poniedziałek, 31 maja 2010

Męskie łzy

Prawdziwi mężczyźni zmywają makijaż benzyną E95 – powiedziała siostra, sprawiając niechcący, że przypomniały mi się stare rozważania na temat męskich melodramatów, czyli inaczej MM (znowu moje ulubione literki; chyba nigdy się od nich nie uwolnię).
Natchnął mnie też film „Dziewczyna z sąsiedztwa”, którego wprawdzie nie oglądałem, ale wiem, jakie reakcje wywoływał u znajomych. Kobiety przyjmowały go ze spokojem, mężczyźni nieomal mdleli. Czy możliwe jest coś podobnego na gruncie melodramatu, albo szerzej, wyciskacz łez zrobiony specjalnie dla mężczyzn? Po krótkich przemyśleniach znalazłem dwa takie obrazy.
Numero uno, czyli Casablanca. „Męskość” tego filmu opieram na spostrzeżeniu, że jeśli w większość romansów skupia się na losach/przeżyciach kobiet, to w Casablance jest raczej przedmiotem niż podmiotem. Ingrid Bergman staje przed wyborem małego dziecka, które dostało dwa torty z bitą śmietaną, a da rady zjeść tylko jeden. Ciężar tragizmu przesuwa się na faceta. Poza tym mamy cały zestaw hipermęskich cytatów, rozpaczanie przy whisky i Murzyna przy pianinie (to mój prywatny ideał knajpy: speluna dla życiowych rozbitków, w której pianista rżnie As Time Goes By). Mało to wszystko kobiece. QED.
Gdyśmy już wzruszyli serca przy Casablance, wytaczamy ciężka artylerię, czyli Los człowieka Siergieja Bondarczuka. Film nie tak popularny jak kiedyś, ale wyszedł na DVD, puścili w TVP Kultura, a na Filmwebie rozpływają się w pochwałach. Uwzględniając fakt, że zdeklasował Casablankę w moim top ten i teraz figuruje na pierwszym miejscu, jest to lektura obowiązkowa. Olać Manny i Finchery, oglądamy Sieriożę.
Nic tak nie charakteryzuje Losu człowieka, jak to, że scena odmowy zagryzienia po pierwszym stanowi tu manifest ludzkiej godności. Bohater po drugim też nie zakąsza, co czyni go wzorem człowieka radzieckiego i Człowieka w ogóle. Wyjątkowo mało kobiecy wątek. Może, gdyby chodziło o piwo imbirowe, lecz takich okrucieństw faszystowski oprawca się nie dopuszczał.
Spoilerować strach, bez ujawniania fabuły wywód się sypie, ale spróbujmy. Los człowieka to film o mężczyźnie, który idzie na wojnę. Walczy, trafia do niewoli, cierpi, trafia do obozu, znów cierpi, ucieka, znów walczy, doświadcza wszystkich możliwych cierpień. I gdy wojna się kończy, a widz myśli, że więcej hardkoru nie będzie, reżyser daje finałową scenę. Duszoszczypiatielną i męską zarazem. Świetną. Kto nie widział, niechaj obejrzy.
Casablanca i Los człowieka to przykład męskich filmów, bardziej męskich niż łysina Bruce’a Willisa. Zrobionych specjalnie po to, żeby chłop mógł sobie bez wstydu pochlipać. Inaczej skończy się jak ten twardziel, komandos albo inny antyterrorysta, który płakał, oglądając film z boskim Sharukiem. Zapytali go, czemu płacze. Odpowiedział:
–Bo ona go kocha!

Dopisek: Ze smutkiem spostrzegłem, że wpis popełniłem stylem szkolnego wypracowania. Tak efektuje pisanie w jednym tygodniu trzech writingów na angielski.
Dla rozluźnienia klimatu coś lżejszego. Większość programów kabaretowych w TVP rejestrują w studio krakowskim. I nie wiem, czy mamy tu taki urodzaj, czy operatorzy mają dobry gust i talent do kadrowania, bo zawsze wyłapują z widowni najładniejsze dziewczyny.

piątek, 28 maja 2010

Ciuchy

Natchnęło mnie coś przy sprzątaniu szafy. Stos starych koszul męskich, głownie różowych, łososiowych i żółtych, przywołał wspomnienia. Jak ciasteczko z dwudziestej strony Prousta.
Widzę to od razu, gdy dokopię się do swoich zdjęć z wczesnej podstawówki, czy nawet przedszkola. Matko, jak ja wtedy byłem ubrany. Nie to co teraz – czasem, gdy do autobusu wpakuje się szkolna wycieczka, stwierdzam że ubrania dzieci są w porządku. Droższe, tańsze, ładniejsze i brzydsze, ale wszystko w granicach przyzwoitości.
Inaczej ze mną. Straszliwa kolorystyka, wszystko za duże, powyciągane, mnóstwo swetrów i dresowych bluz. Myślałem, że winna jest rodzina z Ameryki. Za komuny paczki z Massachusetts były czymś, ale przychodziły jeszcze w latach 90, przez co zmuszony byłem w łazić w czymś prawie na rozmiar i przesuniętym w czasie o dekadę.
Hipoteza padła przy przejrzeniu zdjęć zbiorowych. To samo. Czapy z pomponami, dresy z nadrukami, dzianina we wszystkich kolorach tęczy oraz mutacja fryzury na czeskiego piłkarza. Tym razem krótkie na przedzie kończyło się trójkątnym ogonkiem. Słowem: dzieci wojny ubrane w szmaty, które Czerwony Krzyż łaskawie przywiózł do obozu uchodźców. W latach 90 Angelina była młoda, więc szansa na adopcję też odpadała.
Tym razem mógłbym zwalić winę na miejsce zamieszkania, robotniczo-inteligenckie gusta rodziców i bliskość bazaru. Ale zajrzałem do Sieci, gdzie wynalazłem zdjęcie znajomego. Gdy ja oglądałem smerfy, on kończył podstawówkę i łapał bakcyla skandynawskiego metalu. Do tego z krakówka. Ten to powinien być ubrany po ludzku.
Ale kicha. Znowu zobaczyłem dzieci wojny, tyle że starsze. Nie załapały się do partyzantki, bo zabrakło kałachów.

Niniejszym pierwsza połowa lat 90 jest dla mnie, pod względem mody damsko-męskiej, gorsza nawet od lat 80.

środa, 26 maja 2010

Ostry dżołk

Tak to z niektórymi dżołkami bywa, że trzeba do nich dojrzeć. Zeszłopiątkowego pojąłem dopiero wczoraj, gdy opowiadałem go koleżankom z roku.
Otóż na laborce z VOIP-a (nie pytajcie, co to) doktor X zdziwił się niepomiernie. Mieliśmy problem, którego nie potrafiliśmy rozwiązać. A taki był prosty. Doktor podpowiadał, nasuwał tropy, a my nic. W końcu załamał się i rozpoczęliśmy życiową dyskusję.
– Ja nie wiem – powiedział (a w zasadzie powiedział trochę inaczej, ale cytuję z pamięci oraz narzucam nieświadomie swój styl pisania). – Głupi nie jesteście, leniwi też nie. Ale jednak nie potraficie rozwiązać prostego problemu. W ogóle nie wiecie, jak się do tego zabrać. Podpowiadam, a wy, zamiast trafić do celu, idziecie w szczegóły, motacie, podajecie zawartość piątego bitu w szóstej ramce. Okej, fajnie że o nim wiecie, ale po co wam to? Skąd to się u was wzięło.

Dziewczyny popłakały się ze śmiechu. W katedrze panuje anarchia i nikt nie zdaje sobie sprawy, czego nas uczą. Potrafimy całkować, dowodzić, rozkminiać pole elektromagnetyczne wokół anteny, wykonywać dzielenie na dziesięciocyfrowych ciągach binarnych w pamięci, rysować po dwa dowolne modulatory cyfrowe na raz (w każdej łapce długopis), robić szybką transformatę Fouriera na kartce, liczyć prądy w pięciooczkowych niestabilnych (czy jak to się nazywa) obwodach, robić sprawozdania i podawać zawartość oraz każdego bitu każdej znanej ludzkości ramki o dowolnej porze dnia i nocy. Zrozumiałe jest, że na telekomunikacyjny odpowiednik walenia młotkiem nie mieliśmy za bardzo czasu. A poza tym, jeżeli ktoś naprawdę tego potrzebuje, wybuli stosowną ilość tauzenów i pójdzie na kurs CISCO.

Na angielskim przyszedł mi do głowy pomysł na powieść w stylu Dana Browna. Z komunistami zamiast księży i PKiN w miejsce Watykanu. Chyba komuś to sprzedam, żal marnować czas i potencjał mózgowy na coś, co nie przynosi pożytku.

czwartek, 20 maja 2010

Zza Buga

W 2007 roku Janusz Józefowicz straszył z telewizora programem Przebojowa Noc, w którym to prezentowano hity muzyczne z różnych stron świata. Każdy odcinek prezentował hity z jakiegoś kraju. Prezentował w sposób niesprawiedliwy i wybiórczy. Na przykład odcinek 3, rosyjski. Zrealizowany pod założenie, że muzyka rozrywkowa z Rosji zaczyna się na Okudżawie, kończy na Pugaczowej, a gdzieniegdzie mamy rodzynki typu TATU albo Biełyje rozy.
Jawna niesprawiedliwość.
Ponieważ kiedyś zaprezentowałem prawdziwy radziecki punk, dzisiaj, na odtrutkę od Przebojowej nocy, prawdziwy radziecki metal. Gra Aria, tytuł piosenki: Ulica roz

wtorek, 18 maja 2010

VanderMeer

Skończyłem ostatnio Shrieka: posłowie, Jeffa VanderMeera. Jak już pisałem na którymś forum: może nie tak szalone jak Miasto.. ale dalej dobre. Dajmy głos Janice Shriek, narratorce i handlarce obrazami:

"Jednakże w Nowej Sztuce wkrótce zaczęło chodzić o coś innego niż o ekspresję artystyczną. Pojawiły się zawężone kryteria, według których każde dzieło sztuki klasyfikowano jako Nową Sztukę, albo jako Nie-Nową Sztukę. To drugie lekceważono, uważając za mało ważne, bądź mniej ambitne. Przyznaję, że sama również prezentowałam takie nastawienie, choć kierowały mną etycznie nieskazitelne powody – chciałam, żeby moja galeria zarabiała. Dlatego starałam się przyklejać wszystkim wystawianym u mnie etykietę >>Nowej sztuki<<, niezależnie czy chodziło o eksperymentalne kombinacje technik malarskich, czy oklepane pejzaże z barkami mieszkalnymi beztrosko unoszącymi się na rzece Moth
>>Oto ironiczny manifest Nowej Sztuki<<, mawiałam o tychże pejzażach, mentalnie przyklękając przed najnowszym potencjalnym klientem. >>W kontekście nowej sztuki ten obraz stanowi potępienie samego siebie w najsilniejszy możliwy sposób<<.
Muszę przyznać, że uwielbiałam tę nieprzewidywalność – nie ma niczego bardziej wyzwalającego niż granie w nielogiczną grę, której zasady tylko ty rozumiesz”


Czy to nie jest najlepszy i najszczerszy możliwy opis New Weirdu? A niby był taki nieuchwytny i niepoznawalny. Kolejny duch okazał się podwójnie naświetloną kliszą.

I jeszcze raz Janice:

„Tymczasem ci z nas, którzy nie byli podporządkowani ślepej ideologii, musieli znosić olbrzymie wiece natywistów, ich umoralniające przemowy, kampanie pisanie listów, które rozpoczynali, gdy tylko ktoś miał czelność wydobyć na światło dzienne coś, co choćby w najmniejszy sposób zagrażało ich wizji świata”

Nie brzmi to znajomo?
(i tak popełniłem najbardziej polityczny wpis na moim blogasku; wieczorem będę miał moralniaka).

piątek, 14 maja 2010

Posthumanizm

Posthumanizm – inaczej humanizm wygłodzony (postny). Prąd umysłowy popularny wśród absolwentów kierunków humanistycznych, którzy nie mogąc znaleźć zatrudnienia, popadają w nędzę. Początkowo bieda prowadzi ich do negacji niesprawiedliwego społeczeństwa i jego wartości. W stanie agonalnym skrajne niedożywienie wywołuje u posthumanistów zespół urojeniowo-halucynacyjny. Przeważnie roją sobie wszechpotęgę człowieka. Pojęcie pokrewne: granica Nietzschego.

Granica Nietzschego – ile problemów musi mieć człowiek, by zacząć opiewać Człowieka (nazwa na cześć filozofa). Zimbardo oszacował G.N na 13 (tyle liter miało brakujące hasło w krzyżówce).

edit: to już 13 wpis.

poniedziałek, 10 maja 2010

Broniewski

Ja nie chcę wiele:
Ciebie i zieleń,
i zeby wiatr kołysał
gałezie drzew,
iżebym wiersze pisał
o tym, że…
każdy nerw,
każda chwila samotna,
każdy ból - jakże częsty, jak częsty! -
zwiastuje odchłań,
mówi : nieszczęsny….

ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu - bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć.

Pętacki wiersz
sam wiesz, że łżesz,
ale dlaczego tak boli, tak boli?
chyba już nic nie napiszę
w ogromną i groźną ciszę
schodzę powoli

ja nie chce wiele:
Ciebie i zieleń…


Broniewski zrobił sobie krzywdę tymi wszystkimi wierszami o Stalinie, górnikach i planie sześcioletnim. Krzywdę zrobiły mu szkoły, wałkując Bagnet na broń (takie polskie Guns of Brixton, zauważyliście?). Nie umniejszam oczywiście wagi jego kawałków żołnierskich czy rewolucyjnych, ale najlepszy jest Broniewski liryczny. Jak w powyższym Zielonym wierszu, jak w Ze złości, Szczęściu, czy moim ulubionym Przypływie. Tego ostatniego nie wrzucę, bo raz za długi, zaś poza tym mam do niego emocjonalny stosunek (bo przy czymśtak genialnym nie da rady inaczej). Możecie sobie wyguglać.

Jak napisać powieść SF. Na marginesie Uczty wyobraźni.

Jak napisac powieść SF w stylu Petera Wattsa.
Kupujemy rocznik Świata Nauki. Usuwamy obrazki, w puste miejsca dopisujemy fabułę. W tym celu wybieramy jeden z artykułów w Świecie Nauki. Ponieważ Watts zaklepał juz samoświadomość, wzrok nasz pada na nozdrza. Piszemy zatem o kontakcie ludzkości z podwodną/kosmiczną inteligencją bez nozdrzy. Aby ubarwić historię, jedną z głównych postaci (najlepiej narratora) obdarzmy nietypowym spojrzeniem na sprawę. Niech to będzie na przykład modyfikowany genetycznie lingwista kwantowy, który w miejsce nozdrzy posiada subwiązaniowy symbiont płatów czołowych.
Tezę książki można streścić mówiąc, iż nozdrza nas opóźniają względem reszty galaktyki, są ewolucyjnym nieprawdopodobieństwem, kłócą się z inteligencją, a spece pracujący nad okiełznaniem Osobliwości w ogóle nie uwzględnili ich w przyszłym sofcie.
Ponieważ tak ostre postawienie sprawy buntuje wszystkich, z od ortodoksów prawosławnych po ortodoksów darwinowskich, dopisujemy bibliografię, w której dokonujemy naukowej egzegezy swoich tez i okraszamy szczyptą kanadyjskiego poczucia humoru, zdrowego i czerstwego jak drwal z Jukonu.
Uwaga! Ministrstwo kultury ostrzega: 90% nakładu powieści SF w stylu Petera Wattsa występuje w Polsce. Dbajmy o nasze dobro ojczyste.

Jak napisać powieść SF w stylu Charlesa Strossa
Pożyczamy od Wattsa rocznik Świata Nauki. Bierzemy dwa, trzy najbardziej nośne tematy. Więcej nie warto, bo Dukaj i tak zauważy tylko ekonomię, a czytelnicy to podchwycą. Uprzednio przygotowane założenia ugniatamy na ciasto, po czym wsadzamy do wirówki. Włączamy na najwyższe obroty, tak aby posthumanizm wykipiał spod pokrywki, a masa wyrosła na pulchną Osobliwość. Ponieważ gustujemy w anglosaskim pieczywie, nadmuchujemy naszą bułeczkę do granic prawdopodobieństwa. Bierzmy foremkę, wycinamy atrakcyjne kształty, po czym przez najbliższą dekadę sprzedajemy magazynach SF jako opowiadania. Potem zawsze możemy rozmoczyć je, skleić w całość i sprzedać jako powieść.

Jak napisać powieść SF w stylu Iana McDonalda (najkrócej, bo książka czeka jeszcze w kolejce do przeczytania)
To samo, co u poprzedników, ale ciut lepiej. Bez przesady Strossa, bliżej literatury niż Watts. Fabułę umieszczamy w scenerii egzotycznej. Ponieważ z kultury anglosaskiej wyrosła jedna z największych (obok darwinizmu, transhumanizmu i memetyki) zaraz XXI wieku, czyli zbójecka własność intelektualna, zakładamy, że McDonald ma prawa do wszystkich powieści hard SF, których akcja umiejscowiona jest pomiędzy zwrotnikami raka i koziorożca. Na wszelki wypadek korzystamy z bezpieczniejszych settingów: Ziemi ognistej, Spitzbergenu, Łotwy, Wysp Kurylskich, Kurpiów.
Propozycja: Na skalarnym Podhalu, teta-Majer(tm).

Jak napisać powieść SF w stylu Paolo Bacigalupiego.
Właściwie nie porada, ale plotka. Przeciek z wydawnictwa MAG sugeruje, że tłumaczem Wind Up Girl będzie Robert Stiller. Planuje się równoczesne wydanie dwu wersji pod różnymi tytułami: Mechaniczna dziewczyna i Nakręcana dziewczyna.

Autor niniejszego bloga proponuje natomiast Nakręconą szprychę. Trochę w stylu komedii na Polsacie.


PS: część osób czytających mojego bloga, może mi robić wyrzuty, że pisze banialuki, zamiast lutować. Od lutowania nie ucieknę, ale mogę uciec od stanów lękowych perspektywą lutowania wywołanych. Innymi perspektywami zresztą też. Ostatnio wszystkie perspektywy przyprawiają mnie o lęki. Więc rozchmurzam się, pisząc głupoty na blogasku.

piątek, 7 maja 2010

Na ósmego maja

Świętość nie wisi w próżni
więc do wykopu resztę ciał wrzucili
czerwoną szmata owinęli katafalk
i dziarską pieśnią zagłuszyli smutek
Bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez wroga
bez ciosów kolbą na na chybił trafił
bez parcia naprzód w nieprzestrzelonym szynelu
Dziarskim marszem zagłuszywszy zębów zgrzyt
bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez nieskalania
smrodliwy wiatr zasnuł brzegi
trupy jak gnój użyźniły czarnoziem
tytoń poszedł prosto w czerwone nosy
bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez grzechu
Dziękujmy więc za krzyki kobiet
golnijmy wódki dla kurażu
i czerwoną szmatą otrzyjmy twarze z łez
bo żołnierzami nie rodzili się
a żołnierzami umierali


bardzo przedwczesne to tłumaczenie, ale i tak niczego lepszego na razie nie wymyślę. A niżej oryginał. Klasyk radzieckiego punkrocka.