym innym. To już czwarty raz, gdy nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. I czwarty raz, gdy uświadamiam sobie, jakie kruche jest życie.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Religia i telekomunikacja

Są tacy pośród nas, co wierzą, że żyjemy w państwie religijnym. Że panowie w czarnych szatach oraz ich fankluby narzucają swoje spaczone widzenie świata dbając szczególnie o to, by ludzie o odmiennych poglądach zmuszeni byli żyć w porządku, który zaciska im się wokół gardeł, narzuca obce normy.
Gadają bez sensu. Mam dowód.
Facet z uczelni rozesłał instrukcje do ćwiczeń wraz i ich napięty harmonogram w Wielki Czwartek. Zrobił to w święte dni Wielkiejnocy. Zrobił to wtedy, gdy studenci jadą do domu, sprzątają domy, jedzą domowe, lub zwyczajnie piją ze szczęścia, że już wolne. Więcej, zamiast wrzucić informacje na stronę wydziału, przesłał ją kilkorgu, z którymi wymieniał maile w zeszłym semestrze, i poprosił aby przekazali dalej.
Żadne nie sprawdzało maila w czasie świąt.
Padam z nóg, przecinki latają mi przed oczami (przepraszam purystów za niedociągnięcia w interpunkcji niniejszego wpisu), a on zrobił jeszcze to. Do tego jeśli się nie mylę, gość nie jest pracownikiem kadrowym, tylko studentem piątego roku aspirującym do zostania na uczelni. Rozumiem, jak ktoś po latach na posadzie w państwowej firmie (bo tym de facto jest uczelnia) traci kontakt z realem, ale on powinien co najmniej jedną nogą tkwić w moim świecie. Chyba się myliłem. Nie powinno być źle, na moich studiach najpierw stawiają niemożliwe zadania, by potem oceniać je z przymrużeniem oka. Ale człowiek i tak wpienia się trzy razy na semestr.

Z tego wszystkiego przypomniało mi się Accelerando Charlesa Strossa, jedyna powieść Hard SF podejmująca tematykę telekomunikacyjną. Dziwne, że tylko ja tu zauważyłem. Wszyscy tylko pochylali się nad fragmentami o ekonomii, całkowicie pomijając takie cuda, jak kosmolot CISCO, routing w ksenosieci oraz kod Huffmana (tego nie jestem pewien, nie mam książki przy sobie; ale na pewno było coś z Teorii Informacji i Kodowania, pamiętam). Dziwni ci ludzie...

Powoli uczę się obsługi bloga. Dziś wstawiłem pierwsze linki do innych stron. Jak (jeśli) oprzytomnieję, wejdę głębiej (głębię wejdej, wejdę wgłębiej, wgłębię gębej – ręka noga mózg na ścianie) w dostępne opcję i zrobię porządek. Na początek wymyślę fajne tagi.

środa, 7 kwietnia 2010

Telewizorek

W telewizorku Orbitowski. W teleexpressowym przedziale literackim. Dziwne to uczucie, widzieć w roli celebryty kogoś, kogo znam z okoliczności bardziej prywatnych. Mam tę przyjemność, że poznałem Orbita akurat wtedy, kiedy startował z pozycji "przegonię Grzędowicza" horrorowca. Daleko z niej doleciał. Warszawa, książki w wuelu , scenariusze, kino, felietony w Tygodniku. Nie napiszę więcej, żeby nie wyjść na jednego z tych, co się grzeją w cudzym cieple. Ale morał będzie. Ludzie, czytajcie Orbitowskiego, bo to dobry pisarz jest.

W telewizorku "Siedmiu samurajów". Z płytki. Ze sto razy ten film zaczynałem, nigdy nie udawało mi się obejrzeć do końca. Zawsze coś przeszkadzało. Teraz się wreszcie spiąłem i dotarłem do napisów końcowych.
Piękny i smutny film. Zwłaszcza w porównaniu z wersją Amerykanów. Tam było prościej, fabuła niby taka sama, wątki się zgadzają, buchalteria trupów takoż – ale Ameryka, ich hierarchia wartości czy kapitalistyczna mitologia, stanowią lepszą glebę dla happy endu, niż japoński fatalizm. Widać to świetnie w wątku romantycznym. "Wspamiali" wykładają kawę na ławę, samurajowi zostaje niedopowiedzenie z gatunku tych, co tchną melancholią, zostawiając malutki margines błędu. Dla romantyków i patologicznych optymistów (na marginesie: aktorka grająca główną postać żeńską przypomina moją znajomą; nie, żebym znał Japonki, ale figura, fryzura, a zwłaszcza nos żywcem zdarte ze znajomej; zniekształciło mi to odbiór filmu).
W "Samurajach" widziałem też protest przeciwko kastowości społeczeństwa. Nie da się lubić samurajów. To banda aroganckich kretynów, nierobów topiących kraj we krwi. Nasza szlachta uprawiała ziemię, stawiała miasta, oni tylko wiedli żywot rębajłów z pretensjami do bushido. Za chłopów też nie oddałbym złamanego grosza. Nie lepsi od bandytów, przechery, oszuści, istoty na granicy zezwierzęcenia. Nawet nie ruszają się normalnie, tylko jak ludziki z kreskówki. Pokrzywieni jak ruski paragraf biegną tam i z powrotem śmiesznym truchtem. Twarze wykrzywione w komiksowych grymasach.
Awans społeczny niczego nie daje. Taki ktoś tkwi w zawieszeniu. Aspiruje do samurajów, których nienawidzi, za to, co zrobili jego ziomkom. Wstawia się za chłopami, lecz wyższego szczebla społecznej drabiny widzi ich draństwa. I przez to nie zejdzie w dół, choć nie ma siły, by wspinać się dalej. Przegrywa.
Bo dopiero gdy pojawia się śmierć, miłość, ból, radość, Bóg – to wszystko, przy czym nasze hierarchie wysiadają – nareszcie widać w nich tylko ludzi.

Poza tym twardzielski cytat dnia: "jeszcze raz udało się przeżyć".

Wodowanie

Nie myślałem, ze będę prowadził bloga. To znaczy, coś tam myślałem, zbierało się we mnie, ale ostateczny impuls nadszedł, gdy okazało się, że miejsce pod blogaska dostałem razem ze skrzynką mailową i czeka ono na mnie, kusi.

W liceum prowadziłem gazetkę ścienną. Tydzień w tydzień wywieszałem porcję błazeństw. Najwyraźniej nie tylko ja to lubiłem, bowiem równo tydzień temu koleżanka proponowała, żebym znów pisał i przesyłał pocztą. Teraz też postaram zachować reżim terminów. Notka raz w tygodniu, więcej jeśli starczy czasu i pomysłu. Tematyka dowolna. Od głupot po myśli warte, by postawić dla nich własną knajpę – z Murzynem grającym na pianinie i Bogartem za szynkwasem.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

Zaczynamy.