niedziela, 19 czerwca 2011

Wiele wpisów, których nie będzie.

Lubię spać. Położyć się po dzienniku i wstać, gdy przebudzenie nieodłącznie wiąże się ze wstydem, że marnuje się życie — to mój ideał. A pomimo tego, niesamowicie pociąga mnie wczesny ranek, tak między trzecią a siódmą rano. Mam wtedy, jeżeli się obudzę, wrażenie że mózg pracuje na najwyższych obrotach. Gdybym był poetą, pisałbym wiersze tylko bladym świtem. Nie wiem, skąd to się wzięło. Może rzeczywiście osiągam o tej porze wierzchołek możliwości intelektualnych. A może to złudzenie i po prostu odpowiada mi tempo przedświtu, a raczej jego brak, i cisza, chyba największa w całej dobie.
Tak sobie siedzę przed kompem od czwartej, teraz jest 5:32, i myślę. Myślę o ostatnim spotkaniu w fantastycznym gronie, gdzie miałem okazję odbyć kilka świetnych rozmów. Takich naprawdę przemega dyskusji, za które tylko dziękować niebiosom, że mnie rzuciły do fandomu.
Najchętniej bym którąś z rozmów tu zrekapitulował, ale nie zrobię tego. Z różnych powodów.
Byłby świetny tekst o Bogu, Kościele, beatyfikacji JP 2, kapitalizmie, Chestertonie i miłosierdziu. Po prostu wzorzec dobrej pop-apologetyki. Ale nic chyba nie napiszę, bo zaraz rozpętałaby się dyskusja, a internetowe gadanie na tematy ideowe mierzi mnie od miesięcy.
Byłby jeszcze lepszy tekst o reformach edukacji. I kto za nie powinien wisieć.
Może napiszę coś o kinie i powieściach przygodowych. Bo wpadliśmy na ciekawy trop, jak to Indiana Jones i Piraci z Karaibów zepsuli nasze widzenie gatunku.
Przykro mi, ale na pewno nie będzie wpisu o Szczepanie Twardochu. Już nawet zacząłem takowy pisać, ale w piątek przyszedł agrafek i walnął taką tezę ze swojego planowanego wpisu o Twardochu, że nie mam po co kontynuować roboty.
Ot i takie tam. Tłumaczę się z nieróbstwa. Ale jakieś wpisy na pewno będą. Po to założyłem bloga. Będzie więc o: Rosji, bajkach, Lampie (duninowskiej), Lodzie (dukajowskim — jedyna rzecz z imprezy kwalifikująca się do spisania) i paru innych wesołych rzeczach.

czwartek, 16 czerwca 2011

Jesteśmy lepsi (jak zawsze)

Guardian, którego nie za bardzo lubię, poświęca od pewnego czasu sporo miejsca fantastyce. Ostatnio pisali o nowym tłumaczeniu Solaris. Na razie w ebooku i audiobooku, gdyż na razie rękę na wydaniu książkowym trzyma właściciel praw autorskich poprzedniego tłumaczenia, złego i pełnego luk.
Ale, jak to często bywa, od artykułu ciekawsze są komentarze. W tym taki oto:
Świetne wieści. Właśnie myślałem o tym w zeszłym tygodniu.

Długo zwlekałem z czytaniem Solaris z powodu złych opinii o tłumaczeniu Czekałem, aż mój polski bedzie dość dobry.

Przy okazju, moja żona nienawidzi Solaris, gdyż jest lekturą obowiązkową w polskich szkołach i musiała uczyć się o niej do upadłego.(mam to samo z Zabić drozda). Zastanawiam się, czy kiedykolwiek dożyjemy czasów, gdy coś jak Gwiazdy moim przeznaczeniem albo Koniec dzieciństwa będą lekturami w Wielkiej Brytanii?

No pięknie. Nie dość, że facet uczy się polskiego bo chce przeczytać Solaris (okej, ma jeszcze polską żonę, ale przecież mógłby zatrzymać znajomość języka na poziomie pogawędki z połowicą, a nie celować w Lema), to jeszcze chwali nas, że powieść SF może być w Polsce lekturą.
A my żalimy się, że mamy getto.

niedziela, 12 czerwca 2011

Wattsem w Wattsa

Tyle tu pisałem o serialach, że zapomniałem o głównym swoim zainteresowaniu — książkach. Dobra, o książkach też sporo bywało, ale głównie w formie, że na zmianę snułem dzikie rozważania oraz nauczałem własnej filozofii artystycznej. A takie rzeczy wolno dopiero po napisaniu dziesięciu książek minimum. Czyli powinienem zamilknąć na jakąś dekadę. Mniejsza.
Dziś o książkach inaczej. Dziś — pochwała, recenzja.
Jednym z lepszych wydarzeń ostatnich miesięcy było powstanie wydawnictwa Ars Machina. Wydali ledwo dwie książki, ale jeden murowany hit: Rozgwiazdę Petera Wattsa. Skończyłem ją tydzień temu, przemyślałem i dziwię się, jakim cudem autor tej klasy dopiero od niedawna przebija się do szerszej świadomości. Na zachodzie, bo nas podbił od razu. Zresztą sam napisał we wstępie do Rozgwiazdy, że polski sukces Ślepowidzenia odblokował magiczne bariery, dzięki czemu zgarnia nagrody (Hugo za Wyspę) czy przebija się do innych mediów (pracuje nad grą dla Cryteku).
O samej wyspie nie powiem więcej, niż zrobił to już w tej recenzji Adam Ł. Rotter.
Mówi się często, że "dobra SF, ale kiepska literatura". Tym mało zaszczytnym tytułem obdarowywano (i słusznie) wielu klasyków. Taki był A.C. Clarke. Taki był Snerg. Nic innego nie szkodzi Eganowi (chociaż zastanawiające są zapowiedzi Zendegi, sugerujące, że to bardzo literacka książka). To samo zarzucił Wattsowi Wit Szostak w SOD-woej dyskusji. Argumentacja była mocna. Opierałą się na tym, że Ślepowidzenie to fabularyzowany esej na temat kosmitów i świadomości, bo pokręcone losy narratora pełnią wyłącznie rolę komentarza albo ilustracji do padających w książce tez. Dzieje się coś nietypowego, a Siri Keeton cytuje anegdotę z młodości.
Na szczęście jest jeszcze Rozgwiazda.
Sceneria i fabułą Rozgwiazdy oraz Ślepowidzenia są podobne. Odcięta od normalnego świata lokacja, grupa świrów skonfrontowana z Tajemnicą, wielkie bum w finale. Ale jest i różnica. Fundamentalna wręcz. W Ślepowidzeniu nie ma miejsca na oddech, bohaterowie od razu lecą jako awangarda ludzkości badać Tajemnicę. W Rozgwieździe z kolei Tajemnica się bohaterom przydarza. Nie prosili się o nią, mieli co innego do roboty. I właśnie dwustustronicowy odstęp pomiędzy zawiązaniem akcji a wejściem Tajemnicy na pierwszy plan dał Wattsowi możliwość zajęcia się bohaterami.
I wtedy wszystko gra. Bohaterowie jak jeden mąż psychiczni, czarna rozpacz egzystencji i los ludzkości wiszący na włosku. To nie jest esefowa sztampa z postaciami odbijanymi od jednej sztancy. Peter Watts tworzy dobre SF i dobrą literaturę. Jednocześnie.
Magik normalnie.

***
Bardzo żałuję, że nie byłem w kwietniu w Warszawie. Nie, żebym lubił ją w kwietniu. Kwiecień jest najokrutniejszym z miesięcy, a nazwa Wawilon mówi za siebie. Po prostu był tam wtedy Jeff VanderMeer. Jeden z moich ulubionych pisarzy i najwyraźniej wesoły człowiek. Czego dowodzi niniejszy fejk. Też bym tak zrobił. Mam stos papierów, które mógłbym podpisać "G.R.R. Martin". Ale mnie by chyba nikt nie uwierzył.

czwartek, 9 czerwca 2011

Ty nic nie rozumiesz

Bardzo lubię twórczość Janusza A. Zajdla. Dlatego z ciekawością zerknąłem na recenzję powieści Limes inferior zamieszczoną na Polterze.
Recenzja jak recenzja, wstrząsnął mną komentarz poniżej. Otóż napisał uzytkownik, że
Powieść wyśmienita, jednocześnie idealnie umożliwiając ilustrację ograniczenia w zakresie znanych kontekstów i braku świadomości wśród młodszych pokoleń, które nawet finału książki nie potrafią powiązać z krytyką PRL-u i próbą wskazania konkretnych rozwiązań. To, że często czyta się tę powieść jako zwykłe, antyutopijne sf, nie widząc perspektywy społecznej, jest jednocześnie przygnębiające i przezabawne.

W tzw. komunie jest coś mistycznego. Dogmat o niemożności rozumowego poznania. Wszystkie inne epoki i kultury można, przynajmniej w teorii, pojąć. Starożytność, średniowiecze, renesans, kultury egzotyczne, wszystkie one były i są badane. Często przeszkadza uczonym brak źródeł (pierwsi Piastowie!), ale nie zmienia to faktu. Każdą epokę historyczną człowiek współczesny może ogarnąć mózgownicą. Za wyjątkiem komuny, dopowiada dogmat.
Dogmat dopadł i Zajdla. Po co w ogóle czytaliśmy, ja i inni przedstawiciele młodszego pokolenia, Limes inferior, Paradyzję, czy Wyjście z cienia, skoro i tak bez pomocy nie zrozumiemy, że to nie są powieści, to nie są antyutopie, ba, nawet nie SF — ale "krytyka PRL i próba wskazania rozwiązań". Ten tekst sam w sobie brzmi, jak z jakiejś partyjnej nasiadówki.
Zaś rok wcześniej Michał Protasiuk, laureat Żuławia za Strukturę, też pisał o Limes inferior. Chyba jeszcze nikt nie pochylił się tak mądrze nad Zajdlem i żałować tylko, że wrzucił Protasiuk ten tekst na bloga, zamiast wysłać do Czasu Fantastyki albo F&SF.
Weterani peerelu właściwie nigdy nie zrozumieli fantastyki socjologicznej. Ich interpretacje zawsze ograniczały się do przekalkowywania komuny na świat przedstawiony powieści. Założyli sobie, że Zajdel wyglądał przez okno, patrzył, a potem spisywał raport, dla niepoznaki podstawiając rakiety pod duże fiaty. Protasiuk natomiast dokonał interpretacji przez pryzmat współczesnych koncepcji. Gospodarkę Argolandu analizował jako drexlerowską (nadprodukcja plus automatyzacja eliminująca potrzebę pracy ludzkich rąk). Więcej, oprócz stawiania Limesa w jednym szeregu z Diamentowym wiekiem i Cruxem, znalazł przyczynek do dyskusji, czy w utopijnej zerokosztowej gospodarce może dojść do kryzysu. Czyli czy utopia nie jest tak utopijna, jak ja Drexler maluje.
Lecz najlepsze zostawił Protasiuk na koniec. Skojarzył słynną postać Alicji z diabłem pojawiającym się w Doktorze Faustusie Manna. Skandal, prawda? Naszego Janusza A. porównywać do przeżartego awangardową zgnilizną głównego nurtu. I jeszcze twierdzić bezczelnie, że na tym polega wielkość Janusza A.
Tradycyjni interpretatorzy polegli na zakończeniu Limes inferior. Ziemkiewicz w bardzo starym eseju (nie wiem, co myśli o tym dzisiaj) stwierdził, że fantastyka socjologiczna nie radziła sobie z finałami, więc te kilka stron najlepiej zignorować. Kto inny powiedział, że w połowie lat 80 było tak źle, że uratować nas mógł tylko cud boski. Dopiero Protasiuk wziął byka za rogi. Wcześniejsze przemyślenia, doszukiwanie się nowoczesnego postcyberpunku można było uznać za nadinterpretację, lecz nagle okazało się, że zakończenie Limes inferior można zrozumieć jedynie odrzucając interpretację peerelowską.
O wielkości literatury decyduje ponadczasowość. Szekspir jest wielki, bo jego dramaty dotykają spraw ważnych zawsze i wszędzie, a nie jedynie dla renesansowych londyńskich mieszczan. Podobnie jest z Tolkienem, Tołstojem, Homerem. I Zajdlem też. Tylko musimy wreszcie zaakceptować, że jego twórczość (i wielu innych, nie tylko pisarzy, nie tylko fantastów) nie jest hermetycznym grepsem, zrozumiałym dla garstki wybrańców, którym los kazała stać w kolejce za baleronem.
Tylko tyle i aż tyle.

niedziela, 5 czerwca 2011

Czy w Pradze mają niebieskie budki telefoniczne?

Przyznam się do dziwnej zabawy. Oglądając serial (paskudne seriale, oduczyłem się przez nie oglądać filmy) wyobrażam sobie, jak mogłaby wyglądać polska wersja. Oczywiście nie kopia przeskalowana jeden do jednego, bo to nie możliwe, mnóstwo spraw ma u nas inny kontekst. Rozmyślam o analogach, czymś, o czym licealiści na wymianach zagranicznych mogliby powiedzieć "my też takie mamy", tak jak filmy giallo są włoskimi odpowiednikami amerykańskich slasherów (mam nadzieję, że nie naciągam analogii), a Leonid Gajdaj — radzieckim Bareją.
Super do takiej zabawy pasują Mad Meni. Oczywiście, my nie mieliśmy mitologi starych dobrych lat 50, krążowników szos, klasycznych sitcomów oraz ich późniejszej dekonstrukcji. Ale też mieliśmy Wielkie Zmiany w tamtym okresie. Polscy Mad Men — nazwałem ich Klasą panów — opisywaliby partyjniaków po październików 56. Panorama bohaterów, starzy ubecy odrzuceni przez system, młodzi karierowicze, niezatapialni macherzy. I ich kobiety. Intrygom akompaniowałby jazz, a rozgrywałyby się wśród mebli i wnętrz z epoki (a polskie wzornictwo i sztuka w ogóle, uwolnione z okowów socrealizmu, dostały wtedy solidnego kopa). Że to może mieć sens, odkryłem czytając biografię Kapuścińskiego.
Niby lubimy w Polsce britcomy (ktoś powiedział wręcz że polskie poczucie humoru jest bliskie brytyjskiemu), ale nie wróżę sukcesu komuś, kto kupiłby format Ojca Teda. Pal licho kontrowersyjny temat i pokręcone oczekiwania widzów. Kolega J., który oglądał Teda więcej twierdzi, że to mógłby być serial o kimkolwiek. A duchowieństwo to na tyle ciekawe środowisko, że potrzeba głębszego wejścia w temat.
A propos kontrowersji: Skinsi. Serial ma potencjał adaptacyjny, o czym świadczy duża liczba polskich miłośników oryginału. Ale to byłoby bardzo trudne. I nie chodzi mi o sprawy obyczajowe, nie wiem po prostu, czy udałoby się nam znaleźć scenarzystę i aktorów — zwłaszcza aktorów — którzy udźwignęliby taki projekt.
Ale najcięższym orzechem do zgryzienia byłby polski Doctor Who. W skrócie, bo rzecz nie taka popularna (choć bardziej, niżbym się spodziewał): brytyjski serial o kilkusetletnim kosmicie, który podróżuje przez czas i przestrzeń przy pomocy statku zamaskowanego jako niebieska budka telefoniczna.
Tego nie da się przełożyć na polskie warunki. Pomijam nieobyczajne dowcipy, że u nas niebieska budka kojarzy się z toi-toiem. Pomimo wariackiego punkt wyjścia i olbrzymiej dawki umowności, Doctor potrafi być niesamowicie poważny. A nawet romantyczny. Szczególnie w okolicach końca każdej serii. A w Polsce nie mamy doświadczenia w tworzeniu (i oglądaniu) filmów, które potrafią na zmianę śmieszyć i wzruszać.
Ale jest w Europie Środkowej ktoś, kto powinien Doctora zrozumieć w lot: Czesi. Czesi, w przeciwieństwie do nas, mają bogatą tradycję kina fantastycznego. Chyba połowa czechosłowackich filmów, która dotarła do nas, jest w mniejszym lub większym stopniu fantastyką. Co ciekawe, u nas nigdy nie funkcjonowały pod gatunkowymi szyldami SF czy fantasy. Raczej jako baśnie filmowe i komedie.
A przecież taki uroczy film, jak Jak utopić doktora Mraczka to wzorcowe urban fantasy. Wśród ludzi żyją wodniki, które kradną dusze topielców. Świat ludzki i magiczny przenikają się, wodniczka zakochuje w tytułowym doktorze Mraczku. Niedaleko tu do Neila Gaimana. Podobnie Jutro wstanę i oparzę się herbatą. Komedia o nazistach chcących dać Hitlerowi bombę wodorową, złym pilocie wehikułu czasu i jego dobrym bracie-bliźniaku. Najlepiej napisana opowieść o paradoksach podróży w czasie przed Dwunastoma małpami.
O Arabeli nawet nie będę się rozpisywał.
Czesi świetnie czują filmową fantastykę, nie boją się konfrontować jej ze światem rzeczywistym, a na dodatek wszystko oblewają gęstym sosem absurdu. Oni by potrafili zaadaptować Doctora Who na Doktora Kdo, swojskiego jak Szwejk i Nohavica.
Tylko czy w Pradze mają niebieskie budki telefoniczne?

W planowanej wersji tego wpisu miało być dwa razy więcej przykładów, a do każdego obrazek oraz linki do tubka, filmwebu i imdb. Ale bez przesady, nie chce mi się. Sami sobie wyguglacie.