poniedziałek, 31 grudnia 2012

Achtung Spojler!

– Co czytasz?
– Biografię Napoleona, bardzo interesująca.
– A do Waterloo już doszedłeś?
– Człowieku, błagam, nie spojleruj!

Koniec roku upływa mi pod znakiem Wielkiego Planu. A wygląda on tak: skończyć Smoka Griaule'a, następnie przeczytać Hobbita i całego Władcę Pierścieni. Potem jeszcze tylko powtórzę trylogię Jacksona i wreszcie będę przygotowany, żeby pójść do kina na Hobbita: niezwykłą podróż. Plan ma wadę - do tego czasu filom może już zejść z ekranu, ale inaczej się nie da: zbyt dawno siedziałem Śródziemiu, żeby wracać doń bez przygotowania. Tolkien nie jazda na rowerze.
Przy okazji Hobbita zwróciłem uwagę na temat spojlerów. Niby książka jest już tak znana, że znalazła się w kanonie wiedzy powszechnej, a jednak internetowe dyskusje o adaptacji pełne są tagów i zaciemnień ukrywających jakieś zaskakujące zwroty akcji. Nawet sławetne/niesławne rozszerzenie filmu do trzech pełnometrażowych odcinków nie wyjaśnia niczego - wszak Peter Jackson uzupełnił fabułę Hobbita o wydarzenia dobrze znane z dodatków do Władcy oraz końcowych fragmentów Silmarilliona.
To prowadzi do pytania: co to jest spojler i dlaczego tak się go boimy? Odpowiedź wydaje się prosta (spojler, co to jest, każdy wie), więc nikt się specjalnie nie zastanawia. A wcale tak łatwo nie jest.
Spoiler to po angielsku (za słownikiem Stanisławskiego) "psota". Ale spojler popkulturowy (popkulturowy, bo nie słyszałem, żeby ktoś komuś zaspojlerował Doktora Faustusa) to zbrodnia cięższej wagi. To spoil znaczy między innymi "psuć", zatem: psuj. Ktoś nam popsuł książkę, komiks, film, grę, wyjawiając istotny szczegół fabuły. Sabotaż nieomal.
W popświecie, w którym trudno o coś godniejszego potępienia niż spojlowanie (może tylko publiczne cieszenie się z kasacji Firefly), walka już wkroczyła na poziom prawdziwej wojny totalnej, gdzie wróg czyha wszędzie. Hobbit nie może niczym zaskoczyć na poziomie sekwencji zdarzeń prowadzących bohaterów od zawiązania akcji do finału, zatem tajemnicą, którą trzeba ukryć stają się zabiegi reżysera. Nie CO zrobił, ale JAK. Jak powtykał w krótką powieść przypisy z Władcy, jak przedstawił to a tamto.
Czy gdybym napisał gdzieś, że w Dobrym, złym i brzydkim mamy do czynienia z konfliktem trzech świetnie napisanych charakterów, czemu towarzyszy znakomita muzyka Morricone, to czy ktoś zakrzyknąłby: "chłopie, nie spojleruj"? Może jeszcze gorzej: czy spojlerem będzie napisanie "nie zdradzę wam zakończenia filmu"? Wtedy przecież od razu zaczynamy się zastanawiać, że w zakończeniu musi coś być (inaczej nikt by o nim nie wspominał) i psujemy sobie odbiór, bo zamiast spokojnie oglądać i być zaskoczonym, usilnie zastanawiamy się, co to może być: bohater jest duchem, szkielet domniemanej zabójczyni leży w piwnicy zaś mordercą jest jej syn, policyjny kapuś to Wielki Boss etc.
Strach przed spojlerem paraliżuje dyskusję o kulturze, ograniczając ją do wymiany prostych okrzyków zachwytu bądź niezadowolenia.
Glosa:  może o to chodzi i popkultura, jeśli wstrzymamy się na chwilę z jej apoteozą, okazuje się służyć niczemu poza aplikowaniu poczucia awesomness. Avengersi byli awesome, dinozaury na statku kosmicznym byli awesome, Hobbit też musi być awesome, bo po nic innego go nie potrzebujemy. 
Czego właściwie obawiamy się ze strony spojlera? Samodzielne odtwarzanie opowieści zapisanej w słowach i obrazach jest istotną rzeczą (niektórzy uważają, że poniekąd w ten sposób czytelnik/widz/gracz bierze udział w akcie twórczym), więc nic dziwnego, że odbieranie tej przyjemności uważa się za coś złego. Takich spojlerów chyba nikt nie pochwali. Ale, już pisałem wcześniej, lęk i odraza nie są już zdrowe, tylko wyrodziły się do postaci obsesji.
Totalna wojna ze spojlerami sugeruje przerażającą jednorazowość dzieła. Wiesz już kto zabił? Zatem do kosza, bo na nic innego ten film ci się nie przyda. Podobnie z książkami oraz grami. Szepniesz komuś do ucha "would you kindly?" i zostaje mu tylko odinstalować Bioshocka.
Owszem, są dzieła jednorazowe. Chociażby Szósty zmysł, który ogląda się drugi raz chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy reżyser naprawdę tak sprytnie poprowadził historię, jak to wyjawił w finale. Czy jednak popkultura jest skazana na takie opowieści? Fight Club – dzieło lepsze i ważniejsze od Zmysłu – można oglądać sto razy pod rząd z niezmienionym poziomem zainteresowania, mimo że znamy jego nieoczekiwane zakończenie.
Wreszcie jest przykład ostateczny, bodaj największe osiągnięcie dwudziestowiecznego popu, czyli Gwiezdne wojny. W finałowej Imperium kontratakuje zostaje ujawniona tajemnica z przeszłości bohaterów. Scena ta obrosła tysiącami dowcipów, cytatów, parodii, aluzji, odniesień i memów,  czyli została po wielokroć haniebnie zaspojlerowana. A jednak wciąż oglądamy Gwiezdne wojny. Więcej, nie słyszałem, żeby ktokolwiek stracił na przyjemności seansu, kiedy wie już, iż [...] jest [...][...].
Nie wiem, szczerze mówiąc, jak zakończyć ten post inaczej, niż prostym stwierdzeniem, że nieładnie jest wypaplać komuś fabułę, ale też nie róbmy z tego nie wiadomo jakiej zbrodni. Ja w każdym razie jeszcze w tym roku kalendarzowym zabieram się za psucie seansu Hobbita. Z wrodzonego lenistwa ograniczę się do dwóch podstawowych książek, bo dalsza praca wymagałaby wizyty w bibliotece, a nawet czytania po angielsku. Może więc jednak coś mnie zaskoczy?

***
Nie starczy już czasu na oddzielny wpis, więc pozwolę sobie na małe podsumowanie. W trzecim roku blogowania straciłem tempo i nie wyrobiłem planowanej średniej jednego posta na tydzień. Szkoda, ale sam nie wiem, czemu tak. Może przez lenistwo, może po prostu nie miałem o czym pisać.
Tak czy inaczej życzę wszystkim czytelnikom samego najlepszego w 2013. Niech się wam szczęści, a i mnie coś z waszej radości skapnie. Do przeczytania!

środa, 5 grudnia 2012

Ta powieść z dwuustą okładką


Jaka szkoda, że Twardoch nie dostał Żuławia za Wieczny Grunwald.
Tak by się wtedy wszystko ładnie ułożyło. Rok później dostałby go Szostak za Dumanowskiego, nie byłoby kolejnego „Dukaja roku”, zaś rok bieżący otwierałby sposobność do tak długo wyczekiwanego momentu, kiedy kapituła zaszaleje ogłosi jakiś kontrowersyjny, acz niegłupi werdykt. Tymczasem wszystko się posypało, wyróżnienia dostał, kto dostał, nie ma nikogo, kto mógłby posłużyć za powód do wykonania kontrowersyjnego kroku, zaś Twardoch został fantastycznym Scorsese i napisał Morfinę.
Głupio, że tak nieładnie zaczynam o tak dobrej powieści. Morfina jest w ścisłej czołówce polskich książek, które wyszły w 2012. Podobała mi się, jest świetnie napisana, jest inspirująca. No ale…
Myślę, że Morfinę troszeczkę Twardochowi wmówiono, przy każdym wywiadzie i w każdej recenzji apelując, by napisał Wielką Polską Powieść (Współczesną). Taką, jakiej domagali się krytycy od początku lat 90, ale nikomu nie chciało się napisać. Więc Twardoch spróbował.
I widać, że skleił ją ze swoich poprzednich książek. Owszem, są pisarze, o których mówi się, że piszą całe życie jedną historię. Jak Dick chociażby. Ale jednak u Dicka wrażenie autoplagiatu odczuwałem tylko przy słabszych utworach, pozostałe czytało się jak nowości, mimo że technicznie były tą samą książką w nieco innych szatach. Tak samo (znowu to nazwisko) z Mackiewiczem. Zaczął powtarzać się dopiero w siódmej powieści, zresztą ostatniej. Jakby wiedział.
Może mam takie skrzywienia, ale rozbijając Morfinę na czynniki pierwsze napotykam na znajome motywy. Konstanty Willeman, główny bohater, pożałowania godny bon-vivant z frontowym epizodem, jest zapożyczony z Ronda. Matka wzięta z Dwóch przemian Włodzimierza Kurczyka, jeden z epizodów to przetworzona Masara, tożsamościowa gmatwanina bycia Polakiem/Niemcem/Ślązakiem to Twardocha temat stały, narracja to Grunwald zaaranżowany na powieść realistyczną, no i są Czarni bogowie. Najmniej (jeśli w ogóle) jest w Morfinie Epifanii wikarego Trzaski, ale o tym później, bo rzecz łączy się z Czarnymi bogami.
Pierwotnie chciałem napisać ten tekst w formie dialogi, gdzie prawak On i lewak Ony pastwią się nad powieścią i jeszcze bardziej nad sobą. Ostatecznie wydało mi się głupie, ale klucz polityczny ciągle Twardochowi towarzyszy, choćby ten się zarzekał, że nie jest w żaden sposób zaangażowany, a w literaturze szuka tylko Literatury. Może to grzechy młodości.
Pod tym względem Morfina jest ważna i oryginalna, bo stanowi chyba punkt, w którym wszystkie strony będą musiały się wreszcie oficjalnie ustosunkować do Twardocha: nasz ci on czy nie nasz, wróg czy przyjaciel, a może ktoś neutralny?
Prawica wiadomo: Twardoch wywodzi z hard-frondowego środowiska, ale szybko przerósł je intelektualnie; z elitą (która potem opuściła Frondę i założyła Czwórki) się dogaduje, owszem, ale masy są zdezorientowane. Większość oskarży go choćby za śląskość i opatrzy gazetowyborczym stygmatem. Pozostali stwierdzą, że może i dalej jest „nasz”, ale lepiej byłoby dla Sprawy, gdyby pisał łatwe kawałki o dzielnych patriotach.
Ciekawa za to jest kwestia recepcji Morfiny w okolicach lewicowo-liberalnych. „Krytyka polityczna” chwaliła, ale znowu: co innego opinia wierchuszki, co innego mas. Bo nie dajmy się zmylić gadaniem prawicowców, Twardoch „ich” też nie jest. A to przedstawia patriotyczną bohaterszczyznę jako degrengoladę toczącego Polskę matriarchatu, a to w zupełnie pobocznym epizodzie opisuje poronienie (przypadkowe zresztą) w identycznym tonie jak wtedy, kiedy pisze o śmierci człowieka. I lewicowcy albo zaakceptują, że takie myśli pojawiają się w literackim mainstreamie i są dozwolone,  albo je odrzucą. A jak to zrobią – to może być ciekawa do obserwowania akrobatyka.
Ale chyba za dużo się nachwaliłem i zginął mi wątek (że Morfina to ambitna porażka). Wspominałem już, że przy rozkładaniu powieści na czynniki pierwsze otrzymujemy poprzednie utwory Twardocha. Ale przecież powieści, przynajmniej za pierwszym razem, czytuje się „całościowo”. I tu jest pies pogrzebany. Twardoch porwał się na powieść totalną, co nie wyszło na dobre. Każdy z wątków ginie w cieniu pozostałych i nie daje się z nich wyabstrahować. Kwestia tożsamości narodowej ginie, bo Willeman funkcjonuje w środowisku tak pokręconym, że wypaczającym odbiór: matka-wariatka rodem z horroru, teść-eugenik, bohema z Adrii i morfina. Nie dziwota, że jest polskością na bakier. Za dużo tego na jedną głowę.
Lepiej wypada wątek „obyczajowy”, chociaż jemu też zaszkodziło umieszczenie w wyjątkowej sytuacji jesieni roku 1939. Może bez wielkiej historii Morfina byłaby tą wyczekiwaną Wielką Polską Powieścią Współczesną. Bo to jest chyba najciekawsze: czy człowiek staje się przez siebie, czy przez innych. Jak bardzo różnie wypadamy, kiedy przepuści się nas przez subiektywne spojrzenie bliźniego. Że w oczach wszystkich będąc przegranym tak naprawdę możemy być zwycięzcą, chociaż tamci wcale nie stali daleko i widzieli prawie wszystko. Bardzo to faulknerowskie, tyle że u Faulknera nie byłoby zwycięzcy (nawet gdyby wygrana mogłaby zaistnieć tylko w interpretacji czytelnika). No ale wszystko to przykrywa dokumentnie 1939, morfina, muszkieterzy, inżynier Witkowski i sojusz polsko-niemiecki.
Może więc błąd popełniło Wydawnictwo Literackie? Pół roku temu niepotrzebnie prezentowali Widma Orbitowskiego jako powieść o Powstaniu Warszawskim, choć samo „Baczyński żyje” poradziłoby sobie lepiej. Teraz sugerowali, że Morfina to klimaty Littela czy wręcz Grossmana (była już taka książka: Nie trzeba głośno mówić), czyli wielka historia. A jest to raczej powieść o Człowieku.
Teraz zaś coś, co frapuje mnie najbardziej. Twardoch napisał jedną powieść katolicką (Epifanię wikarego Trzaski), w innych religia nie była może w centrum uwagi, ale istniała, chociażby jako jeden z czynników zwyczajnie obecnych w świecie przedstawionym. Morfina tymczasem jest zsekularyzowana. Matka-wariatka nie ochrzciła Konstantego, on nie ochrzcił syna. I nikt nie ma z tym problemu, czasem trzeba tylko zełgać (bardzo rzadko), że chrzest był u luteran w Katowicach, trzeba by daleko po odpis jechać, a to niepotrzebne. Potem jeszcze bohaterowie raz zatrzymują się w kościele, ale nie z przyczyn duchowych. I tyle.
Z drugiej strony unosi się nad Morfiną atmosfera mrocznej duchowości. Jest narratorka wołająca „śanti, śanti, śanti”, są i znani z Wiecznego Grunwaldu i Gerda Czarni bogowie. Nie ingerują w żaden sposób w akcję, ale i nie są zwykłą metaforą. Może Twardoch napisał jednak powieść religijną, i to nawet głęboko, ale o takiej religii, którą zna tylko on.
A my raczej nie chcielibyśmy poznać.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyjątkowo niecierpliwe oczekiwanie na następny odcinek

Zastrzelili go.
Kula wystrzelona przez podwójnego zdrajcę przeszła na wylot, w ciemności bryznęła krew. Nie zdążyła komisarz Majewska, przynajmniej dopadła snajpera zanim ten strzelił drugi raz – w głowę. Nie zdążył Młody, chociaż całą noc czaił się z atekami. Pozostali jeszcze nie wiedzą co się stało. Doktor Basia nie wie jeszcze, że powinna płakać, prokurator Sobecki z Moniką są na randce (no no, kto by pomyślał). Niecierpliwie czekam na przyszły czwartek.
Jak widać, nieładnie zaspoilerowałem finał ostatniego odcinka Paradoksu. Na szczęście tego bloga piszę dla ludzi czytających (ostatnio za rzadko, nadrobię to) i oglądających, a nie smutasów, których interesuje tylko, co będzie dalej. Zresztą nie powiedziałem nic. Tylko tyle, że do Lindy strzelali.
Ciężko jest robić w Polsce dobry serial. Ale się da, wierzę w to głęboko, wywołując jedynie śmiech otoczenia. Niemniej piszę długi tekst na ten temat, więc niedługo na jednym takim portalu zaprezentuję tę swoją niespełnioną miłość. W każdym razie na razie uwierzcie mi na słowo. Da się, choć to nie jest łatwe. Twórcy bić się muszą zarówno z systemem, jak z sobą samym. Czasami wygrywają i wtedy powstaje Paradoks.
Od czasu Pitbulla TVP2 nie potrafiła wstrzelić się z nowym kryminałem. Nowa była blada i nijaka, z Instynktu zapamiętałem tylko przerażającą amerykańskość prologu pierwszego odcinka. Dopiero teraz się udało: tercet Brejdygant/Lankosz/Zgliński pokonawszy 60 innych projektów przełamali kilkuletnią dominację jedynki i jej kryminałów na niedzielne popołudnie (którym w żaden sposób nie jestem przeciwny; uważam po prostu, że co dwa-trzy lata trzeba wyjść z czymś innym).
Co sprawia, że tak chwalę Paradoks? Na pewno obsada aktorska. Linda powraca wreszcie w roli godnej swojego talentu, wymiatają starzy wymiatacze w rodzaju Jakubika z Bluszczem, świetni są nieopatrzeni Grycewicz i Łukaszewicz. Oczywiście tu trochę przesadzam: Anna Grycewicz nie jest do końca nieopatrzona. Wygląda jak siostra-bliźniaczka Maggie Gyllenhaal i chyba ma nawet pieprzyka w tym samym miejscu.
Chwalić trzeba też scenariusz. Co prawda agrafek narzekał, kiedy o tym rozmawialiśmy, że jest zbyt skandynawski, ale agrafek po prostu naoglądał się za dużo szwedzkich seriali. Mnie się ostatnio przejadły sałatki, ale nie zmienia to faktu, iż warzywa są zdrowe, smaczne i zalecane przez lekarzy. Na tym polega właśnie obiektywizm. Zresztą jeśli polska popkultura ma szukać gdzieś wzorców, to właśnie u Skandynawów (i Brytoli, rzecz jasna). Nie w Ameryce i, niebiosa brońcie, nie u Niemców.
Przy czym podkreślę dla tych, którzy kochają The Wire i czekają na nowego Pitbulla: Paradoks to nie jest serial realistyczny. Ogląda się go dla mrocznego nastroju, a nie zapisu policyjnych procedur. Najlepiej pokazują to dwa wczesne epizody: Wolność i Tajemnica spowiedzi. Drugi złości złościć może niewykorzystaniem potencjału, jaki kryje tematyka kościelna. Oczekiwałem CZEGOŚ a nie historyjki o sekcie fundamentalistów z Georgii, która jakimś cudem wyfrunęła z południa USA i wylądowała pod nosem arcybiskupa Nycza. Identycznie jest z Wolnością dotyczącą morderstwa w szpitalu psychiatrycznym – ponurym budynku z wnętrzem wyłożonym kafelkami, żeby łatwiej było zmyć krew i gdzie – nie pokazano tego, ale rzecz nasuwa się sama – lobotomię wykonuje się w ramach koszyka świadczeń. Mam znajomą, która pracowała w szpitalu psychiatrycznym. Pewnie śmiałaby się się z takiego przedstawienia. Z drugiej strony taki jest horrorowy stereotyp i wielu może się podobać. Więc pewnie tak samo jest z "odcinkiem" kościelny i tylko ja się czepiam. Na szczęście są tylko dwa takie momenty w całej serii. W reszcie przypadków nieprawdopodobieństwo zostaje zamaskowane przez nastrój oraz zrównoważone wątkiem głównym, który dla odmiany jest realistyczny i zakręcony. Sam pomysł, że jedni policjanci inwigilują drugich i zdają sobie sprawę, że są cały czas na podsłuchu, został rozegrany wyśmienicie. Ale dość spojlerów, przejdę do tego, co jest w Paradoksie najpiękniejsze.
To dialogi. Oj, jak jest trudno w polskim serialu o dobry dialog. Przeważnie jest do bólu łopatologiczny i traktuje widza jak idiotę, któremu informację trzeba wyłożyć jak kawę na ławę, bo nie zrozumie. Nawet Czas honoru, który wyznaczył nowe standardy dla polskich produkcji, poległ na tym froncie. Nawet Glina... nawet Pasikowskiemu się nie udało. Znajomi obejrzawszy całość pytali mnie, dlaczego tam wszyscy mówią jak w Starym Teatrze. Podejrzewam, że wszystkiemu winne wspomnienie po propagandowej funkcji telewizji oraz jej wiecznie żywa "misja". Agitatorom i nauczycielom płaci się za mówienie wprost.
Paradoks natomiast (czy właściwie – Igor Brejdygant) cieszy człowieka nienachalnymi dialogami. Jakie one są delikatne i naturalne – chyba w wolnym czasie obejrzę całość jeszcze raz tylko po to, żeby wyłapywać perełki takie jak rozmowa (czy raczej monolog) Sobeckiego w windzie, rozmowy Joanny z ojcem, wiadomości na karteczkach (kto oglądał, ten wie), czy one-linery Lindy, może nie tak kultowe jak w Psach, ale pozbawione pasikowskiego zadęcia.
Tylko za to chwaliłbym Paradoks pod niebiosa. Ale całość sprawia, że mamy do czynienia z serialem roku.

***
Jeszcze jedno na zakończenie. To jest utwór grający w Paradoksie do napisów końcowych. Jeżeli tak świetny kawałek idzie do endingu, to albo twórcy nie wiedzą, co robią, albo wczesniejsze jest jeszcze lepsze. Oceńcie sami.

czwartek, 29 listopada 2012

Kto ty jesteś, Polaku mały


Bardzo lubię pisanie Szczepana Twardocha.
Niestety wraz ze starym dyskiem przepadło archiwum GG, gdzie wróżyłem mu wielką przyszłość – i to w czasach, kiedy był gniewnym dwudziestopięciolatkiem od opowiadania o szalonym kawalerzyście (a jaki ja wtedy młody byłem). Musicie mi więc uwierzyć na słowo.
Proza Twardocha, to nie jest literatura, która gładko wchodzi w człowieka. Przypomina intensywny trening, gdzie bez przerwy człowiek się męczy, boli go to, odrzuca – a jednak brnie dalej, bo to (podobno) zdrowe i w jakiś paradoksalny sposób inicjuje wydzielanie endorfin. O tym, co mnie boli w jego książkach mógłbym pisać bez końca, skupię się więc na rzeczy najważniejszej. Narodowości.
Już wrzucałem link do artykułu, w którym podpisuję się własnym nazwiskiem, więc skoro już upubliczniam się w sieci, pójdę o krok dalej: jestem Polakiem. Chyba, bo  od strony etnicznej można by się czepiać. Ród mój nigdy nie prowadził kronik czy sylwów, nie zachowały się też dokumenty sprzed stuleci (może jakieś księgi parafialne w diecezjalnych muzeach, ale kto by tego szukał), więc nie wiem, czy nie przywędrowaliśmy zza siedmiu mórz, ani też, czy nie wżenił się w nas jakiś element narodowo niepewny. Z drugiej strony takie historie zdarzały się raczej u bogatych mieszczan i szlachty. Dokonywać narodowościowej transgresji, żeby klepać biedę w Polsce – nie widzi mi się to.
Niemniej od czytania Twardocha zacząłem mieć wątpliwości, czy aby na pewno jestem Polakiem. Uczucie, że coś mi nie pasuje, kłębiło się gdzieś na obrzeżach świadomości.  W przeciwieństwie do Twardocha nie miałem żadnego uzasadnienia. Tylko przeczucie.
Olśnienie przyszło rok temu, kiedy jechałem pociągiem do Lublina. Był brzydki listopadowy dzień.  Gdzieś w trzeciej godzinie jazdy wyjrzałem przez okno – i zobaczyłem grozę.
Ponura bezkresna równina, brakowało tylko jurt, żeby poczuć się jak w Azji. Gdzieniegdzie… trudno to coś nazwać. W książce do muzyki ze szkoły podstawowej takie twory nazywano wierzbami i dodawano, że za nimi wzdychał na obczyźnie Chopin. Ja wiem, co to jest wierzba: piękne, melancholijne drzewo. Te cosie  wyglądały jak zasuszone palce poległych olbrzymów, które odsłoniła erozja. Tęsknić za nimi mógłby tylko kultysta z opowiadania Lovecrafta.
Czy ludzie żyjący w takim miejscu mogą mi być rodakami?
W „Lewej wolnej” Mackiewicza jeden z bohaterów ogłasza się patriotą pejzażu. W przeciwieństwie do różnych wariatów, na przykład jak ten, co chciał wszystkie brzozy i topole na Litwie za bycie drzewami „sentymentalnie rosyjskimi”, on kocha każde drzewo, kościół, cerkiew, bożnicę i meczet, jaki dostrzeże w pejzażu. Brzmi to ładnie, ale co jeśli trafi ktoś w zupełnie obcy pejzaż, a będą mówić mu, że jest jego?
To działa chyba i w drugą stronę. Tam pośrodku Przeklętej Płaszczyzny wznoszą się cyklopowe mury Warszawy. Istoty, które ją zamieszkują, patrzą na obrzeża swojej ojczyzny i nie dowierzają temu, co widzą. Tam mają pagórki, a tam wierzby płaczące. Gdzie indziej jeziora. Jedni nie mieli powstań, a inni mieli i nawet wygrali (za czwartym razem, więc żadna sztuka). I te wszystkie obce sobie krainy biedni Przedwieczni z miasta Warsa i Sawy muszą włożyć we wspólny, bluźnierczy nieeuklidesowy mianownik. A że macki Cthulhu nie nadają się do takich delikatnych operacji, co rusz kogoś kaleczą albo nadeptują.
Niełatwo być Polakiem w takiej dużej Polsce.

niedziela, 18 listopada 2012

Wstęp na osłodzenie

Ponieważ trochę za długo pracuję nas wpisem o Nie trzeba głośno mówić Józefa Mackiewicza, skorzystam z uprzejmości Polskiego Radia. Odkryłem bowiem, że jego stronie znaleźć można audiobooka książki Sprawa mordu katyńskiego. Wcześniej już podawałem odnośniki do powieści Droga donikąd i Sprawa pułkownika Miasojedowa.
Niestety, tylko Drogę podano słuchaczom w najlepszej z możliwych form, czyli plików mp3. Pozostałe dwie trzeba słuchać przez wbudowany w witrynę player. Bez sensu, bo w książce mówionej chodzi o to, żeby można ją było załadować do odtwarzacza albo na telefon i słuchać w drodze. Rozumiałbym, gdyby rozgłośnia chciała dorobić do budżetu i udostępniać audiobooki odpłatnie, ale tego nie robi i na dodatek każe się męczyć z plejerem. Ale jeśli ktoś zna ceny i nieporadną dystrybucję wydającego Mackiewicza wydawnictwa Kontra, ten wie, ze i tak jest dobrze.
Zwłaszcza że - nie oszukujmy się - kto chce, to sobie te audiobooki zripuje albo na chama ściągnie wiadomo skąd. Co poradzić, kiedy tak się u nas robi książkowy biznes.

sobota, 27 października 2012

Stan Strossa

Wyobraźmy sobie, że w 1990 roku, w NF albo Feniksie wychodzi opowiadanie fantastycznonaukowe, którego akcja toczy się w 2012 roku. Fabuła nieważna, może być jakakolwiek, skupię się na prostej scence. Bohater ma zawieszony na ścianie wielki płaski telewizor, do którego podpiął laptopa i siedząc przed tym zestawem gra w sieciowe RPG, które kupił kilka dni wcześniej. Kupił w promocji na steamie, więc ma ją gdzieś w chmurze, a nie na dyskietce, płytce czy innym fizycznym nośniku. Gra w końcu mu się znudziła, więc postanowił wpaść do kumpla, który wprowadził się do nowego mieszkania i od tygodnia go zaprasza. Na smartfonie sprawdza rozkład jazdy autobusów. Ma tylko pięć minut, więc czym prędzej zbiega na przystanek. Miejski autobus nadjeżdża o czasie. W środku przyjemnie szumi klimatyzacja (jest lato), bohater zerka na dwa wiszące z pułapu ekrany: boczny pokazuje guglowską mapę z zaznaczoną aktualną pozycją pojazdu, na przednim leci niemy serwis informacyjny. Tu mrugnięcie okiem do czytelnika: według autora opowiadania premierem jest ten młody rudy liberał z Gdańska a z tekstu pod Jarosławem Kaczyńskim wynika, że wojna na górze nadal trwa. Zostawmy jednak robienie sobie żartów bieżączki roku 1990, bo nie tego czytelnik oczekuje. Polityki nie lubi również bohater opowiadania, bo wyciąga z kieszeni Kindla. Kilkoma ruchami po dotykowym ekranie wybiera książkę, jedną z tysiąca na karcie microSD. To powieść SF popularnego i poważanego anglojęzycznego pisarza. Bohater ściągnął ją za darmo ze strony autora na prawach licencji Creative Commons zaraz po tym, jak się tam pojawiła.
Bohater nie zdążył jednak przeczytać więcej niż kilka stron, bo ciepły głos Anny Dymnej oznajmił, że autobus dotarł na miejsce. Bohater wysiadł. Zorientowawszy się, że to nowe osiedle i nie może połaś się w labiryncie domów, jeszcze raz sięgnął po smartfona. Włączył GPS i z jego pomocą łatwo trafi do celu.
Science Fiction, prawda?
Czytam właśnie Stan wstrzymania Strossa, który jest właśnie czymś takim. Nie wiem, jak książka się skończy, może dobrze, a może rozczarowująco, ale nie o to chodzi. Znalazłem przykład SF tak bliskiego zasięgu, że prawie przestającego być fantastyką. Ale leżącego na odpowiedniej półce w księgarni. "Szczęścia" takiego nie miały powieści Michaela Crichtona, które przecież były klasyczną esefową "opowieścią o wynalazku", tylko opisaną w formie korporacyjnego dreszczowca.
Cały czas myślę o tym wymyślonym na początku wpisu opowiadanku. Jak by je wtedy odebrali czytelnicy? Obwołali klasyką polskiego cyberpunku, czy wysłali listy do redakcji z protestami, że tekst nie staje się fantastyczny, przez wyposażenie bohatera w nieco szybszy komputer niż Atari i nieco mniejszą komórkę niż cegłówka od Centertela? Nie wymyśliłem, co zdarzy się po wyjściu z autobusu, ale na pewno nie byłoby podróży w czasie czy klonowania  (mam nadzieję, że u Strossa też takich historii nie będzie). . Nikt by też nie odkrył w kulminacyjnej scenie, że serwery Google'a działają na technologiach pozyskanych z zestrzelonego UFO.
Czymś takim właśnie jest Stan wstrzymania – nie mam tylko perspektywy roku 2018 na dowód. Pomimo tego i tak czuję, że tak będzie, a właściwie już jest, tylko mniej i wolniej. Okulary od Google (znowu ta firma...) już są, w sieciowe erpegi grają miliony, tysiące próbują w nich cheatować. Pierwsze z drugim i trzecim łączą się harmonijnie i jeśli damy im dojrzeć przez kilka lat wyjdzie nam powieść Strossa.
Więc czym ona jest: bliskozasięgowym SF, współczesnym kryminałem skupionym na nowoczesnej technice, przez co przypominającym SF, a może fabularyzowaną publicystyką? Bo – jeśli można tak delikatnie powiedzieć – nie czyta się Strossa dla języka i literackości. Niech każdy czytelnik osądzi samodzielnie. Przynajmniej wszystkie możliwe odpowiedzi są w jakimś stopniu satysfakcjonujące.

Jeszcze jedno na koniec. Wygrzebałem z szafy maszynę do pisania. Razem z nią w walizeczce był też plik pożółkłych kartek. Taśma barwiąca również od dawna nie była wymieniana, więc można takim zestawem popełnić zgrabne fałszerstwo. Mógłbym więc wymyślić dokończenie wspominanego na początku opowiadania, napisać je i wysłać redaktorowi Parowskiemu do NF. Dołączyłbym jeszcze taki oto liścik:
Szanowny Panie Redaktorze!
Napisałem to opowiadanie wiele lat temu, ale jak na złość jedyny maszynopis przepadł podczas przeprowadzki. Znalazłem go dopiero niedawno między płytami gramofonowymi. Od razu dopadły mnie wspomnienia oraz chęć dokończenia tego, co chciałem zrobić w 1990. Boję się trochę, że opowiadanie jest przestarzałe, jak na nasze czasy, lecz z drugiej strony tylu miłośników fantastyki mówi dzisiaj, że chcieliby poczytać czasami prozę w starym stylu...
Udałoby się, czy by się nie udało?

poniedziałek, 22 października 2012

Sapkowski

Już parę razy wspominałem, że powtórzyłem sobie sagę wiedźmińską. Otóż nie tylko ja tak zrobiłem, ale i Paweł Majka i Michał Cetnarowski. Potem porozmawialiśmy sobie o naszych wrażeniach, a zapis rozmowy w okrojonej wersji ukazał się w Czasie fantastyki 3(32)/2012. Teraz premierę ma całość, bez skrótów. Możmna sobię ją poczytać na DOF, o tutaj. Polecam się szczerze. Za ewentulane błędy i głupoty odpowiadam ja, nie PM i MC.

środa, 17 października 2012

Małe zbrodnie książkowe

Na trop małych zbrodni książkowych wpadłem dzięki Trylogii Sienkiewicza. Będzie jeszcze o niej na blogu, już jestem w połowie 3 tomu Potopu, ale w międzyczasie na jaw wyszła sprawa seryjnych mordów na książkach. Pierwszą ofiarą jest Huragan Wacława Gąsiorowskiego. Agrafek polecał, że to taki ciut gorszy Sienkiewicz, ale piszący całkiem ciekawie i nieortodoksyjnie o czasach Napoleońskich, więc może mi się spodobać. Pożyczyłem egzemplarz z biblioteki i nawet zacząłem czytać: weteran walczący u boku Francuzów wraca po latach w rodzinne strony, przywożąc ze sobą sługę i jego obrotną babę. Rzeczywiście nie ta klasa, co noblista Litwos, zbyt pospiesznie sceny napisane, ale dam szansę, może autor wyrobi się rytmem. I jużbym czytał dalej, gdybym nie odkrył dopisku ukrytego między pierwszą a drugą stroną tytułową:
POWIEŚĆ Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ W OPRACOWANIU DLA MŁODZIEŻY DOKONANYM PRZEZ AUTORA
A pożyczałem przecież z działu dla dorosłych.
Na drugą zmasakrowaną książkę natrafiłem w sieci, dalej idąc tropem powieści historycznych. Zaciekawili mnie Olbrachtowi rycerze niejakiego Zygmunta Kaczkowskiego, kiedyś znanego pisarza, dziś pamiętanego jako TW austriackiego wywiadu – tak głupiego, że dał się przyłapać. W każdym nie polityka mnie zainteresowała, ale tajemnicza "edycja współczesna" reklamowana przez wydawnictwo Inicjał:
Wersja ,,Olbrachtowych rycerzy", której pierwszy tom otrzymujecie Państwo do ręki różni się nieco od oryginału z 1887 roku - przeszła solidną redakcję, której brakowało chyba w pierwotnym wydaniu. I tak skróciliśmy zbyt długie i często powtarzające te same myśli monologi, uwspółcześniliśmy stronę językową, mało co zmieniając jednak w dialogach, które nadają pewien koloryt powieści. Oczywiście ingerencje redaktorskie nie naruszyły trzonu powieści i stylu autora. Mamy nadzieję, że dzięki temu twórczość Zygmunta Kaczkowskiego, znanego dziś tylko znawcom ojczystej literatury, powróci na współczesny parnas literacki.
Żałuję w tym momencie, że mam taki ciężki styl i nie mogę obrazowo przekazać, jak na taką deklarację zareagowałem. Tak się muszę chyba czuć detektywi z dreszczowców, kiedy dostają list od psychopaty, że głosy do niego przemówiły, żeby uczynił swoją trzymaną w studni wybrankę nieśmiertelną i piękną. Oraz zjadł jej wątrobę z cebulką.
Trzecią zaś i najokrutniejszą zbrodnię, literacki mord masowy zobaczyłem w księgarni pod postacią Nędzników Victora Hugo po angielsku. Cztery tomy Angole streścili na 150 stronach. Wszystko w imię pomocy naukowej dla uczących się języka. Ale my znamy wyspiarzy i wiemy, jakie podłości potrafią ubrać w piękne słówka. 150 stron! Ja nie wiem, czy wystarczy ich, żeby Kozeta mogła zetrzeć kurze u Thenadierów.
Pilnujmy naszych książek, bo czyhają na nie zbrodniarze.

sobota, 6 października 2012

Półmetek

Pierwsza połowa siódmego sezonu Doctora już za nami. Pondom mówimy "pa pa" i czekamy na Boże Narodzenie, kiedy w świątecznym odcinku poznamy nową towarzyszkę. O ile nie poznaliśmy jej już wcześniej, bo to bardzo prawdopodobne i ciekawe jeszcze, ale jeden Moffat wie, ile generuje to wibbly-wobbly stuffu.
Cieszę się, że nie będzie już Pondów. I nie płaczę, jak niektórzy, bo czuję w Aniołach Manhattanu sporą dawkę emocjonalnego szantażu. Już rozstanie z Rose było mniej rzewne, a to była Wielka Miłość Doctora, a nie ruda mądrala z mężem.
W każdym razie nie wymyślę chyba nic ponad to, co napisano w internetach przez ostatni tydzień. Jak do tej pory sezon 7 stylem zdaje się przypominać odcinki z czasów Russela T Daviesa. Odcinek o kosmitach w Londynie, postać historyczna w odcinku drugim, wreszcie epizod o grupie ludzi "w zamknięciu". I wbrew zwyczajowi Moffata motyw przewodni sezonu zniknął gdzieś i sam nie wiem, co nim może być. Zupełnie jak Bad Wolf, Saxon albo pszczółki. Nie wiem, czy to dobrze, jestem trochę z boku wojenki między fanami RTD i SM. Obaj mają swoje zalety i wady. Davies tworzył lepsze lejtmotywy sezonu, ale pod koniec zrobił się strasznie płaczliwy. Moffat wzbogacił estetykę serialu (inna sprawa, że pewnie dostał większy budżet), często zahacza o horror (a Doctor i groza to fajne połączenie), ale przesadza z efekciarstwem. No i przez dwa i pół sezonu męczył ludzkość Pondami. Na szczęście 25 grudnia ma się pojawić Oswin i z tego, co już wiemy, będzie to zupełnie inna postać. Dlatego spokojnie czekam.
Spokoju nie daje mi tylko jedno. Jeszcze w wakacje w jednym z wywiadów przeczytałem, że w jubileuszowej serii (w 2013 Doctorowi stuknie 50 lat) każdy z odcinków ma być małym filmem. Stąd oddzielne plakaty i zmiany w kolorystyce czołówki. Film jednak od serialu odróżnia nie tylko niezależność (jak po polsku powiedzieć, że jest bardziej stand alone?), ale i metraż. Przynajmniej dwa odcinki duszą się w czterdzistopięciominutowym formacie: A Town Called Mercy i The Power of Three. W pierwszym brakuje czasu ekspozycję drugiego planu, drugi po prostu jest za krótki – zwłaszcza, że opowiada o wydarzeniach w przeciągu jednego całego roku. To byłyby świetne odcinki specjalne, a tak każdemu brakuje 15 minut.
W każdym razie Doctor Who nadal jest jednym z moich ulubionych seriali. Czekam cierpliwie Bożego Narodzenia, a przerwę wykorzystam na blogowanie o czymś innym. Czego czytelnicy zdają się domagać. Stay tuned.

niedziela, 16 września 2012

Gry jak książki

Piszę właśnie notkę o Deus Ex i cyberpunku, kiedy na znanych i lubianych Jawnych snach pojawia się wpis o opłakanym stanie krytyki gier komputerowych. Skąd my to znamy, chciałoby się zapytać. Toż ten tekst dałoby się z łatwością przekonwertować na powracający co rok-dwa lament nad fantastyczną krytyką literatury.
Po raz kolejny okazuje się, że właściwie jesteśmy tacy sami, a z getta do getta niedaleka droga. Ech.

piątek, 14 września 2012

Największa

Odwiedziłem dziś Empik. Wiem, że nie wypada popierać Molocha, ale tak mi jeździ autobus, że każda wyprawa do Krakowa (tylko w języku Nowej Huty istnieje dyskretne rozróżnienie między "do Krakowa" a "na miasto") przebiega obok Empiku w Galerii Krakowskiej. Tak więc popełniłem aż dwa grzechy: Galerię i Empik.
Zacząłem od przeglądania stoisk z prasą. Wpierw przejrzałem pismo, którego od dawna nie czytam i do czytania którego nie zamierzam powracać. Znalazłem potwierdzenie telewizyjnego newsa półrocza, czyli że ludzie od Czasu honoru będą robić dla HBO serial o Jagiellonach. Moja obrażająca braci-racjonalistów wiara w polski serial znalazła kolejną przesłankę za. Następnie zwróciłem się w kierunku tołstych z żurnali. Ten z różowym mózgiem raczej kupię, więc od razu wziąłem się za Znak.
W najnowszym numerze magazynu przeczytać dokończenie dyskusji o kryzysie polskiej powieści. Oprócz "onych" udział biorą znajomi: Szostak. Cetnarowski, Dukaj, Twardoch, Brzezińska, Dunin-Wąsowicz. Tekst pointuje dopisek: w tym roki na dwadzieścia nominacji do Nike przypadają dwie powieści. Dwie.
Wstrząśnięty smutnym faktem powędrowałem ku regałom z prozą krajową. I ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyłem najlepszą polską powieść XX wieku. Bez wahania wydałem skandalicznie wielką sumę i oto na biurku, obok laptopa leży teraz ona:


Niestety nie jestem oryginalny. Bodaj Szczepan Twardoch pierwszy nazwał Miasojedowa "największą powieścią". To w ogóle osobny dramat, to zgadzanie się z nim. Bo jeżeli moje nigdy przez mnie nie napisane powieści SF jedną po drugiej pisze Dukaj (bardzo dobrze pisze), tak w różnych przemyśleniach czuję pokrewieństwo z Twardochem. Czasem to zgadzanie się prowadzi do jednostronnej kłótni, ale to temat na inny tekst. Który kiedyś wrzucę, bo szkic już od dobrego roku "się myśli". Wróćmy jednak do Mackiewicza.
Po raz pierwszy przesłuchałem tę powieść w radiowej interpretacji Mariusza Benoit (co też polecam wszystkim czytelnikom, bo nie dość że Benoit świetnie wczuł się w czytaną treść, to ta atrakcja jest za darmo). Wtedy zachwycała. Na papierze dalej zachwyca – przekartkowałem w poszukiwaniu fragmentów, które wtedy wstrząsnęły i wrażenie powróciło. Jest wybitnie.

Józef Mackiewicz to nieszczęśliwy pisarz. Za życia stracił swoją małą ojczyznę, z której musiał uciekać wiosną 1945. Klepał biedę w Monachium, z taką samą zaciętością gnoiła go komuna i Radio Wolna Europa, ciążył na nim fałszywy zarzut kolaboracji, zabrakło mu czterech lat do dożycia wolności. Po śmierci zaś jeszcze gorzej, wpadł w getto tak małe i zamknięte, że moje kochane getto fantastyczne wydaje się nieogarnioną przestrzenią swobody i wolnej myśli.
O czym jest Sprawa pułkownika Miasojedowa? To fabularyzacja autentycznych wydarzeń. Sergiusz Miasojedow, pułkownik carskiej żandarmerii został w 1915 skazany w ukartowanym procesie o szpiegostwo i rozstrzelany. Jego żonę karnie przesiedlono pod Ałtaj.
Najpowszechniejszą praktyką jest odczytywanie Mackiewicza przez pryzmat polityki. A dokładniej: antykomunizmu, bo był antykomunistą totalnym, nieprzejednanym, autorem zdania "z komunistami nie można rozmawiać, ich trzeba zabijać". Ostro, zwłaszcza z perspektywy kraju, gdzie większość z 3 milionów członków PZPR zapisało się do partii w celu zdobycia posady majstra albo talonu na małego fiata. Kraju, w którym Kościół był w latach 1944-89 niezłomny, ale nie odważył się ogłosić decyzji Watykanu z 1949 o ekskomunice z automatu dla wszystkich komunistów. W takiej sytuacji z Mackiewicza łatwo zrobić ekstremistę. Siedzi dziadek w Monachium i gada bzdury. Życia nie zna!
W Miasojedowie komunizmu i komunistów jest wyjątkowo mało. To nie Droga donikąd (pokazująca sowietyzm z bliska), ani Kontra (opowiadająca o przegranej walce z nim). W kategoriach powieści politycznej Sprawa pułkownika Miasojedowa opowiada o podłości, z której wkrótce zrodzi się zło. Po części jest też próbą zrozumienia przez rusofila dlaczego państwo i naród, które kocha, wyczyniły tyle złego.
Liberałowie nie bronią Miasojedowa, bo jest funkcjonariuszem znienawidzonej żandarmerii, a liberalizm ma przecież jakieś granice. Nacjonaliści z czarnej sotni może by i pomogli, ale nie zapomną mu interesów z Żydami. Policja potrafi już tylko organizować prowokacje. Sztab przegrywa wojnę na własne życzenie. Wielki książę gra przeciwko ministrowi i na odwrót. Komunizm będzie karą, która spadnie na wszystkich.
A to wszystko jest zarazem wspaniałą, epicką powieścią, z galerią bohaterów, akcją pociągniętą na półwiecze, od rogatek Wilna, po bombardowane Drezno. Połączeniem chłodnego realizmu z symbolizmem. Zaskakującą zmianą perspektywy z męskiej na kobiecą (Klara, wdowa po Miasojedowie staje się dziedziczką fatum). Wreszcie przepiękną prozą:

Pocisk runął w to właśnie miejsce i zasłonił je w strasznym huku, wulkanem torfu i kłakami darni! Zabił trzysta komarów, dwie myszy polne, dwie glisty, tuzin czarnych żuczków, Michała Łukaszewicza, szeregowca 105-go Orenburskiego pułku piechoty, oraz sikorkę czarnogłówkę, którą strącił wybuchem z gałązki pobliskiej brzózki. Łukaszewiczowi odłamek nie strzaskał nawet czaszki, ledwo wyłamał nasadę nosa, wbił się przez lewe oko wprost w mózg i ostrymi kantami rozpalonego żelaza rozszarpał wszystko, co było wewnątrz głowy. Padając w trawę, ostatnim skurczem palców rozdusił żywą jeszcze biedronkę. Zginęli wszyscy. - Niech im ziemia lekką będzie! - I odlatywał już Anioł Stróż, zwolniony ze swego ziemskiego obowiązku... Gdyby jednak w ostatniej jeszcze chwili zdążył go Łukaszewicz przetrzymać za za koniec szaty i krzyknąć: "Stój! Ale ja, powiedz, o Aniele Boży, cóż mam wspólnego z garścią owadów i jednym ptaszkiem?!", usłyszałby zapewne w odpowiedzi: "Prawie wszystko. Stworzeni zostaliście przez jednego Boga"...
W rachunku ogólnym to tylko liczba skróconych dni. To tylko kwestia czasu.

Czytać, to, czytać, i jeszcze raz czytać.

niedziela, 2 września 2012

Panie Moffat, pan się nie boi

Wczoraj na Wyspach odbyła się premiera nowego, siódmego już po reaktywacji sezonu Doctora Who. To oznacza, że niedługo obejrzę go i ja. Zaś w międzyczasie tradycyjnie już się podziwię.
Telewizyjnym życiem Doctora zdają się rządzić nie często omawiane i porównywane aktorskie inkarnacje (chociaż one też mają wspływ), ale kolejni showrunnerzy. Dlatego najdramatyczniejszą doctorową datą po reaktywacji jest 2010, kiedy kierownicę od Russela T. Daviesa przejął Steven Moffat. I dobrze, że zmiana miała miejsce, bo jak by nie chwalić RTD osiągnięcia, to jednak jego koncepcja byłą na wyczerpaniu. Rozumiem znajomego, który lubił tkwiący gdzieś we wnętrzu Doctora mrok (najlepiej pokazywała to dziewiątka), ale jednak emo Tennant prosił się o restart. No i restart przyszedł, dzieląc whovianowy fandom.
Najczęściej krytykowano brak odniesień do poprzednich serii. Fakt, za Moffata nie ma znanych z poprzednich sezonów odwiedzin u byłych towarzyszy. To jednak nie jest takie złe, trzba iść do przodu, a nie tylko patrzeć się do tyłu. Moffat poległ na dwóch rzeczach.
Po pierwsze, postanowił napędzać całą, trzynastoodcinkową serię tym samym paliwem, które dawało kopa jego scenariuszom pojedynczych odcinków (był autorem bodaj najlepszych odcinków z epoki RTD): czyli ma być mrocznie i z dużą ilością maksymalnie pokręconego wibbly wobley timey wimey... stuffu. Zrobił więc ten sam błąd, co wielu autorów nowelek przechodząc do pisania powieści. Przez to wszystkie szwy w króciakach niewidoczne, tu trzeszczą wyzierają z każdego kąta. I jeśli za Daviesa technobełkot był fajny, bo z nim nie przesadzał, to Moffat stanowczo przesadza. Finał sezonu trzeciego aż się trząsł od paradoksów czasowych, ale jako konstrukcja wytrzymywał. W przypadku tych nowych ciągle czas "się rodzi", albo "umiera", znaczy zaś to tyle, że w jakiś magiczny i debeściarski sposób Doctor wyratuje siebie, Amy i Wszechświat. I w żadnym wypadku nie chodzi o to, że domagam się od serialu hard esefowego podejścia do nauki. Po prostu nawet w pokręconej konwencji Doctowa Who piąty i szósty sezon przesadzają, co odbija się niekorzystnie na przyjemności z oglądania.
Napisałem powyżej o Amy. Ona jest drugą rzeczą, która nie wyszła Moffatowi. Dotychczasowe towarzyszki były najróżniejsza: od wielkiej miłości (Rose!) przez dziewczynę w cieniu poprzedniej (Martha) po kumpelę (Donna!!!). Amy zaś to klasyczna Mary Sue. Jest piękna, mądra, zaradna, zbuntowana, opiekuńcza, całe multiwersum kręci się wokół niej. I chociaż są ludzie, którym to się podoba (znalazłem jednego takiego na Zaginionej bibliotece), to ja dziękuję. W tym serialu jest miejsce tylko na jednego megawymiatacza o nieodpartym uroku.
W tym momencie odkryłem via google, że Amy Pond jako Mary Sue to nie jest mój oryginalny pomysł. Więc wspomnę jeszcze, aby utrzymać na blogu średnią zawartość original contentu, że za Moffata pojawiły się dwa najgorsze epizody od czasu reaktywacji serii: jeden z największą ever dziurą logiczną (ten o piratach) i jeden zwyczajnie zły, bo napisany na kolanie (ten o hotelu-pułapce).
Mimo tego wszystkiego obejrzę nowe odcinki. Bo chociaż Steven Moffat raz przypomina spełnionego fanboja (bo dorwał się do rządzenia ukochaną produkcją), a raz wyrafinowanym marketingowcem (dobrze to widać w Sherlocku, od chyba początku planowanym jako najbardziej kultowa seria dekady), to jednak pośród tych wszystkich pirackich statków i hoteli dla ateistów w Gabinecie Owalnym czasem zapada Cisza. Albo pojawia się Van Gogh i odpłaca stokrotnie za poprzednie głupotki. Więc może i w siódmym sezonie tak będzie?
Aha. I kupiłem sobie bordową muchę. Pół roku temu, ale teraz jest okazja, żeby się pochwalić. Tak Doctor zmienia ludzi.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Heca większa, niż Daniken na Polconie

Jest takie francuskie wyrażenie l’esprit de l’escalier, a oznacza spóźnioną ripostę. Wszystkie cięte teksty, wszystkie genialne pomysły pomyślane poniewczasie są owym duchem schodów (bo tak to się tłumaczy na polski). Ja swojego l'espirita zaliczyłem przed momentem. Jaka szkoda, błysnąłbym geniuszem.
Chodzi o Polcon. Ptaszki ćwierkają, ze aktualny, ten z Danikenem i ambasadorem Davida Icke na Polskę, ma być ostatnim. Przyszłoroczny się nie odbędzie, bo organizująca go ekipa z Torunia wykruszyła się, a o jeszcze następnym lepiej nie mówić. To znaczy: nikt nic nie mówi, więc chyba jest bardzo źle.
Przepadł przez to mój pomysł, który stopniem kontrowersyjności przerósłby największą nawet aktywność reptilian i Otchłani we Wrocławiu.
Jak pewnie pamiętają P.T. czytelnicy, po Krakonie narzekałem, że fandom się kończy, a współegzystencja z fandomem mangowym, growym i innymi, w imię wiary we wspólne wartości, moja się z celem. Zarzuciła wtedy Czereśnia (streszczam rozmowę z komentarzy, bo nie każdy się w takie rzeczy wczytuje) dyskursem kolonialno-imigranckim. Że niby jestem jak ci, co każą emigrantom wynieść się z ich kraju. Nie lubię tego toku rozumowania, bo rzadko kiedy co wyjaśnia, raczej tylko zaciemnia. Mnie chodziło o coś innego. Związek literatury fantastycznej z grami, anime, komiksem euroatlantyckim itp. to takie młodzieńcze małżeństwo, zawarte ze względu na to, że razem miło nam było ("ty jeździsz na brudstock, ja jeżdżę na brudstock, lubimy się... pobierzmy się!").  Z biegiem czasu zaczyna to coraz bardziej przypominać małżeństwo z rozsądku (z kim, jak nie z tobą, w innej wsi baby/chłopa szukać nie będę). Ja proponuję iść z duchem postępu i wprowadzić do fandomu związki partnerskie. Nieprzesadne w składaniu sobie zobowiązań. Tylko tyle i aż tyle.
Bo skoro możemy poużywać wreszcie swobody, czemu fantastyka nie mogłaby trochę zaszaleć, otworzyć się na nowe przeżycia, zamiast ciągle powtarzać te same pozycje z tymi samymi partnerami? Dlatego proponuję co następuje:
  • zaprosić na Polcon głównonurtowców;
  • zrobić cały głównonurtowy blok programowy.
Czas wreszcie zwinąć front tej bratobójczej wojny, wywiesić białe flagi i przestać się wzajemnie wykluczać, bowiem lepiej mówić o tym, co nas łączy, niż co nas dzieli. Zacząć należy od gości. Łatwo złożyć konstruktywny skład:
  • Olga Tokarczuk – niespełnione marzenie fandomu. Tyle nasłuchałem się głosów, co by to nie było, gdyby była "nasza". Czas wreszcie zapytać ją o to osobiście.
  • Dorota Masłowska. Główny nurt wyniósł ją na piedestał, zaś fandom krytykował od najgorszych za właściwie to samo – miała była Woją polsko-ruską otworzyć literaturę na falę młodych awangardowych debiutów. Tymczasem raczej była epigonem tego nurtu i sam Paweł Dunin-Wąsowicz przyznał, że rządzą dwaj panowie D, Dukaj z Dehnelem. Poza tym Dorota Masłowska bywa czasami nieziemsko staroświecka i wbrew faktom, że dzisiaj każdy ma styczność z fantastyką, zdaje się nie mieć o niej większej wiedzy. A może jest na odwrót? Trzeba się dowiedzieć.
  • Jacek Dehnel – grał za młodu w Magię i miecz, w małym palcu ma steampunkowy cosplay i przeżył bliskie spotkanie z Przewodasem. To już właściwie nasz człowiek.
  • Jakub Żulczyk. Głównonurtowiec, ale publikował w NF. Zna fantastykę. Nie spotkałem go jeszcze osobiście, więc stąd ma propozycja.
Taka ekipa pozwoliłaby rozruszać fantastyczny światek. Dowiedzielibyśmy się wreszcie, gdzie są większe pieniądze i uznanie czytelników, czy oni tam rzeczywiście nurzają się w paraliterackim bełkocie i dlaczego Dukaj znowu nie dostał Nike. Oni w zamian poznaliby nowych ludzi, zrewidowali uprzedzenia (jeśli takowe mają), a kto wie, może Tokarczuk szepnęłaby słówko Sierakowskiemu, aby zrobić numer Krytyki politycznej o SF, fantasy i horrorze. Wreszcie zajaśniałoby światełko dla tak wyczekiwanej lewicowej fantastyki. Fantastyka prawicowa z kolei poznałaby nowe trendy w modzie męskiej, czyli cokolwiek innego niż kamizelka wędkarska. Tu liczę na dyskretne słówko Dehnela.
Fantastyczna kultura wzmocniłaby się, jakby Żulczyk zarzucił nutę pokazując, że muzyka to nie tylko metal i rock progresywny. Jeszcze nie wiem, co mogłaby zrobić dobrego Dorota Masłowska, ale prelekcja pt. Nieprzezroczysta narracja i inne szklanki literackie może być tu ode mnie luźną propozycją.

sobota, 18 sierpnia 2012

Sellers, serial i martyrologia

W czwartek program drugi Telewizji Polskiej pokazał film Peter Sellers – życie & śmierć z Geoffreyem Rushem w roli głównej.
Film jest naprawdę bardzo dobry. Reżyser, zdając sobie sprawę, że w dwóch godzinach trudno zmieścić niebagatelną biografię, postanowił zrobić film postmodernistyczny. W efekcie często jest burzona czwarta ściana, co chwila przypomina się nam, że oglądamy inscenizację, aktorzy co rusz zwracają się wprost do kamery, Rush zaś nawiązuje do sztandarowej umiejętności swojego bohatera, zastępując niekiedy partnerujących sobie autorów.
Peter Sellers to zagmatwany temat. Reghed, czyli Emil Strzeszewski, napisał kiedyś, że Sellers był dużo lepszym aktorem od de Funesa, który grał na jedno kopyto. Coś w tym jest, fakt. Właściwie jedyne co ich łączy, to sława i lata działalności. Reszta to same różnice. De Funes miewał słabsze filmy, ale nigdy nie spadały one poniżej jakiegoś poziomu. Sellers potrafił grać w najstraszniejszych knotach. De Funes, poza nieudanym młodzieńczym ożenkiem, prowadził spokojne życie osobiste, Sellers zaś zmarnował cztery małżeństwa. Brytyjczyk miał hopla na punkcie wróżbitów i mediów, Francuz był skromny i pobożny. Czyli ludzie kompletnie odmienny. I może rzeczywiście de Funes był gorszym aktorem, ale przynajmniej nie rozmienił swojego talentu na drobne. Peter Sellers zaś to jedno wielkie smutne niespełnienie. Przykro.
Odfajkowawszy kwestię Różowej pantery, przechodzę do seriali. Jak wiadomo – mój konik. Serial to rzeczywiście inna kategoria sztuki niż film. Mimo wielu podobieństw. Miałem autentyczne problemy z ogarnięciem Petera Sellersa. A przecież to fajny film z wybitną kreacją Rusha. Po prostu oduczyłem się rozumienia tej formy. Przedtem wiedziałem, że odbioru dzieł kultury trzeba się uczyć. Dopiero po sołuchaniu się jazzu, metalu czy rapu będziemy potrafili doceniać i uczciwie oceniać niuanse gatunków. Teraz natomiast odkryłem, że sztuka nie jest jak jazda na rowerze, ale raczej jak taniec – po dłuższym odstawieniu zaczynasz zapominać.
I wreszcie trzeci temat, czyli martyrologia. Najnowszy (3/2012) numer Czasu fantastyki przynosi artykuł Rafała Kosika Jak zrobić film w Polsce? Kosik wie, co pisze, jesienią premiera obrazu Felix, Net i Nika oraz teoretycznie możliwie katastrofa, którego produkcji przyglądał się uważnie (w końcu na podstawie jego powieści) na każdym etapie, od pierwszych zmian w scenariuszu po ostatnie minuty postprodukcji. Artykuł ważny, rzeczowy, pisany z bliska ale przez osobę z zewnątrz. Bardzo dobrze, że się ukazał, szkoda tylko, że w niszowym CzF. Niemniej jest jedno zdanie z którym się nie zgadzam. Pisze Kosik:
Według polskiej szkoły filmowej w kinie ma dominować patos, smutek, cierpienie, poświęcenie, patos, bohaterstwo, patos, patriotyzm, patos, patos i patos. Kto oglądał Katyń, ten wie, mam na myśli. [dorzuciłem to drugie zdanie, bo też jest ważne – Ziuta]
Termin "polska szkoła filmowa" może mieć dwa znaczenia. W węższym jest to konkretny kierunek w kinematografii, mający swój czas, przedstawicieli i sztandarowe dzieła. W znaczeniu ogólniejszym – to po prostu ogólne wrażenie widza "jak się robi filmy w tym kraju".
Ta klasyczna, prawdziwa polska szkoła filmowa, która trafiła do podręczników, i którą zachwycali się Scorsese z Tarantino, ma z definicją Kosika wspólne bodaj tylko cierpienie. Bo fakt, cierpienia w tym filmie jest sporo. Ale to po prostu kino europejskie, włoski neorealizm czy Ingmar Bergman to też nie było opiewanie popkulturowej radości. Po prawdzie Rafał zarzuca tym filmom posiadania dokładnie tego, czego brak im wypominano, kiedy powstawały. W Kanale nie ma patosu, w Zezowatym szczęściu poświęcenia, a w Eroice jeśli któreś się znajdzie, po po to, żeby je (paskudne słowo, nie lubię) zdemitologizować. Tak więc pudło.
Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa szkoły polskiej jeśli przyjmiemy szerszą definicję. Bo z ogólnymi, tkwiącymi zbiorowej świadomości wyobrażeniami jest tak, że niby każdy wie, o co chodzi, ale już ich detale, czy zwłaszcza geneza są niejasne i nikt właściwie nie potrafi wskazać, skąd się wzięły. Tu muszę wprowadzić jeszcze jedno mądre słowo, które zresztą Kosik użył w innym fragmencie artykułu: martyrologia.
Słowo to wraca przy każdej rozmowie o polskim kinie, zazwyczaj w zdaniach typu "a bo polskie filmy to tylko komedie romantyczne i martyrologia". W rzeczywistości zaś przypomina to trochę "Brunner ty świnio" ze Stawki większej niż życie. Chociaż w żadnym z odcinków serialu słowa te nie padły, jakoś każdy je pamięta. Podobnie jest z martyrologią. Rzadko kiedy się objawia, poza kanałem Kino Polska na kablówce bodaj prawie nigdy, ale jednak wszyscy czują jej straszliwy ciężar na karku. Jest w tym kraju pokolenie całe, które pod przysięgą zezna, że święta narodowe mamy ponure i deszczowe, a w telewizji trwa festiwal martyrologii. Jeżeli jednak spojrzeć na sprawę uczciwie, to deszczowe i ponure święto zamienia się w orkiestrę wojskową w słoneczny trzeci maja, zaś martyrologia oznacza piętnastą tego roku powtórkę Pancernych. Chociaż tu bym się zgodził, oglądać po raz piętnasty tego głupawego knota jest straszne i może wywołać urojenia.
W końcu wreszcie ostatnia uwaga. Specjalnie powiedziałem, że nie zgadzam się z jednym zdaniem Rafała, żeby zacytować dwa, w tym "kto oglądał Katyń, ten wie co mam na myśli". Ten Katyń jest ważny, bowiem prowadzi do największej ofiary cierpiętniczo-martyrologicznego myślenia o polskim filmie, czyli Andrzeja Wajdy. Mało kto był równie krytyczny wokół polskich tradycji, co Wajda. Może Munk, ale zginął tragicznie, zanim rozwinął skrzydła. Wajda utopił Powstanie w ścieku, zastrzelił Maćka Chełmnickiego na śmietniku, nawet ostatni mit narodowy, czyli powojenną odbudowę, pokazał jako niszczenie życia biednemu Mateuszowi Birkutowi. Nawet wyborami pozaartystycznymi pokazuje wyraźnie, gdzie chce być usytuowany: kandydaci na prezydenta, których popiera, czy redaktorzy gazet, z którymi się przyjaźni nie są kojarzeni z opcją narodowo-patriotyczną. A pomimo tego Wajda przez potomnych zostanie zapamiętany jako twórca łzawych, patriotycznych, pełnych patosu opowieści. Jako postać nieomal radiomaryjna i gazetopolska. Całkowicie wbrew swojej drodze artystycznej i wyborom życiowym. Oto, jaka jest siła fałszywego stereotypu.

środa, 15 sierpnia 2012

Jak jedna gra okazała się lepsza od trzech filmów

Uwaga: poniższy wpis zawiera istotne spoilery dotyczące fabuły dwu kultowych serii. Czujcie się ostrzeżeni.

***
Jakoś tak wyszło, że znowu wkręciłem się w gry komputerowe. I w związku z tym zacząłem wspominać różne produkcje, w które grałem kiedyś, ale do dziś je pamiętam. Jedną z nich był Warcraft 3. Jak wszyscy pewnie pamiętają, oprócz rewelacyjnych przerywników filmowych, ta odsłona cyklu miała bardzo dobrze poprowadzoną fabułę. Nie żeby jakoś specjalnie wybitną, ale sprawiającą, iż rozgrywka przestawała być prostym RTS-em typu "wznieś bazę, zwerbuj żołnierzy i hajże na wroga".
Jedną z kluczowych postaci w opowieści był następca tronu, książę Arthas. Ten dzielny rycerz przez całą kampanię ludzi tak usilnie pragnął zwycięstwa dobra, że w jakiś sekretny sposób obudził ciemne strony swojej osobowości i wylądował po stronie mroku, do tego jako najwyższy wódz armii Zła. Powtarzam, nie była to żadna wyrafinowana intryga. Po prostu trzymała się psychologicznego prawdopodobieństwa w stopniu wystarczającym dla gry komputerowej.
Zadziwiające za to jest to, że właśnie tego samego oczekiwaliśmy po nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Wszystko jest identyczne: młody paladyn, największa nadzieja jasnej strony (Anakin) ostatecznie ląduje po ciemnej stronie. Projektanci z Blizzarda powtórzyli nawet sztandarowy element GW, czyli fizyczną przemianę postaci. Był książę na koniu, jest mroczny król lisz. Jedyna różnica polega na tym, że artyści najmłodszej ze sztuk okazali się sprawniejszymi opowiadaczami historii od artysty najważniejszej ze sztuk. Przemiana Anakin-Vader załatwiono byle jak kilkoma scenami, przez co jest zwyczajnie niewiarygodna. Warcraftowi 3, mimo dużo prostszej historyjki, udało się wybrnąć.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Dziwna śmierć fandomowej fantastyki

Kiedy znów będę miał 14 la,t nie popełnię tego samego błędu co za pierwszym razem, i kiedy rodzice zapytają mnie, co chcę pod choinkę, zamiast kompletu książek Sapkowskiego o Wiedźminie poproszę o komplet tomików jakiejś popularnej mangi. Przystanę do fandomu mangowo-animistycznego, który jest kolorowy, optymistyczny i zawiera więcej dziewcząt. Takie mam wnioski po tegorocznym Krakonie.
Do wpisu o konwentach zabrałem się już po Avangardzie, ale tamto półtorej strony w Wordzie okazało się li tylko teoretyzowaniem na temat, który znam ze słyszenia. Wczoraj, przedwczoraj i przed-przedwczoraj ujrzałem tendencje w działaniu. W ogóle to był ciąg wydarzeń, który jak kolejnymi piknięciami ekran radaru pokazywał, gdzie zmierza fandom: sześciotysięczny Pyrkon, zaproszenie Daenikena na Polcon, nominacje do Zajdla, Avangarda, teraz Krakon, a w międzyczasie artykuł Marcina Zwierzchowskiego w NF, w którym to malakh wieszczy nadejście ery konwentów 2.0.
Nie wierzę w umasowienie fandomu. Kiedyś Pilipiuk apelował, żeby wykorzystać popularność Harry'ego Pottera, zacząć znowu pisać polską fantastykę przygodową i  w ten sposób wychować nowe szeregi dorosłych bywalców zjazdów i czytelników. Żeby to było takie proste. Nie pomylę się chyba pisząc, że już teraz więcej niż połowa kultury (a popkultury na pewno) to fantastyka. W telewizji lecą Gra o tron i Żywe trupy. Gry, prócz wojennych strzelanek i historycznych strategii, są samą fantastyką. W literaturze bywa różnie, ale olbrzymie nakłady Pilipiuka, Sapkowskiego, czy nawet Igrzysk śmierci są na pewno wykupywane przez "cywilów". Przypomina to trochę sytuację rekonstruktorów historycznych. Już nikt się nie puka w czoło na wieść, że dorosłe chłopy przebierają się w mundury pierwszej kadrowej i ganiają z replikami karabinów po wynajętym poligonie. Więcej, inscenizacje bitew stały się atrakcją świąt państwowych, rozmaitych festynów czy obchodów. Ale wcale nie oznacza to, że naród nagle rzuci się działać w grupach rekonstrukcyjnych.  I tak samo te tłumy, które żyją w fantastyce, ale wcale nie chcą uczestniczyć w aktywnym fandomowym życiu, z wielką ochotą przyjdą na konwent 2.0.
Oczywiście nie każdy konwent może upgrade'ować do wersji 2.0. Na pewno udaje się to Pyrkonowi, który przeniósł się w prestiżową lokalizację (targi poznańskie), a poza tym do tej pory odnosił same sukcesy. Jedno z drugim pozwala mu stać się poważną miejską imprezą. Czy jakieś inne kony mają szanse? To się dopiero okaże.
Z takimi oto przemyśleniami w piątkowy poranek pospieszyłem na kampus Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie odbyć się miał Krakon. Szedłem od strony szkoły, w której mieściły się sale sypialne. To bardzo ważny szczegół, gdyż wyszedł z niej Harry Potter.
Z kocimi uszami.
Kiedyś próbowałem oglądać anime (osobna historia, jak to wyglądało) i wiem, że połowa bohaterek m&a ma takowe. To japoński sposób na oznaczenie, że postać nie przynależy do naszego świata. Nam do tego służą uszy elfie, im – kiciusiowe. Rozumiem więc, że opaski z trójkątnymi uszkami są popularnym gadżetem otaku. Ale widząc Harry'ego Pottera z takimi poczułem, że ktoś coś niemiłego robi z moim dzieciństwem.
Ale mniejsza z tym. Że Krakon opanowali mangowcy, wiadomo było od zeszłorocznej reaktywacji konwentu. Wtedy jednak można było powiedzieć: gracze i fantaści nie zmobilizowali się odpowiednio, za rok zaklepiemy przyzwoitą salę na blok literacki, zaprosimy więcej gości, zrobimy jakiś panel albo prelekcję, a graczami obstawimy kluczowe punkty budynku. Będzie o!
Nadzieje okazały się płonne, japońszczyzna przysłoniła nawet główny temat konwentu, którym były przygoda i podróże. Zamiast więc Indianów Jonesów czy Allanów Quatermainów widać było kimona. Kojarzę jedną prelekcję o Czarnym lądzie, z której koleżanka wyszła po kwadransie. I tyle tego.

Literatura się w tym wszystkim męczy. Zauważył to zresztą parę miesięcy temu Jewgienij Olejniczak. Konwenty, tak te 2.0 jak i prototypy, są festynami i dyskutowanie na nich o wyższych ideach mija się z celem. Zwłaszcza kiedy fantaści pragną być docenieni przez "poważny" światek kulturalny. Może czas wreszcie dokonać rozdziału fantastyki od konwentów, a może nawet od zorganizowanemu fandomu. Żaden z tych związków nie był sakramentalny, więc jest szansa na bezkonfliktowe rozstanie. Zostańmy przyjaciółmi. Wiem, że to najbardziej bezsensowny tekst ever, ale w tym przypadku może się udać. Nie chodzi też o udawanie, że się nie znamy. Dalej będzie łączyć nas wspólna historia i podobieństwo zainteresowań, więc nie widzę problemów, żeby jedno środowisko od czasu do czasu pokazywało się z drugim, choćby na zasadzie zaproszenia jakiegoś autora na dziesięciotysięczny Pyrkon. Ale trwać w przekonaniu, że stary model fantastycznej społeczności jest wiecznotrwały – to bez sensu.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Powrót, czyli wozwraszczenije

Wróciłem z wakacji. Miło było, ale się skończyło, teraz nadszedł czas obowiązków. Plusem jest to, że na trasie Warszawa-Kraków-Stanisław Górny-Kraków przmyślałem swoje życie. Po czym postąpiłem bardzo po amerykańsku i sporządziłem listę celów. Jest ich cztery, wszystkie do wykonania w przeciągu najbliższego półrocza. Nie będę pisał, o co konkretnie chodzi, żeby nie zapeszać, ale trzymajcie kciuki, P.T. czytelnicy. Z kopyta rusza też blog. Oto rozpiska przyszłych postów:
  1. Postdaenikenowski wpis o konwentach 2.0, polskim comic-conie i tym, czy fantastyce potrzebny jest do życia fandom.
  2. O serialach dla widzów dojrzałych na przykładzie Breaking Bad.
  3. Anty-kwiatki. Kwiatki literackie Orbitowskiego-Szostaka-Twardocha robią furorę, postanowiłem się więc pogrzać w ich cieple. Będzie to zbiór trzech historyjek o pisarzach. Rozplanowałem już "Śląską opowieść wigilijną" oraz "Gawędę straszliwą o tym, jak Witowi Szostakowi przyśnił się sen, że umarł i poszedł do nieba". Trzeciej jeszcze nie wymyśliłem.

Tak więc stay tuned.

niedziela, 15 lipca 2012

Różnice kulturowe

W piątek wybrałem się po buty. Nie zamierzam przebranżowić bloga na szafiarski, po prostu tłumaczę przyczyny, dla których znalazłem się na mieście obok kiosku z gazetami, w którym kupiłem gazetę komputerową.
A dokładniej CD Action sprzed pół roku, do którego dołączono grę S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla. O co w niej chodzi, każdy może sobie sprawdzić w internecie. Ważne jest to, iż jest to gra ukraińska, a jej "wschodniość" uderzyła we mnie już pierwszej godzinie zabawy.
Otóż przydarza mi się nader częsta sytuacja. Idę spokojnie przez Zonę – ma na jej drugim końcu misję do wykonania – kiedy w radio odzywa się drugi stalker, którego grupę nieopodal zaatakowano i proszą o wsparcie. Słyszę coś takiego:
Bracia, pomóżcie! Stalkerów mordują!
Tym jednym zawołaniem twórcy zademonstrowali "ruskość" (w rozumieniu Łukasza Orbitowskiego) świata S.T.A.L.K.E.R.a. Czy amerykanie mogliby napisać taki tekst? Na pewno byliby w stanie stworzyć survival horror z elementami RPG toczący się krainie zdewastowanej przez awarię jądrową. Na pewno potrafiliby zaludnić ten świat postaciami wojskowych, bandytów, najemniczych frakcji, naukowców czy agentów korporacji. Ale nie byłby to S.T.A.L.K.E.R. Wszystko przez ten przecudownie słowiański okrzyk. Amerykański scenarzysta napisałby coś takiego:
Charlie Bravo, tu Alpha Tango. Do you copy mnie? Powtarzam, tu Alpha Tango. Osaczyli nas w sektorze Delta Foxtrot 11. Prosimy o wsparcie, długo tu nie wytrzymamy. Jest SNAFU albo nawet FUBAR. Over.
Podejrzewam, że znalazłoby się miejsce na dodatkowe pięć ironicznych ripost.
A co drugi stalker gra na gitarze.


czwartek, 12 lipca 2012

Nie wie lewica, co czyni prawica. I na odwrót.

Obiecywałem, że na moim blogu (raczej) nie będzie polityki. Nadszedł czas, ażeby wykorzystać możliwość zrobienia wyjątku, jaką daje mi "raczej". Zresztą wpis dojrzewał miesiącami.
Główna inspiracja pojawiła się jednak niedawno. Chodzi o artykuł Wyobraźnia po prawej stronie, który ukazał się w weekendowej rzepie. Zbieżność tytułu ze znanym tekstem Dukaja nieprzypadkowa.
Dominacja prawicowców w polskiej fantastyce to temat stary jak świat i trudno wymyślić cokolwiek nowego. Artykuł jest taki sobie, ot średnie stany Rzepy. Ale może posłużyć jako podkładka pod nieco szersze rozważania. W tym celu zalinkuję jeszcze Drugi obieg, gdzie jak zwykle pojawiły się głosy wybijające ponad przeciętny poziom dyskursu w fandomie. Jak chociażby teza agrafka, że prawoskrętność dotyka również wydawnictw (zwłaszcza teraz, kiedy po kolejnej ofensywie kryzysu wydaje się, że przeżyły już tylko Fabryka, Powergraph i NCK). Nie chcę tu oczywiście brutalnie wmawiać ludziom poglądy, z którymi się nie utożsamiają, więc z góry proszę o wybaczenie.
Już spojrzenie na najgłośniejsze nazwiska udowadnia pewien przechył w prawo. Ma on przyczyny historyczne znane chyba większości. Z jednej strony zaczytana w Zajdlu stara gwardia w rodzaju Parowskiego, Oramusa i Wolskiego (tego ostatniego nigdy nie rozumiałem), z drugiej strony młodsza o 10-20 lat ekipa Klubu tfurców, nie lubiąca wszelkiej komuny i zakochana w kapitalizmie.
Z drugiej strony od dłuższego czasu na prawym fandomie nie pojawiło się żadne nowe nazwisko. Ciągle ci sami: Pilipiuk, Grzędowicz, Komuda, Piekara, Ziemkiewicz (honorowo) itd. Był jeszcze Twardoch, on jednak wysiadł z tramwaju prawica na przystanku "śląska melancholia". Wielka szkoda, bo wnosił coś świeżego, a w końcu każde zamknięte towarzystwo zaczyna po pewnym czasie zjadać własny ogon. I to chyba dopadło prawicowych fantastów, którzy od lat nie wymyślili niczego nowego. Powstają kolejne tomy kolejnych książek, ale nie towarzyszy im żadna nowa idea. Świat rodzi nowe wyzwania dla literatury, a Pan lodowego ogrodu pozostaje taki sam, jak w 2005. A już wtedy wyglądał tak, jakby idea w nim tkwiąca istniała już w 1995. Szczęśliwie Jarosław Grzędowicz umie pisać; w przeciwnym razie skończyłoby się jak w opisywanej przed Dukaja książce Kempczyńskiego – repozytorium przeterminowanych pomysłów. Niestety, dobre pióro nie leczy z impregnacji. Wstyd było czytać, gdy Grzędowicz (ja ciągle o nim, bo to chyba najgłośniejszy reprezentant nurtu), konfrontując się z nowym problemem, robi jedno: wyśmiewa.
Drugim felerem fantastycznej prawicy, zamkniętej w niewielkim kręgu podobnych do siebie osób jest pomieszanie akcydensu z atrybutem, czyli spraw przygodnych z jądrem światopoglądu. Po prostu autorzy mimowolnie biorą własne kompletnie aideologiczne upodobania za ich część. Najlepszym przykładem są papierosy. Grzędowicz "uprawicował" je w następujący sposób: władza lewicowych biurokratów chce zmusić ludzi do zdrowego trybu życia, więc zakazuje im palić tytoń. Ergo: fajki są prawicowe.
Tymczasem ja uważam, że odwrót od tytoniu jest zjawiskiem społecznym. Jeszcze sto lat temu w urzędach i miejscach publicznych można było znaleźć spluwaczki (kto czytał Szweja, ten na pewno kojarzy). Spluwanie było czynnością typową dla dorosłych mężczyzn. Kobietom i dzieciom spluwać nie było wolno. Potem jednak spluwaczki zniknęły z życia publicznego. Uznano je za niehigieniczne, gdyż ślina roznosi choroby, oraz nieestetyczne. Obecnie pluje tylko margines społeczny. Identyczny proces zachodzi dzisiaj w przypadku papierosów, a to co fantaści-prawicowcy uważają za próbę wchodzenia władzy w prywatne sprawy obywateli, to po prostu zwykły populizm, sankcjonowanie czegoś, co dzieje się samo przez się.
Czyni mnie taka nieortodoksyjna interpretacja lewicowcem?


Lepszego obrazka nie miałem. Anime, a fe!
W tym miejscu mógłbym zakończyć wpis. Artykuł z Rzeczypospolitej opisywał, jak to prawica rządzi w polskiej fantastyce, ja natomiast spróbowałem pokazać, wcale nie jest tak dobrze, a kolos ma gliniane nogi. Koniec. Na szczęście pozostały jeszcze dwie części eseju Dukaja (2, 3), w których próbował wzmocnić lewą nogę fandomu. Musiał najwyraźniej przeczuwać, że może z tego nic nie wyjść, bo zaproponował też, by z jego koncepcji skorzystała i prawica (absorbując nowe idee, o braku których pisałem wyżej).
Lewicowej fantastyki (jako realnej siły) w Polsce nie ma. Był Pacyński, ale umarł, próbuje się podczepić Sapkowskiego, ale jego przynależność ideowa jest bardziej skomplikowana i zdefiniowanie jej pozostaje poza celami mojego wpisu. Są za to fandomowi lewicowcy, niezdolni (jak mi się na razie wydaje) do stworzenia literatury. Nawet nie takiej, która by coś odkrywała, ale zwykłej odpowiedzi na prawicową dominację.
Zachód przy nas to zupełnie inny świat. Mieville pisze marksistowskie fantasy, Stross przegania ze swojego bloga reakcjonistów – rozumiecie, czytelnicy? Są na świecie miejsca, gdzie słowo "reakcjnista" coś znaczy i nie wywołuje u słuchaczy napadów szyderczego śmiechu. Więcej, każdy może tam dolecieć samolotem!
A u nas nic. Żeby było jeszcze śmieszniej, fandomowi lewicowcy (tutaj disklajmer: piszę o tych, których mogę najłatwiej znaleźć w internecie, żadnych badań nie prowadzę) szczycą się uwielbieniem dla nowoczesnych technologii, ale jednak nie potrafią wykorzystać z Amazon Kindle, aby przetransferować lewoliteraturę nad Wisłę.
Może właśnie o opozycję nowoczeność-tradycjonalizm się rozchodzi. Wyrażanie prawd i intuicji o świecie przy pomocy literackiej fikcji to rzecz dawna, a szczyty osiągnęła w XIX-wiecznej powieści. Dlatego w Polsce literatura fantastyczna jest prawicowa, bo ma korzenie w zanurzonej przeszłości. Zachód natomiast z jego Strossami i Mieville'ami paradoksalnie są na wcześniejszym etapie niż my. Tkwią jeszcze w imperializmie, po nas przeszła już z definicji nieuchronna Rewolucja. Wkrótce Nieuchronna przetoczy się przez syty Londyn i Nowy Jork, a literatura fantastyczna zniknie. Jak ktoś widzi w tym pomysł na futurologiczne opowiadanko, to może pożyczyć – nie zabraniam.

Co robi więc fantasta-lewicowiec, skoro, jak wykazałem, literatura to forma ekspresji przynależąca do prawaków? Żywiołem jego jest teraźniejszość. Przeszłość pomija z powodów już wyjaśnionych wcześniej, przyszłość niebezpiecznie kojarzy się z Wiecznością (albo Chruszczowem zapowiadającym komunizm na za 20 lat). Trollerka, prowokacja, mem (być może za 100 lat będziemy wspominać Dukaja za wprowadzenie tego pojęcia do języka polskiej lewicy internetowej), wielki szyderczy LOL i szybki wjazd na Terlikowskiego.  Czasem przynosi to wspaniałe efekty, w końcu akcję, dzięki której polski satelita będzie nosił imię Lema zainicjował znany w towarzystwie osakana. Niemniej lewica celuje w happeningu i pielęgnowaniu stylu, a literatura do żadnego z obu po zwyczajnie nie pasuje.
Lewicowcy, mimo wszystkich różnic, w niektórych aspektach przypomina prawicę. Dolega im dokładnie takie samo nierozróżnianie atrybutu i akcydensu. Za atrybut uznali brodę. I wąsy. Oraz sandały – koniecznie ze skarpetami. Brodato-sandalasta figura buca, której nienawidzą i której się lękają tak ich opętała, iż nie dostrzegają, że wizerunek zamienił się w swoją karykaturę. Mamy 2012, najbardziej niebezpieczni z prawicowców są na etapie doboru poszetek pod kolor krawata. Jedynym większym skupieniem prawicowców, które hołduje stereotypowi brodacza są zapóźnieni fandomowcy. A i oni do niej nie pasują całkowicie, bo arcywróg Jarosław Grzędowicz goli się gładko. Co więc robię lewicowcy? Zamiast postąpić rozsądnie i porzucić umarłą metaforę, brną w nią dalej.

Fascynująca jest jeszcze u lewicowców-fantastów atencja, jaką darzą Jacka Dukaja. Przed laty na jego tekst zareagował jedynie (negatywnie) Grzędowicz. Powtórzenie jego tez przez dziennikarza Rzeczypospolitej (z podaniem źródła!) od razu wywołuje głosy obruszenia. Że nie, bo Sapkowski, Jabłoński i Pacyński świętej pamięci, że trololo, wybiórcze zestawienie naciąganych faktów, na każdego prawaka znaleźlibyśmy tuzin lewaków, gdyby tylko nam się chciało, a poza tym w zeszłym roku Wojciech Orliński puścił opowiadanie. Dowodzi to, jakiej nietykalności dorobił się Dukaj. Pamiętajmy przecież, że swego czasu Tomasz Piątek zdemaskował go jako neoliberała. Całkiem trafnie, jeżeli pominąć szczegóły oraz styl wrednego donosu. W samej Wyobraźni po prawej stronie można znaleźć kilka kompromitujących autora cytatów: od pochwały Weekendu w Spestreku po stwierdzenie, że obciachowa SF lat 90, strasząca Unią i eutanazją miała silne podstawy w rzeczywistości.
Czyżby więc lewica w fantastyce jest tak słaba, że wspiera neoliba, giełdowego dorobkiewicza, w nadziei, że obroni ich przed Pilipiukiem i Grzędowiczem? Zgroza.
No chyba, że wbrew pozorom z lewakami wszystko okej, a Dukaja lubią za dobrą prozę bez względu na ideologiczne podteksty.

Ale znalazłem! :-* Rainbow Dash!
Wypada kończyć. Co dodać? Prawica powoli wymiera, lewica nigdy się nie rozmnoży. Wygra bezideowość. Polityczne intencje w fantastyce będą niemile widziane, bo "polityka" stanie się przeciwieństwem słowa "normalność", a na nic fandom nie jest tak przeczulony, jak na podkreślaniu swojej normalności.  Odejdą w niepamięć stare spory, nastanie pokój i dobro, a w wypalonych przez wojnę ruinach gniazda uwiją pierwsze jaskółki. Czego wszystkim życzę.


Postscriptum: jeżeli ktoś wybiera się na tegoroczną Avangardę, to będzie miał okazję wysłuchać wystąpienia prawdziwego prawicowca z PiS – Przemysława Wiplera. Nie wiem, czy to będzie osobna prelekcja, panel, czy coś innego, ale myślę, że warto się wybrać. Wipler to nie byle poseł z ostatniego rzędu, dał na wizji kuksańca Hofmanowi. Czyli zrobił coś, na co pozwala sobie tylko Kaczafi. Do tego chyba zna się na fantastyce, w każdym razie głośno złorzeczył na zakończenie trzeciego Mass Efectu.

środa, 11 lipca 2012

Lovecraft non-fiction

Lektura H. P. Lovecrafta: biografii pióra S.T. Joshiego to ciężkie zadanie. Nie tylko z powodu gabarytów książki, która, w zależności od sposobu trzymania, ciąży w dłoniach albo wbija się w brzuch. Joshi na blisko 1200 stronach (z czego sama bibliografia zajmuje ponad 60) zasypuje mnogością faktów i interpretacji, pochyla się nad najdrobniejszymi szczegółami życia HPL, analizuje jego literaturę i poglądy, ocala przed zapomnieniem prawdę i obala mity. Nie da się tego ogromu zbyć kilkoma prostymi myślami.

Zacznę, jak prawie zawsze, od siebie. Pierwsza książka Lovecrafta, jaką przeczytałem, była jednocześnie pierwszym polskim wydaniem (nie licząc opowiadań w Przekroju i jakichś klubówek) jego prozy. Zew Cthulhu (Czytelnik 1983) to bardzo dobry zbiór. Siedem zawartych w nim opowiadań reprezentuje główny nurt twórczości Lovecrafta (można się przyczepić do Muzyki Ericha Zanna, ale to szczegół) i jest świetnym wstępem do dalszej lektury. Mały zgrzyt stanowi wstęp Marka Wydmucha. Wprawdzie wydane w 2004 przez C&T wznowienie Zewu... określa Cień z Providence mianem "legendarnego wstępu", sam zaś Wydmuch to zasłużony badacz literatury grozy, wstęp przyłożył polską cegiełkę do fałszywego obrazu osoby Lovecrafta – bo już literaturę zrozumiał bez błędów, co ratuje wstęp i wciąż pozytywnie świadczy o jego wartości. Trzeba tylko wziąć w nawias kilka akapitów. Najprawdopodobniej Wydmuch nie popełnił błędu w sztuce, tylko po prostu nie miał dostępu do wydanej w 1975 pierwszej poważnej biografii HPL (napisanej przez L. Sprague de Campa – o tym ananasie napiszę, o ile los pozwoli, przy okazji recenzji Conana i pradawnych bogów).

Wysiłek Joshego był ogromny. Dotarł do oryginalnych dokumentów, odbył rozmowy z ostatnimi żyjącymi przyjaciółmi i krewnymi Lovecrafta, przeanalizował tysiące rozproszonych po całej Ameryce listów oraz rękopisów. Efekty zasługują na najwyższe pochwały. Nie będę ich streszczał, zresztą żeby to robić, musiałbym od samego początku zaznaczać co ciekawsze fragmenty. Poszukam w pracy Joshiego rzeczy ogólniejszych.

Lovecraft: biografia swoją strukturą, sensem oraz celem przypomina najgłośniejszą polską książkę tego rodzaju, jaka została wydana w ostatnich latach: Kapuściński non-fiction Artura Domosławskiego. Jedyne, co je różni, to skala rozgłosu. Widocznie fandom jest bardziej niemrawy od polskiej opinii publicznej.
Kapuściński oraz Lovecraft to autorzy upupieni. Zarówno pod względem zakłamanego życiorysu jak i uładzonego. Winne są grupy,w których obaj obracali się za życia. Lovecrafta upupili fantaści, robiąc z niego zdziwaczałego autora horrorów, króla pulpy, który zainspirował do stworzenia popularnego systemu RPG. Joshi daje wprost do zrozumienia, że mamy do czynienia z sytuacją typu "perły przed wieprzami", przy czym wieprzami jesteśmy my – fantaści (złośliwości pod "naszym" adresem jest sporo). Kapuścińskiego natomiast chciano (szczęśliwie biografia ukazała dość wcześnie, by zapobiec upupieniu ostatecznemu) przerobić
na dobrotliwego staruszka, czcigodnego świętego skrojonego pod drobnomieszczańskie gusta czytelników Gazety wyborczej.
Kolejnym elementem wspólnym obu pisarzy (i poświęconych im biografii) jest postać znana jako "żona poety". To osoba posiadająca prawa do twórczości zmarłego i rozporządzająca nimi w sposób tak apodyktyczny, że zahaczający o obsesję i cenzurę. Może to być naprawdę wdowa (jak po Gaczyńskim) ale i, na przykład, syn (Mickiewicza) albo wydawca (Mackiewicza). Lovecraft miał niejakiego Augusta Derletha.
W oczach Joshiego Derleth to wzorowa "wdowa po poecie". Inteligentny i wykształcony, prawado spuścizny po Lovecrafcie zdobył na rympał (prawowity i jedyny godny spadkobierca, niejaki Barlow, popełnił przez to samobójstwo). Zaczął wydawać ją własnym sumptem w specjalnie do tego założonym wydawnictwie, zamiast spróbować pójść do "poważnych" oficyn, co mogłoby znacznie przyspieszyć pośmiertną karierę Lovecrafta. Do tego przestraszył się ateistycznego przesłania jego twórczości, więc zaczął tworzyć jeden za drugim pastisze (sygnowane nazwiskiem obu, jako rzekome współautorstwo), by "schrystianizować" mitologię Cthulhu.
Tak dochodzimy do rzeczy bardzo ważnej, acz pomijanej podczas fandomowej recepcji HPL – przesłania. Domosławski "odkrył" w Kapuścińskim proto-alterglobalistę. Joshi na serio potraktował filozoficzną myśl Lovecrafta (a nie tylko jako inspirację do gier, komiksów i pastiszy), który – opierając się na osiągnięciach nauki końca XIX i początku XX wieku – stworzył ideę kosmicyzmu. O co chodzi? Otóż przez kilkaset lat gwałtownego rozwoju nauk pozycja człowieka spadła z centrum i sensu Wszechświata do pyłku, jednego z milionów efektów zachodzenia procesu ewolucji (która sama nie jest niczym innym, jak chwilowe lokalne zwichrowanie entropii) gdzieś w bezmiarze kosmosu. Ten paradoks, że dawniej było jednak lepiej dla samopoczucia wciąż trzyma miliony przy przestarzałych i fałszywych przekonaniach. I właśnie kosmicyzm, idea, której Lovecraft dawał wyraz w swojej twórczości (tak prozatorskiej, jak esejach) jest tym, co ma ludzkość oswoić z mizerną kondycją i pogodzić z zimnym, obcym Wszechświatem.
Lecz żeby do tego doszło, trzeba HPL-a przygotować do wejścia na literackie oraz intelektualne salony: otrząsnąć ze słabszych opowiadań, pogonić sandalarzy od RPG, bo myślicielowi nie wypada szlajać się w szemranym towarzystwie, oraz rozprawić się z największą skazą na życiorysie: rasizmem.Rasizm Lovecrafta i zmyślanie Kapuścińskiego są strasznymi rysami, które mogą w minutę zburzyć to, co obaj w mozole budowali przez kilkadziesiąt lat. Dlatego obaj biografowie próbują wyegzorcyzmować je ze swoich bohaterów. Domosławskiemu wychodzi to lepiej. Może po prostu robi to lepiej, albo nad grzechemi Kapuścińskiego lepiej przejść do porządku dziennego. Skłamać zdarza się przecież każdemu,
a nikt nie ucierpiał i były ku temu całkiem racjonalne powody.
Swoja drogą ciekawy problemem, jak na swojego biografa zareagowałby sam Lovecraft: Joshi to stuprocentowy Aryjczyk, lecz jednak beżowy na skórze Indus i zarazem element napływowy do Ameryki, którą HPL uważał za kraj dla porządnej angielskiej gentry. W każdym razie niezależnie od okoliczności personalnych, w moim odczuciu Joshi poległ.
Najsłabszy (wg siebie) tekst Lovecrafta, Ulicę, streszcza na dwóch stronach, dodaje anegdotę, że zainspirował ją strajk bostońskiej policji, po czym z dumnie zapisuje, że przedstawił "tę dziką, paranoiczną, rasistowską fantazję w tak bolesnych detalach (...)". Koszmar w Red Hook, kolejne rasistowskie opowiadanie, ponownie okazuje się jednym z najsłabszych. Doprawdy, wielkie to szczęście Joshiego i Lovecrafta, że gdy ten drugi dając upust ciemnym aspektom swojego światopoglądu, natychmiast obniżał loty. Ezra Pound tak dobrze nie miał.
Pod koniec książki Joshi zdawał sobie chyba sprawę, że pod tym względem nie najlepiej mu idzie. Postanowił więc wytoczyć najcięższe działa stwierdzając, że HPL-owski rasizm można wziąć w "kordon sanitarny" i oddzielić od reszty poglądów (tutaj przyznaję szczerze, że zaznaczyłem fragmentu, gdzie jest to wprost napisane i teraz nie mogę go znaleźć – najwyżej coś mi się uroiło). W końcu pisze: "niektórzy będą oburzeni jego ateizmem, inni "faszyzmem" (...)".
I to jest morał, dla mnie, dla P.T czytelników, Artura Domosławskiego oraz Świata: jeżeli twój idol sprawił ci problemy, weź je w cudzysłów.

S.T. Joshi, H.P. Lovecraft: biografia, Zysk i ska 2010

piątek, 29 czerwca 2012

Zajdlodylematy

Jakoś znów się rozleniwiłem z pisaniem blogowym. Na szczęście wczoraj ogłoszono nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, a one zawsze były dobrym tematem do ponarzekania. Wpierw jednak podam tytuły (za Esensją, niech ma, a co).
Powieści:
Jacek Dukaj „Science fiction” (w antologii „Science Fiction”, Powergraph)
Maja Lidia Kossakowska „Grillbar Galaktyka” (Fabryka Słów)
Jakub Małecki „Dżozef” (W.A.B.)
Paweł Matuszek „Kamienna Ćma” (Wydawnictwo MAG)
Krzysztof Piskorski „Krawędź czasu” (Agencja Wydawnicza RUNA)
Wit Szostak „Dumanowski” (Lampa i Iskra Boża)
Opowiadania:
Anna Brzezińska „Żar” („Fantastyka Wydanie Specjalne” 4/2011)
Jakub Ćwiek „Bajka o trybach i powrotach” (w antologii „Księga wojny”, Agencja Wydawnicza Runa)
Stefan Darda „Spójrz na to z drugiej strony” (w antologii „15 blizn”, Replika)
Magdalena Kozak „Strasznie mi się podobasz” (w antologii „Strasznie mi się podobasz”, Fabryka Słów)
Marceli Szpak „Obcy” (blog „Masowa Konsumpcja Kultury Masowej")
Podawszy nominantów, można zacząć bawić się w interpretacje. Ja też wysyłałem swoje propozycje (pochwaliłem się nimi na forum ś.p. SFFiH). Mogę poczuć się dumny, bo z powieściami trafiłem 4/6. Jako że co roku wybuchają spory, dlaczego wybrano tego, a a nie innego, wytłumaczę pokrótce moją metodologię. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek to robił publicznie, może więc warto zacząć.
Powieść Dukaja to poczwórne SF: powieść fantastycznonaukowa o fantastyce naukowej, której bohater jest pisarzem powieści SF, a całość nosi tytuł Science Fiction. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, różniącej się od naszych czasów mniej więcej tyle, ile Nokia 3310 od Samsunga HTC. Do tego akcję przeplatają rozdziały wyjątkowo ambitnej powieści pisanej przez bohatera, całość zaś wieńczy mocna pointa (prawdopodobnie powidok tego, że Dukaj pierwotnie planował opowiadanie, ale jak zwykle mu się rozrosło). Wątek "realistyczny" to kapitalna powieść fandomowa (termin ukułem na wzór powieści akademickiej)  z akcją toczącą się na konwentach i w półświatku pisarzy SF lawirujących między wiernością sobie, a kuszącą komercją. Poczytałoby się coś takiego o Polakach (Dukaj tego zrobić nie mógł, bo raz że nie ma u nas środowiska pisarzy hard SF, najwyżej pojedyncze wyjątki, poza tym za bohatera potrzebował archetypu, takiego miksu Stephensona z Eganem). Wadą Science Fiction jest nadmierna skrótowość, która utrudnia ogarnięcie idei (czy JD umie jeszcze pisać krótkie formy? chyba nie). Niemniej powiesć jest godna nominacji.
Wit Szostak w Dumanowskim pozornie odszedł od tego, czym popisywał się w Chochołach. Jest krószy od poprzednika, nie ma tej zmysłowości, a pełną introspekcji fabułę zastąpił ciąg anegdot. A jednak w tym wszystkim pobrzmiewają stałe tematy Szostaka obecne przynajmniej od Oberków (cyklu smoczogóskiego nie znam dostatecznie by móc się wypowiadać). Wszystko to napisane jest eleganckim językiem, a że miałem jeszcze niesamowity ubaw jako znający jako tako literaturę Krakus, dopisałem Dumanowskiego do moich nominacji.
Kubę Małeckiego kiedyś, na początku jego kariery, niesłusznie oceniliśmy jako naśladowcę "menelskich" opowiadań Orbitowskiego. Niesłusznie. Małecki pisze dużo radośniej od starszego kolegi. Dużo dobrego się po nim spodziewam, a Dżozef jest chyba, koncepcyjnie, jego najambitniejszą powieścią. Trochę sobie pokomplikował sytuację, publikując jednego roku i Dżozefa, i W odbiciu (przez co przepadł w nominacjach do Żuławskiego), ale tym razem miał szczęście. I dobrze.
O Kamiennej ćmie ex-redaktora NF i F&SF (chociaż o tym drugim w momencie premiery powieści jeszcze nie wiedział). To taki literacki koncept album, gdzie treść ma być równie ważna, co warstwa estetyczna. Sporo negatywnych opinii, jakie na temat Ćmy można poczytać w sieci wzięła się chyba z nadmiernych oczekiwań ludzi, którzy zapomnieli, że jest to debiut. Ale ambitny, a jak już pewnie wszyscy P.T. czytelnicy zauważyli, takie rzeczy mają u mnie +5 do statystyk. Więc nominowałem.
Piątą i jedyną moją nominacją, którą nie utrafiłem, jest Herrenvolk Sebastiana Uznańskiego. Dobra powieść, Uznański odszedł od freudowskiego new weirdu, w którym się specjalizuje, czym zyskał szansę trafienia do nowych czytelników. Jednym z nich okazał się sam Paweł Dunin Wąsowicz, pochlebnie recenzując Herrenvolk w Lampie i Polityce. Ja zaś prowadziłem z Autorem spotkanie na zeszłorocznym Krakonie ( tym z blokiem literackim w sypialni), więc można założyć, że ten jeden raz nominowałem po znajomości. Nawet tak nieskazitelni mężowie jak ja czasem grzeszą.
Zostały jeszcze dwie powieści: Grillbar Galaktyka oraz Krawędź czasu. Jeszcze ich nie czytałem, więc się nie wypowiadam. Oboje to dobrzy autorzy, rozpoznawalni i popularni (Maja Lidia Kossakowska nawet bardziej).

Porażkę absolutną poniosłem przy opowiadaniach. Gdyby był bukmacher przyjmujący zakłady zajdlowskie, utopiłbym w jego kantorku spore pieniądze. Obstawiałem dwie fenomenalne antologie Powergraphu i jednego Twardocha. Popularniejsze okazały się antologie Runy i Fabryki.
Miałem szansę trafić Brzezińską, bo kupiłem ten numer NFWS, ale wyznam szczerze, że
Żary nie przeczytałem, bo bardziej interesowały mnie teksty Szostaka i Bacigalupiego. A potem jakoś zapomniałem, pojawiły się kolejne książki do czytania. O Dardzie i Szpaku za chwilę.

Na forum drugiego obiegu Adon, czyli Marcin Pągowski (autor wydanej w zeszłym roku książki Zima mej duszy) dziwił się z rozbieżności między nominacjami a tym, o czym się przez zeszły rok mówiło w środowisku. Rzecz warta przemyślenia.
Wszelkie kontrowersje i obrazy związane z Nagrodą, tak nominacje, jak i ostateczne wyniki, ludzie rozsądni, niechętni pyskówkom, zwykli zbywać stwierdzeniem, że Nagroda jest demokratyczna i co robić, panie dzieju. Ja natomiast, przyszła mi myśl wczoraj, kiedym wrócił z egzaminu, nie winiłbym demokracji, chociaż wcale nie jestem jej bezwarunkowym piewcą. W zajdlowskiej demokracji są teoretycznie dwa mechanizmy kryzysogenne:
  1.  Głosy na nominacje i statuetki oddaje mała zamknięta grupa fandomowych intelektualistów, przez co nagroda nie ma żadnej korelacji z realną popularnością czy sprzedażą książek; 
  2.  Głosy oddają fandomowe "doły" z kompletnym pominięciem opinii kreowanych przez intelektualistów; burzy to kompletnie jakąkolwiek ideę pracy u podstaw czy tworzenie fantastycznej krytyki literackiej. 
Obie narracje nie pasują jednak do faktów. Powieści intelektualiści i masy (tu wyjaśniam, że określenie jest czysto robocze i nie zamierzam w jakikolwiek sposób dzielić fandom na lepszy i gorszy) rozłożyli się po równo. W opowiadaniach chyba żadnego mechanizmu nie ma. Ambasadorem intelektualistów (oraz wymierającej prasy papierowej) jest Brzezińska (chociaż z drugiej strony masy też ją lubią). Ćwiek i Kozak  zawsze mogą liczyć na wiernych fanów. Są w końcu opowiadania Dardy i Szpaka, wisienka zagłady na bitej śmietanie chaosu, którą obficie polano zajdlowskie ciasteczko.
Zaczęło się jakieś trzy lata temu, kiedy Darda (czy też jego wydawca) wykazał podstawową wadę systemu – przy zmobilizowaniu fanów z łatwością przepchniesz swój typ. W tym roku aż dwa opowiadania przeszły w ten sposób.
Jeżeli ktoś boi się, że niegodni autorzy ukradną nam (nam!) zajdle, może w tym momencie przestać. Procedura jest dwustopniowa i po to finałowe głosowanie wymaga wniesienia opłaty akredytacyjnej, aby przesiać elektorat, który następnie przesieje nominacje. Czy to jest jednak takie dobre?
W fantastyce obowiązuje panuje nieciekawa odmiana konserwatyzmu polegająca nie tyle na wierności nieprzemijającym ideałom i wartościom, ile wierności nazwiskom oraz rytuałom. Po prostu: jeżeli nie opublikujesz w branżowym wydawnictwie albo nie jesteś osobą znaną w fandomie, twoje szanse spadają. Nagłe złamanie zasady, czyli wtargnięcie Dardy, uznano za nieomal zamach stanu. Wkrótce naruszanie uświęconego porządku samo stało się zasadą, pojawił się naśladowca.
Nie uważam, żeby było w tym coś złego. Lobbing nie jest nielegalny. Pada czasem zarzut, że tłumy przepychające Dardę nie czytały go, a głos oddały, bo to nic nie kosztuje. Może i to prawda, ale czym jest lepszy od tego tradycyjny "Dukaj roku"?
Padł też na dniach pomysł "legalizacji" zajdlowskiego lobbingu. Pierwszym krokiem ku temu ma być Obcy Szpaka. A więc tak (żródło 1, źródło 2) :
  1. Kandydatura musi być wysunięta przez osoby z autorytetem uznawanym przez fandom;
  2. Apel o nominowanie musi być uzupełniony wymogiem wcześniejszego przeczytania tekstu;
  3. Musi być zasugerowana furtka awaryjna, że nie należy niczego brać na poważnie, to błyskotliwa ironia, #mem z #memosfera.
Pytanie, czy mechanizm wypali w przyszłości. Myślę, że jak nie ten, to będzie musiał się pojawić inny. W tym roku padły już dwa fantastyczne pisma (mniejsza o konkretne przyczyny, kryzys prasy to jednak fakt), nie daj Boże upadnie trzecie i ostatnie (ciarki mi przeszły po plecach na wieść, że redakcja NF zmienia adres).
Do historii przechodzi tradycyjna ścieżka kariery fantasty. Zna ją chyba każdy: młody autor debiutuje w magazynie, ćwiczy arkana sztuki (albo warsztat rzemieślnika), pisze coraz lepsze opowiadania, które zostają zauważone. Potem zostaje zaproszony do antologii, do której pisze się na specjalne zamówienie. Wreszcie następuje stadium finalne, czyli własna powieść. Zdarzały się oczywiście wyjątki za sprawą konkursów albo gwałtownej kariery, ale system sprawnie funkcjonował dopóki nie zaczął się proces zwany upadkiem prasy papierowej.
Same antologie nie wystarczą. Krótka forma, żeby nie wyginąć, musi się przenieść na nowe tereny – czyli do Sieci. Oczywiście nie należy oczekiwać, że internet złotym środkiem na wszystkie zajdlowskie bolączki. Pojawi się nowy problem: jak ogarnąć wszystkie miejsca, w których może pojawić się proza (kłania się lemowski demon drugiego rodzaju). Zwłaszcza jeżeli ktoś wrzucać będzie teksty gdzie indziej, niż na Esensję czy Fahrenheita. W dodatku wartościowe teksty, i tak już niełatwe do znalezienia, znikną pod falą sieciowej grafomanii.
To prowadzi do podstawowych argumentów ludzi przeciwnych "internetyzacji" fantastyki. Po pierwsze, sieciowe opka są darmowe, nie można ich traktować poważnie. Akurat z płatnościami w pismach też bywało różnie, ale jest coś na rzeczy. Na Zachodzie webziny się sprofesjonalizowały i już płacą (jak Clarkesworld, którego mam w linkach po prawej). U nas rynek wydaje się na to za płytki, ale ja wyjdę na optymistę i zaproponuję, żeby ktoś oszacował progi opłacalności. Bo może nie dziś, ale jutro taka inicjatywa może mieć sens (ach, żeby DOF stał się czymś takim...).
Po drugie zaś sam fakt, że pisane przez osobę z aspiracjami opowiadanie zostanie zrównane z fanfikami i inną pozbawioną ambicji szmirą. Temu przeciwstawić się może jedynie promowanie "własnych" autorów, takie jakie w tym roku pomogło Dardzie i Szpakowi.

Jeśli za zaistniałą sytuację trzeba kogoś winić to nie tajemną Grupę Trzymającą Władzę albo zmanipulowane masy. Winni są fandomowi intelektualiści (przypominam, że nie wartościuję, tylko wskazuję na temperament tej grupy ludzi), którzy nie potrafią zadbać o to, co uważają za ważne. Żałują, że przepadły dwie antologie oraz etatowy przegrany Twardoch, kiedy tymczasem wydawnictwo Kasi i Rafała Kosików przyjęło dokładnie tę samą strategię, co stronnictwa Dardy i Szpaka. Wskazali swoje typy – Amnezjak i  Gerda. Intelektualiści albo więc nie pojęli aluzji (fakt, że dyskretnej, ale po to są intelektualistami, aby się połapać, kiedy trzeba), albo nie potrafili zachęcić innych, co jest wstydem absolutnym, bo po to nasza cywilizacja wykształciła inteligentów, żeby wskazywali kierunek.

I tak przeszedłem płynnie od Nagrody imienia Janusza A. Zajdla do lamentu nad zmarnieniem polskiego inteligenta. Ale ponieważ nie mam do powiedzenia nic ponad to, co można obejrzeć w Dniu świra, zakończę ten wpis. Wnioski są jasne: Nagroda upadnie, albo i nie upadnie, podobnie jak krótkie formy literackie. Być może za parę lat sama idea opowiadania będzie trollowana przez światlejszą część fandomu, tak jak dzisiaj robią to posiadacze Kindla z miłośnikami papieru. Tako rzecze Stross we wstępie do Wireless:
To nie jest powieść. To zbiór opowiadań. To nie jest opowiadanie. To jest wstęp do zbioru opowiadań. To nie jest proza. To ciąg idei, które przekazuję do twojej świadomości za pomocą medium , jakim są słowa (...). Opowiadania są martwą formą w większości gatunków. (...) Nie zawsze tak było.
Ale tak już będzie zawsze.

P.S.: Wygrają Dukaj i Brzezińska.
P.P.S: Powieści kryzys prasy dotknie słabiej i dużo później, bo jest wystarczająco dobrych autorów i są dość młodzi, żebyśmy nie musieli szybko potrzebować zmiany pokoleniowej. Do tego czasu będzie cykl: Dukaj, Kańtoch, Grzędowicz, Dukaj, Kańtoch, Grzędowicz. A jak się znudzi to to samo, tylko na odwrót.