poniedziałek, 28 listopada 2011

Straszne

Każda epoka ma swoje straszne słowa. Za komuny była to "polemika". Gdy ktoś z kim polemizował, oznaczało to najgorsze, ranę niechybną od nisko przelatujących kwantyfikatorów, udział w skandalu, a w konsekwencji samokrytykę i wydalenie z szeregów.
Dziś modnym strasznym słowem jest "dyskusja". Zaczęli Dukaj z Orbitowskim i Szostakiem, potem rozeszło się po środowisku i teraz każdy dyskutuje. Ja, na przykład, wziąłem udział w dyskusji opublikowanej w najnowszym Creatio Fantastica. Punktem wyjścia była powieśc Brina Stare jest piękne (tu nie zabrałem głosu, bo zmagałem się z awarią komputera), by przejść do ogólnych rozważań, o życiu, śmierci i science fiction. Czyli tego, co tygryski lubią najbardziej. Wśród uczestników doliczyłem się 3 pisarzy, 1 redaktora, 2 krytyków z Esensji. Czyli towarzystwo znakomite. Zapraszam.

piątek, 18 listopada 2011

Atomowa ciekawostka

Treść zakupionej na Falkonie książki Lecha Jęczmyka Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze średniowiecze zachęciła mnie do ponownego sięgnięcia po Asimova. Ponowna lektura klasyków pozwala odkryć rzeczy, które przedtem nam umykały (regularnie mam tak z Lemem). Pierwsze, na co zwróciłem uwagę czytając fundację, to że w gimnazjum brałem ją za młodszą książkę, niż jest w rzeczywistości. Po części zmyliła mnie data wydania oryginału w wersji książkowej (1951), po trosze ogólna atmosfera opowieści, pasująca bardziej do lat 50. Taka space operowa wizja w czasach, gdzie rakieta niewiele różni się od racy? Wolne żarty! Dopiero później, z Drogi do Science Fiction Jamesa Gunna dowiedziałem się, że złoty wiek SF datuje się gdzieś od 1939.
Zaraz po rozważaniach historycznoliterackich znalazłem jeszcze jeden ciekawy szczegół. W drugi tekście tomiku (Fundacja jest bardziej zbiorem powiązanych opowiadań, niż powieścią), Encyklopedystach, wspomniana jest elektrownia atomowa. Jedną wypowiedź można uznać za aluzję, że energia jądrowa służy też to walki. Niby nic dziwnego, ale Encyklopedyści (pod pierwotnym tytułem Foundation) zostali opublikowani w maju 1942. Pierwszy reaktor uruchomiono w grudniu. Pierwsza elektrownia atomowa zaś powstała w 1954 i była poboczną funkcją zakładu wzbogacania uranu do bomb. Byłby to więc jedna z najlepiej trafionych przepowiedni w historii SF. Wymyślić zastosowanie dla zjawiska, które jeszcze nie wyszło z laboratorium. Tym bardziej, że wtedy trwała wojna i budowa reaktora była elementem ściśle tajnego Projektu Manhattan.  Asimov miał o wiele trudniej niż współczesny pisarz, dysponujący dostępem do internetu, biblioteki oraz prenumeraty czasopism naukowych. Oczywiście teraz na pewno też istnieją utajnione badania naukowe, ale na pewno nie w takim zakresie, jak w latach 40. A wtedy, w tamtych warunkach, napisać o tym książkę jest niesamowitym wyczynem.
Asimov nie na darmo jest jednym z mistrzów.

czwartek, 17 listopada 2011

Ironiści, przeproście za Tycho!

Dziś o ironii. Ironia rządzi. Na przykład telewizją. W serialu, który oglądałem przez wakacje, Charlie Harper rzucał ironicznymi tekstami co 10 sekund. Literatura nie lepsza, gdyż zgodnie z recenzją pewnej książki, zaletą jej miała być ironia, z jaką autor traktował opisywane postaci i wydarzenia. Z kolei w świecie rzeczywistym jeden z moich kolegów potrafił codziennie wymyślić ironiczny komentarz o polityce, piłce, świętach, fantastyce.
Właściwie przyjęło się w potocznym rozumowaniu, że ironia (w znaczeniu czegoś złośliwie dowcipnego, nie terminu z greckiego dramatu) jest wyznacznikiem wysokiej inteligencji. Ironizują mędrcy. Ale czy tak jest na pewno?
Paradoksalne, ironia wydaje mi się najprymitywniejszym rodzajem humoru. Slapstick jak w starej komedii niby jest prościutki, ale potrzeba do niego sprawności fizycznej, znakomitej choreografii oraz ogromnych ilości ciasta z bitą śmietaną. Purnonsens z kolei wymaga olbrzymiej pracy wyobraźni, by stworzyć niebagatelną konstrukcję myślową. Przy tych i innych podgatunkach komedii ironia wypada blado. Można ją bardzo łatwo opanować, gdyż polega na stosowaniu kilku erystycznych sztuczek. Przeciętny ironista zna ich dwa: wyolbrzymienie oraz ironiczny ton głosu. To drugie już  w ogóle nie wymaga myślenia, tylko powtórzenia ironizowanej treści.
Jeżeli więc ironię może opanować każdy, nie powinna być uważana za narzędzie dla wyrafinowanych umysłów. Więcej, przeważnie jest wręcz szkodliwa. Nie każdy przedmiot nadaje się na rekwizyt do slapstickowego gagu, są też rzeczy nieabsurdalne, więc nie poddające się humorowi abstrakcyjnemu. A ironizować da się wszystko, zawsze, wszędzie. Nawet rzeczy słuszne.
Pamiętamy wszyscy o procesie Galileusza. Gdyby nie stanął przed trybunałem inkwizycji, ale jakąś lożą ironistów, do dziś robilibyśmy młynka przy skroni, słysząc o heliocentryzmie. Bo ironia to najskuteczniejszy firewall mózgu, odpowiednik fosy zalanej lawą, najlepszy przyjaciel zamkniętych umysłów.

Ironią – jeśli użyć tego brzydkiego słowa – jest to, że Galileusz sam sobie zaprzeczył. Jedną z zasad fizyki klasycznej jest względność ruchu. W szkole zadania z mechaniki zaczyna się od ustalenia, z którego punktu odniesienia wygodniej liczyć. Bo każdy jest poprawny, choć według prostej obserwacji to pociąg jedzie po szynie, a nie lokomotywa przesuwa Ziemię pod wagonami. Podobnie jest z kosmosem. Czy Ziemia się kręci wokół Słońca, czy Słońce wokół Ziemi jest problemem sztucznym, bo obie tezy są poprawne. Prawdziwym nieszczęściem było założenie, że ciała poruszają się ruchem jednostajnym po kołowych orbitach. Nawet nie to, że cokolwiek kręci się dokoła Ziemi, bo w klasycznej teorii Ptolemeusza środkiem orbity (deferentu) był punkt poza centrum naszej planety. Wszystkie "protezy" geocentryzmu (deferenty, ekwanty, epicykle) służyły do ratowania dwóch założeń, które nie były do niczego potrzebne. Nawet w Biblii ich nie ma, więc opdada argument religijny.
Przez średniowiecze powstawały kolejne "aktualizacje" geocentryzmu, mnożące kolejne ratujące system okręgi. Kopernik dokonał jego rewizji, uznając Ziemię za jedną z okrążających Słońce planet. Ale trwał dalej w podstawowym błędzie jednostajnego-po-kolistej. Trzeba było poczekać na Keplera, by sformułował trzy prawa, które należycie opisały obroty ciał niebieskich.
Cichym bohaterem tamtych czasów jest Tycho de Brahe, ostatni astronom ery przedteleskopowej, posiadacz złotej protezy nosa (prawdziwy stracił w pojedynku). De Brahe, widząc wady helio- i geocentryzmu, stworzył własny system, w którym Ziemię okrążało Słońce, a Słońce - planety. To mniej więcej tak, jak to rzeczywiście wygląda obserwowane z naszego globu. System de Brahe po uaktualnieniu wygląda tak: wokół Ziemi krąży wspólny środek masy układu Ziemia-Słońce, a wokół niego nasza najbliższa gwiazdy. Jeden ruch jest kołowy, drugi - eliptyczny. Wokół Słońca (czyli wokół punktów wspólnych mas) krążą planety. Czyli de facto wracamy do ekwantów, epicykli i deferensów, tylko pozbawionych geometrycznej elegancji Ptolemeusza.
Aż prosi się, żeby to przeironizować.

wtorek, 1 listopada 2011

Głosy Lema

Amerykańscy pisarze lubią cykle. Im dłuższe, tym lepsze. Sięga to czasów klasycznych. Asimov (któego ciągle obiecuję sobie odświeżyć) napisał powieści-łączniki, konstruujące z jego 3 słynnych cykli (Robotów, Imperium oraz Fundacji) całość opisującą losy ludzkości na przestrzeni tysięcy lat. Heinlein wprost zatytułował swój cykl Historią przyszłości.
Wzorując się na powyższych, wymyśliłem zabawę z twórczością Stanisława Lema. Punkt wyjścia jest taki, że, wzorem twórczości swych amerykańskich kolegów, większość dzieł Lema stanowi jeden cykl, a poszczególne dzieła opisują zdarzenia rozgrywające się w różnych miejscach i momentach tego samego świata przedstawionego. Zadanie polega zaś na tym, żeby stworzyć (w miarę) spójną chronologię. Wygrywa najdłuższa.

***
Powyższy wstęp dał mi pretekst (chociaż sama zabawa w "lemowe uniwersum" jest prawdziwa), żeby napisać coś o antologii Głos Lema, którą właśnie skończyłem czytać. W ogóle to rzecz jak na mnie ekspresowa: w jeden piątek trafiła do księgarń, w następny ją kupiłem, do poniedziałku przeczytałem. Powergraphowi należy się nagroda za przełamanie u mnie jesiennego kryzysu czytelniczego.
Wstęp Jacka Dukaja ma pełnić rolę deklaracji programowej dla całej antologii. Przynajmniej Dukaj napisał go w takim tonie.  Definiuje miejsce Lema w kulturze, rolę antologii oraz zakres lemowej twórczości, z której autorzy powinni czerpać i sposób, w jaki powinni to robić. W skrócie: Lem nigdy nie był i nie będzie pisarzem masowym, ale ma stałą grupę miłośników (klasyczny autor kultowy, prosto z definicji Eco); autorzy antologii nie powinni iść w retro, ale pisać tak, jakby Lem żył i właśnie przeżywał szczyt twórczości; punktem odniesienia jest "średni Lem", czyli powieści z lat 60. Amen.
Po lekturze książki wydaje mi się, że Dukaj pisał wstęp bez znajomości opowiadań, a autorzy opowiadań nie wiedzieli, co ponawygaduje Dukaj.
Bo jest sporo retro. Czym bym się nie martwił, bo Bajki robotów też są mariażem fantastyki naukowej z pozaprzeszłą konwencją. Podobnie jak marynistyka w cyklu o pilocie Pirxie, grube księgi dzienników pokładowych, mosiężne zegary, klucze do nadawania morsem. A antenat Ijona, k.u.k. cyberleutnant Adalbert Tichy mógłby posłużyć za naciągany dowód, że Mistrz wymyślił steampunk. Oprócz archaizowania w Głosie Lema znajdują się fanfiki, implementacje koncepcji lemowskich w cudzy literacki software, kilka kawałków trudnych do prostego zdefiniowana i bodaj jeden jedyny, który spełnia postulaty Dukaja.

***
Pisząc "fanfiki" trochę obrażam p.t. autorów. Czy Lotta w Weimarze to fanfiction? Albo Czas apokalipsy? Chyba nie ma zbiorczego określenia na utwór, w którym profesjonalny pisarz sięga do utworów i biografii drugiego pisarza, ażeby złożyć mu hołd i odkryć w jego dziełach nowe myśli.
Andrzej Miszczak zrobił to, czego próbował już opowiadaniem Inwazja (NF 9(348)/2011). W Porywie dopisuje drugie dno jednej z opowieści o pilocie Pirxie. Do tego zacieśnia więzy wewnątrzcyklowe, czyniąc go bardziej spójnym (czego brak Lem sobie wypominał). Samo szukanie nawiązań do pirxowego kanonu sprawi czystą radość, a i fabuła jest bardzo dobra. Zresztą, że Miszczak jest zdolnym pisarzem wiadomo od dawna. Właściwie jedyną większą wadą Porywu jest to, że raczej nie da sobie rady poza lemowskim kontekstem. Na samodzielny tekst, albo "wstęp do Lema" się nie nadaje. Czytelnik musi najpierw znać pirxy.
Za to Zakres widzialny Wawrzyńca Podrzuckiego można czytać bez "obciążenia" (jeżeli wśród czytelników znajdą się takie ananasy, które Lema nie czytały). Ale duch jest. I retro, jeśli za za takowe uznamy wszystkie ekstrapolacje przyszłości bez postludzkich świadomości zamkniętych w mózgach-matrioszkach. I tak: grupa kosmonautów ląduje na jałowej planecie, na której jednak zdają się istnieć jakieś ślady cywilizacji. Niemożność kontaktu, eksploracja niezbadanego, nawet górskie krajobrazy – bardzo lemowo.
Lalka Aleksa Gütschego czerpie z Lema w podobny sposób. Też nie jest to bezpośrednie wykorzystanie konkretnych postaci i miejsc, ale niezależna historia. Bardzo bliska duchowi mistrza. Problemem jest tylko motto brzydko spojlerujące całość. Trzeba było je przenieść na koniec.
Jednym z najbardziej problematycznych opowiadań antologii napisał Janusz Cyran. Ożywiwszy Słońcem królem jeden z bardziej znanych apokryfów z Doskonałej próżni, dodał do realistycznego pomysłu Lema science fiction. I stworzył zagadkę. Nie chcę spojlerować, ale zabrzmiało mi w tym echo Solaris. Jakby oceaniczne fantomy trwały dalej po odejściu ludzi, niczym widma.
Fanfiction totalnym są Opowieści kosmobotyczne Dominika Vidmara Filipa Haki. Kiedy parę lat temu Haka zadebiutował w NF spodobały mi się jego hasła z niby-leksykonów. Ale zaraz potem pomyślałem, że Haka w nadmiarze może być nie do wytrzymania. Teraz właśnie balansuje na granicy. Najdłuższe opowiadanie antologii, prawie sto stron. I naprawdę totalne: w 13 hasłach ze Słownika postaci literatury nieznanej znaleźć można strawestowane: Dzienniki gwiazdowe, Kongres futurologiczny, Golema XIV, Sumę technologiczną, Fantastykę i futurologię, Mój pogląd na literaturę i pewnie parę innych, które mi umknęło. I pewnie bym się cieszył piórem autora, gdyby Haka nie umieścił ilustracji do swojej Totalnej Teorii Literatury fantastycznej, którą wkłada w usta (głośniki?) jednego z bohaterów. Są to uproszczone wykresy ludzkiej literatury. Przykładowy wykres na ramionach znanego złudzenia optycznego opierają się trzy trójkąty Sierpińskiego. Z rogów trójkątów wyrastają krzywe Kocha. Wewnątrz tej konstrukcji znajduje się współśrodkowy okrąg. Przecinające się pod kątem 60 stopni trzy średnice są cięciwami trzech większych okręgów. Ich (tych okręgów) środki są wierzchołkami trójkąta równoramiennego współśrodkowego z wymienionym wcześniej okręgiem centralnym. Całość jest stylizowaną gwiazdą Dawida. Co za efekciarstwo.
Od wielkości do śmieszności tylko jeden krok. Haka kiwa się na krawędzi i zastanawia, czy nie skoczyć na główkę. Jeżeli następnym bohaterem jego Słownika będzie ktoś w rodzaju "Omleta, arcyksięcia duńskiego" (robiłem wcześniej wyrzuty Miszczakowi? Przepraszam, Haka w ogóle nie istnieje bez literatury, które trawestuje), to znaczy że skoczył.
Być może Haka chce pokazać swoją znajomość konwencji, mrugnąć okiem, że on wysoko ponad tym ale w epoce hipsterów ironia przestałą być cokolwiek warta. I jeszcze maniera skrótów "(...)". Czasem Haka cytuje dłuższe fragmenty nieistniejących dzieł Dominika Vidmara, zaznaczając te pominięte wielokropkiem w nawiasie.  To ucieczka przed literaturą. W "Omlecie, arcyksięciu..." to będzie wyglądało pewnie tak:
Słowa, słowa, słowa (...) być albo nie być (...) jest milczeniem.

***
Po fanfikach czas na nieco inne teksty.
Jednym z najlżejszych kawałków antologii, a na pewno najmniej pretensjonalnym jest Stanlemian Wojciecha Orlińskiego. Krótka, rzeczowa historia o hazardzie i rzeczywistościach wirtualnych. Trochę popkultury i Lem w roli patriotycznego okrzyku "nasi tu byli!". Orliński wcześniej puścił dwa opowiadania w NF. Nawet podobne tematycznie: też było VR i popkalczer. Ale dopiero Lem dodał lekkości, której wcześniej brakowało.
Wraz z Orlińskim w wadze lekkiej bije się Rafał W. Orkan. Księcia Kordiana księżycowych przypadków część pierwsza i najprawdopodobniej ostatnia leży gdzieś między Bajkami robotów a Dziennikami gwiazdowymi, obśmiewając przebrane za kosmitów ludzkie przywary. Śmieszno, retro i w duchu Lema.
Odmiennym w tonie opowiadaniem jest Telefon Rafała Kosika. Też nie trzymał się wytycznych Dukaja. Lemowskie motywy (gdzieś wpół drogi między skrzyniami Corcorana a robotem Terminusem) rozegrał po swojemu. Napisał przejmującą opowieść o śmierci, powrocie zza grobu w technologicznej otoczce i z wybitnie kosikowym zakończeniem. Jeden z najlepszych tekstów w zbiorze.
Jeśli ktoś z autorów w ogóle przejął się wstępem, to był to Krzysztof Piskorski. Trzynaście interwałów Iorri jest chyba najbliższe temu, co by pisał Lem, gdyby żył. I był młody. Kres ewolucji, kres fizyki, kres Wszechświata. Na pewno by o tym pisał. Może nie w ten sposób, może postosobliwościowe cywilizacje nie byłyby tak ludzkie w swoich zamierzeniach (chociaż osobiście uważam, że więcej niż człowiek to tylko zwierzę, a po drugiej stronie TO jest kolejna małpa), ale i tak – w tym jest Lem. A do tej pory nie kojarzyłem Piskorskiego z SF. Myliłem się.
Jak Piskorski zbliżył się najbardziej, tak Joanna Skalska najbardziej oddaliła. Nie wiem, co ma do Lema Płomieniem jestem ja. Kosmos nielemowski, zagadka nielemowska, nielemowskie emocje. I zakończenie też z innej bajki.

***
Zostały jeszcze dwa opowiadania – te "dziwne".
Rychu Jakuba Nowaka to fantazja na temat lemowskiego epizodu z życia Philipa K. Dicka. Tytułowy Rychu, niewierny mąż, lekoman, paranoik i ewidentny wariat wplątuje się w dziwną aferę z KGB, CIA, Stanisławem Lemem, SLEM-em i Głosem Pana. Więcej rozpisywać się nie będę – może poza jednym. Agenci FBI z opowiadania, Slattery i Hamm, nazywają się jak aktorzy z serialu Man Men. Nawet wyglądają podobnie. Taka ciekawostka.
I wreszcie Blask Pawła Palińskiego. Z początku można odnieść wrażenie, że znowu będzie dickowato, bo bohatera trafia promień światła z niebios. Ale zaraz potem zaczyna się Lem. We wstępie Dukaj napisał, że "nie istnieje tu [u Lema] sfera emocji związanych z seksualnością człowieka". A Paliński jak na złość wziął się za cielesność i (co za tym idzie) seksualność. Bo one w twórczości Lema istnieją, na boku i zamaskowane (bo pisał cokolwiek pruderyjnie, po staroświecku uważając, że powieści mogą przecież leżeć nie zamknięte na klucz i trafić w ręce nieletnich panien). Być może są ważniejsze niżby się na pierwszy rzut oka wydawało. Dziwię się nawet, że twórczość Lema nie wpadła jeszcze w ręce ludzi od gender studies. Być może Lem jest za mądry i natychmiast obnażyłby miałkość tych szarlatanów.

***
I na koniec coś osobistego. Ostatnią swoją powieść – Fiasko – Stanisław Lem wydał w 1987 roku. Lem "zakończył się" dokładnie wtedy, kiedy się urodziłem. Pamiętam tylko starego Lema i jego śmierć. Czyli tak jak papieża. Obaj jeszcze żyli, ale byli dla mnie już postaciami historycznymi (takich jest nawet więcej: żyją, oddychają, przemawiają do narodu nie wiedząc, że są już tylko figurami z kart podręczników; ale to już nie ten format co SL i JP2). Czy to coś znaczy, nie wiem.

Długi ten tekst. Niedługo premiera kolejnej antologii Powergraphu — Science Fiction. Też pewnie coś o niej napiszę. I pewnie jeszcze obszerniej, bo będzie dłuższa o jakieś 250 stron. Złota jesień dla miłośników SF tego roku.