piątek, 30 marca 2012

Tacy sami

Męczę się przy trzech wpisach naraz (o mapach, o ś.p. SFFiH, o pisarzach-rzemieślnikach), chcąc wyrobić zapowiadaną normę na kwiecień, kiedy niesamowite wieści dochodzą z bloga Jeffa VanderMeera. Otóż Christopher Priest (ten od Prestiżu), zaatakował Nagrodę im. Arthura C. Clarke'a. Oskarżył kapitułę o psucie fantastyki, skrytykował tegoroczny wybór powieści, uzasadniając swój dyzgust odzielnie dla każdego nominowanego. Zaapelował o odwołanie/podanie się do dymisji całego jury, powołanie nowego, oraz zawieszenie nagrody w tym roku. Następna powinna być przyznana dopiero w 2013, za utwory publikowane w latach 2011-12. Fundusz nagrody powinien być zwiększony o sumę "przepadłą" w 2012.
I się zaczęło. Damien G. Walter urządził Priestowi sesję psychoterapeutyczną, John Scalzi próbuje zachować spokój, Catherynne Valente myśli perspektywicznie, zaś Charles Stross ogłosił się internetowym szczeniaczkiem i nawet sprzedaje koszulki z podobizną tegoż stworzenia.
Całe zamieszanie, wszystkie te linki z olbrzymią, jak na internetową regułę tl;dr, ilością tekstu dotyczą wydarzeń z ostatnich 48 godzin.

Prawie miesiąc temu agrafek pisał na blogu o tym, jak światek teatralny pragnie odwrócić się od eksperymentów formalnych i happeningu na rzecz tradycyjnych narracji. Ma to świadczyć, że nie jesteśmy w fantastycznym fandomie samotni ze swoimi dylematami. Dzisiaj z kolei fandom anglosaski przeżywa również znaną nam dobrze dyskusję o fantastycznych nagrodach. Nawet argumenty i postulaty naprawy brzmią znajomo.
Dobrze jest wiedzieć, że chociaż może nie jesteśmy normalni, to nie jesteśmy też w swoim szaleństwie samotni.

niedziela, 18 marca 2012

Wystarczy jeden obrazek

Dumałem kiedyś nad sitcomami. Amerykańskimi zwłaszcza i o tym, co czyni je odmiennymi kulturowo od naszych komedii. Powód jest właściwie jeden i to dość łatwy do zauważenia: sitcomy (amerykańskie, Brytyjczycy to chyba inna bajka) wywodzą się od stand-upu, polskie komedie z kabaretu literackiego. A one z kolei od rewii i studenckich teatrzyków. Sitcom to stand-up rozpisany na role, z wyrazistymi charakterami oraz ciętymi ripostami. Komedia stoi fabułą. Przemyślałem już sobie cały wywód, który miał był trafić na blog, gdy znalazłem coś takiego:
Pijacka gra na podstawie Teorii wielkiego podrywu. Kolejka, albo kilka, po każdym rytualnym elemencie odcinka. Oto jest klucz do sitcomu! Jego sednem jest powtarzalność: postaci, scen, gagów. Nawet Anglicy w tym przypadku nie odstają, wystarczy przypomnieć sobie stałe elementy każdego odcinka Allo, allo albo całość Małej Brytanii, która składała się z samych powtórek.
Sitcom dzięki temu wygrywa ilością odcinków. Mając gotowy szablon, można napisać kilkaset scenariuszy. Komedia a la polonaise podlega tym samym ograniczeniom, co zwykłe seriale.
Z drugiej strony sitcom jest nieodporny na jakiekolwiek odstępstwo od konwencji. Najgorzej, kiedy twórca wymyśli sobie, że bohaterowie zaczną się po kilku sezonach zmieniać. Podobno to teraz spotkało Jak poznałem waszą matkę. Stary miłośnik serialu patrzy ze zgrozą, jak ginie duch starych sezonów. Tego nie robi się komedii.

środa, 14 marca 2012

W międzyczasie

W międzyczasie, w zamian za wpis, którego nie było, dwa linki. Na Fahrenheicie, zacnym miejscu w sieci (opublikowali mnie kiedyś) znalazłem tematy o Rogerze Zelaznym i Alfredzie Besterze. Obu autorów cenimy i lubimy, ale dyskusja dotyka również i innych spraw. Chociażby porównuje starych mistrzów z nowymi. Wiedzieliście, że wg Grega Egana postludzka nadinteligencja będzie miała gust rosyjskiego mafioza? Może więc dobrze, że żadnego transhumanizmu nie będzie.

sobota, 3 marca 2012

Czarna legenda sprzed lat

Nie minę się z prawdą, jeśli napiszę, że w oczach przyszłych historyków jednym z najważniejszych wydarzeń postkomunistycznego dwudziestolecia była afera Rywina. Zatrzęsła ona posadami dotychczasowego porządku, zmiotła całe elity, raniła boleśnie media, wyautowała lewicę. Obnażyła patologię systemu.
Dziwne jest to, że pomimo donośności wydarzenia, mało kto wie, na czym afera Rywina polegała. Większość całkowicie mylnie kojarzy, iż Rywin przyszedł do Michnika, albo odwrotnie i ktoś kogoś nagrał, jak ten proponował lewy interes. Tymczasem afera polegała na powstaniu niesławnej produkcji kinematograficznej pt. Wiedźmin. Z niejasnych przyczyn nikt o tym nie wspomina. Obowiązuje wersja z dyktafonem. A co bardziej podburzy lud do buntu: kolesie robiący geszeft, czy sromotna klęska popkultury?
Pokaż mi swoją popkulturę, a powiem, w jakim kraju żyjesz.

Takie plakaty mogłyby namieszać podczas wyborów
Żarty na bok. Kiedy w zeszłym roku Agrafek przypomniał sobie cykl wiedźmiński i opisał to na blogu, zapragnąłem zrobić coś podobnego. W końcu Sapkowski to lektura mojego pokolenia, którą osładzaliśmy sobie gorycz gimnazjalnej nudy. Zacząłem sprawę od nietypowej strony, czyli filmu.
Film umknął mojej uwadze, kiedy pojawił się w kinach. Koleżanka i kolega, bardziej zorientowani w tamacie Sapkowskiego, byli i wrócili zawiedzeni. Tyle mi wystarczyło, wolałem czytać książki. Rok później był serial, którego też nie widziałem, bo puszczali go w niedzielne popołudnia, kiedy to rzadko bywałem w domu. Po założeniu stałego łącza poczytałem łże-recenzje Teklaka i tym moja znajomość z filmowym Wiedźminem się skończyła.
W 2001/2002 porażka Wiedźmina była czymś straszliwie bolesnym. Wręcz zabiciem marzeń. Wzięli najlepsze, co fandom mógł ofiarować, i zniszczyli. Dekadę później złość i rozgoryczenie osłabły. O Brodzkim nikt nie pamięta, Szczerbić podobno zrehabilitował się Różą. Zaś polską fantastykę dzieli od tamtych czasów przełomowa epoka. Zmieniło się wszystko. Sapkowski nie jest bogiem udowadniającym niedowiarkiem, że można publikować bez anglosaskiego pseudonimu. Publikują dziesiątki autorów, nawet być może więcej, niż powinno. Przyszli nowi gwiazdorzy, poziom języka też chyba się podniósł. No i jest gra, która rozsławiła Geralta z Rivii na całym świecie. W tej perspektywie film nie jest już tragedią. Co najwyżej wstydliwym epizodem z przeszłości.
Kiedy możemy już go oceniać bez nerwów, kinowy Wiedźmin okazuje się streszczeniem serialu. Mniej więcej, takim, jakie widuje się w wideorecenzjach na youtubie. Tylko tam streszczeniu towarzyszy komentarz z offu, nadający rzeczy sens. Pełnoprawnym Wiedźminem jest dopiero serial. Tyle lepszy od kinówki, że odcinki mają fabuły, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Tu zalety się kończą.
Przesadzam. Żebrowski stara się wycisnąć coś z postaci i ma to ręce i nogi, choć nie jest książkowym Geraltem. Wolszczak jako Yennefer wygląda dobrze, pasuje też Zamachowski, chociaż jego Jaskier wygląda inaczej niż sugeruje Sapkowski. Jaskier-Zamachowski stawał mi przed oczami, kiedy czytałem książki. To jest osiągnięcie.
Pozostała obsada cierpi na to samo, co polskie kino w ogóle. Rekrutuje się z tych samych kilkunastu aktorów, co reszta produkcji realizowanych w tym samym czasie. Winni są temu w tym samym stopniu producenci (eksploatujący do granic wytrzymałości popularne nazwiska) co aktorzy (którzy chcą zarobić trochę grosza i biorą każdą rolę). Z drugiej strony zastanawia ekscytacja, z jaką na monotonię w obsadzie reagują widzowie. Przecież to żadna nowość, zwłaszcza w popularnych produkcjach. Tylko spojrzeć na filmografie Olbrychskiego, czy (zwłaszcza) Leona Niemczyka. Nic a nic się od tamtych czasów nie zmieniło.
O "efektach" specjalnych ze smokiem na czele mówili już wszyscy, podobnie jak o marnych scenach walk. Otóż twórcy tego filmu zapomnieli o takim zabiegu montażowym, który nazywa się przejściem. Jest bardzo ważny, bo łączy sceny powiązany ze sobą ciąg. W filmie tego nie ma, bo to streszczenie, a w serialu też nie. Są ujęcia udające przejścia, ale konia z rzędem, kto widzi następstwo między Żebrowskim jadącym konno przez las i Żebrowskim siedzącym w karczmie. W normalnej produkcji pokazano by, jak Geralt zatrzymuje się przed karczmą. Tu tego nie ma.

Wyliczając technikalia, zapomniałem o scenariuszu. Że jest zły, wiedzą wszyscy. Ale jak w ogóle powinno się Wiedźmina zrobić?
Ekranizowanie fantasy jest niewdzięczną robotą, gdyż fantasy w swojej klasycznej, posttolkienowskiej postaci upaja się rozmachem. Autorzy biorą parametry prawdziwych wydarzeń historycznych i mnożą je razy sto. Jak armie, to stutysięczne, jak imperia, to istniejące prze eony, a magia hula po neverlandach w te i wewte. Wymagania widzów są pod tym względem niemal nie do zaspokojenia i nawet HBO ma problemy z podołaniem (choć wbrew utyskiwaniom uważam, że w Grze o tron poradzili sobie).
Sapkowski był dla filmowców łaskawy, bo szeroki plan pojawia się dopiero w sadze. Akcja opowiadań toczy się na uboczu, dramaturgię rozpisano na kilka postaci, świat jest dekoracją. Jeśli dodać, że Sapkowski pisze wyraziste dialogi, to warunki zdawałaby się sprzyjać ekranizacji.
Z drugiej strony nigdy nie jest tak, że książkę można adaptować "na żywca". Wprawdzie w opowiadaniach nie ma rozmachu, ale również nie ma łączącego je wątku. Ciri, mimo że pojawia się już w Mieczu przeznaczenia, przynależy do sagi (a na nią nie stać może HBO). Zostaje Yennefer, ale w wiedźminie wątek romansowy powinien być raczej dopełnieniem niż popychaczem akcji.
Takie właśnie problemy potrzebują dobrego scenarzysty. Takiego, który dopisze brakujące fragmenty fabule. I powie przy okazji, że lepiej nie iść w serial, bo wtedy dopisek musiałoby być znacznie więcej. A skoro film, to najlepiej byłoby zrobić to samo, co Milius i Stone z Conanem: wziąć wątki i motywy z opowiadań, żeby ułożyć z nich całkiem nową, ale zgodną z wiedźmińskim duchem opowieść. Tak to byłby dobry film. Ale niestety nic takiego się nie stało.

Naszła mnie jeszcze jedna myśl o Wiedźminie. Ten film powstał kilka lat za wcześnie. Przez te 10 lat doszło kilka nowych aktorskich twarzy, dorobiliśmy się więcej grafików komputerowych, książki Sapkowskiego nie są już bestsellerową nowością, ale czcigodnym klasykiem, znanym przez każdego przed trzydziestką. Nawet dziewczyna grająca Ciri, wtedy ze względu na talent aktorski przezwana robotem, ostatnio pojawiała się w Licencji na wychowanie, serialu stojącym świetnymi rolami dzieci. Teraz to byłby Wiedźmin! Taki na full wypas. Nie to, co wtedy.
Ale nie ma co płakać. Wtedy to nie była tragedia. Tylko wstydliwa wpadka.