piątek, 29 czerwca 2012

Zajdlodylematy

Jakoś znów się rozleniwiłem z pisaniem blogowym. Na szczęście wczoraj ogłoszono nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, a one zawsze były dobrym tematem do ponarzekania. Wpierw jednak podam tytuły (za Esensją, niech ma, a co).
Powieści:
Jacek Dukaj „Science fiction” (w antologii „Science Fiction”, Powergraph)
Maja Lidia Kossakowska „Grillbar Galaktyka” (Fabryka Słów)
Jakub Małecki „Dżozef” (W.A.B.)
Paweł Matuszek „Kamienna Ćma” (Wydawnictwo MAG)
Krzysztof Piskorski „Krawędź czasu” (Agencja Wydawnicza RUNA)
Wit Szostak „Dumanowski” (Lampa i Iskra Boża)
Opowiadania:
Anna Brzezińska „Żar” („Fantastyka Wydanie Specjalne” 4/2011)
Jakub Ćwiek „Bajka o trybach i powrotach” (w antologii „Księga wojny”, Agencja Wydawnicza Runa)
Stefan Darda „Spójrz na to z drugiej strony” (w antologii „15 blizn”, Replika)
Magdalena Kozak „Strasznie mi się podobasz” (w antologii „Strasznie mi się podobasz”, Fabryka Słów)
Marceli Szpak „Obcy” (blog „Masowa Konsumpcja Kultury Masowej")
Podawszy nominantów, można zacząć bawić się w interpretacje. Ja też wysyłałem swoje propozycje (pochwaliłem się nimi na forum ś.p. SFFiH). Mogę poczuć się dumny, bo z powieściami trafiłem 4/6. Jako że co roku wybuchają spory, dlaczego wybrano tego, a a nie innego, wytłumaczę pokrótce moją metodologię. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek to robił publicznie, może więc warto zacząć.
Powieść Dukaja to poczwórne SF: powieść fantastycznonaukowa o fantastyce naukowej, której bohater jest pisarzem powieści SF, a całość nosi tytuł Science Fiction. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, różniącej się od naszych czasów mniej więcej tyle, ile Nokia 3310 od Samsunga HTC. Do tego akcję przeplatają rozdziały wyjątkowo ambitnej powieści pisanej przez bohatera, całość zaś wieńczy mocna pointa (prawdopodobnie powidok tego, że Dukaj pierwotnie planował opowiadanie, ale jak zwykle mu się rozrosło). Wątek "realistyczny" to kapitalna powieść fandomowa (termin ukułem na wzór powieści akademickiej)  z akcją toczącą się na konwentach i w półświatku pisarzy SF lawirujących między wiernością sobie, a kuszącą komercją. Poczytałoby się coś takiego o Polakach (Dukaj tego zrobić nie mógł, bo raz że nie ma u nas środowiska pisarzy hard SF, najwyżej pojedyncze wyjątki, poza tym za bohatera potrzebował archetypu, takiego miksu Stephensona z Eganem). Wadą Science Fiction jest nadmierna skrótowość, która utrudnia ogarnięcie idei (czy JD umie jeszcze pisać krótkie formy? chyba nie). Niemniej powiesć jest godna nominacji.
Wit Szostak w Dumanowskim pozornie odszedł od tego, czym popisywał się w Chochołach. Jest krószy od poprzednika, nie ma tej zmysłowości, a pełną introspekcji fabułę zastąpił ciąg anegdot. A jednak w tym wszystkim pobrzmiewają stałe tematy Szostaka obecne przynajmniej od Oberków (cyklu smoczogóskiego nie znam dostatecznie by móc się wypowiadać). Wszystko to napisane jest eleganckim językiem, a że miałem jeszcze niesamowity ubaw jako znający jako tako literaturę Krakus, dopisałem Dumanowskiego do moich nominacji.
Kubę Małeckiego kiedyś, na początku jego kariery, niesłusznie oceniliśmy jako naśladowcę "menelskich" opowiadań Orbitowskiego. Niesłusznie. Małecki pisze dużo radośniej od starszego kolegi. Dużo dobrego się po nim spodziewam, a Dżozef jest chyba, koncepcyjnie, jego najambitniejszą powieścią. Trochę sobie pokomplikował sytuację, publikując jednego roku i Dżozefa, i W odbiciu (przez co przepadł w nominacjach do Żuławskiego), ale tym razem miał szczęście. I dobrze.
O Kamiennej ćmie ex-redaktora NF i F&SF (chociaż o tym drugim w momencie premiery powieści jeszcze nie wiedział). To taki literacki koncept album, gdzie treść ma być równie ważna, co warstwa estetyczna. Sporo negatywnych opinii, jakie na temat Ćmy można poczytać w sieci wzięła się chyba z nadmiernych oczekiwań ludzi, którzy zapomnieli, że jest to debiut. Ale ambitny, a jak już pewnie wszyscy P.T. czytelnicy zauważyli, takie rzeczy mają u mnie +5 do statystyk. Więc nominowałem.
Piątą i jedyną moją nominacją, którą nie utrafiłem, jest Herrenvolk Sebastiana Uznańskiego. Dobra powieść, Uznański odszedł od freudowskiego new weirdu, w którym się specjalizuje, czym zyskał szansę trafienia do nowych czytelników. Jednym z nich okazał się sam Paweł Dunin Wąsowicz, pochlebnie recenzując Herrenvolk w Lampie i Polityce. Ja zaś prowadziłem z Autorem spotkanie na zeszłorocznym Krakonie ( tym z blokiem literackim w sypialni), więc można założyć, że ten jeden raz nominowałem po znajomości. Nawet tak nieskazitelni mężowie jak ja czasem grzeszą.
Zostały jeszcze dwie powieści: Grillbar Galaktyka oraz Krawędź czasu. Jeszcze ich nie czytałem, więc się nie wypowiadam. Oboje to dobrzy autorzy, rozpoznawalni i popularni (Maja Lidia Kossakowska nawet bardziej).

Porażkę absolutną poniosłem przy opowiadaniach. Gdyby był bukmacher przyjmujący zakłady zajdlowskie, utopiłbym w jego kantorku spore pieniądze. Obstawiałem dwie fenomenalne antologie Powergraphu i jednego Twardocha. Popularniejsze okazały się antologie Runy i Fabryki.
Miałem szansę trafić Brzezińską, bo kupiłem ten numer NFWS, ale wyznam szczerze, że
Żary nie przeczytałem, bo bardziej interesowały mnie teksty Szostaka i Bacigalupiego. A potem jakoś zapomniałem, pojawiły się kolejne książki do czytania. O Dardzie i Szpaku za chwilę.

Na forum drugiego obiegu Adon, czyli Marcin Pągowski (autor wydanej w zeszłym roku książki Zima mej duszy) dziwił się z rozbieżności między nominacjami a tym, o czym się przez zeszły rok mówiło w środowisku. Rzecz warta przemyślenia.
Wszelkie kontrowersje i obrazy związane z Nagrodą, tak nominacje, jak i ostateczne wyniki, ludzie rozsądni, niechętni pyskówkom, zwykli zbywać stwierdzeniem, że Nagroda jest demokratyczna i co robić, panie dzieju. Ja natomiast, przyszła mi myśl wczoraj, kiedym wrócił z egzaminu, nie winiłbym demokracji, chociaż wcale nie jestem jej bezwarunkowym piewcą. W zajdlowskiej demokracji są teoretycznie dwa mechanizmy kryzysogenne:
  1.  Głosy na nominacje i statuetki oddaje mała zamknięta grupa fandomowych intelektualistów, przez co nagroda nie ma żadnej korelacji z realną popularnością czy sprzedażą książek; 
  2.  Głosy oddają fandomowe "doły" z kompletnym pominięciem opinii kreowanych przez intelektualistów; burzy to kompletnie jakąkolwiek ideę pracy u podstaw czy tworzenie fantastycznej krytyki literackiej. 
Obie narracje nie pasują jednak do faktów. Powieści intelektualiści i masy (tu wyjaśniam, że określenie jest czysto robocze i nie zamierzam w jakikolwiek sposób dzielić fandom na lepszy i gorszy) rozłożyli się po równo. W opowiadaniach chyba żadnego mechanizmu nie ma. Ambasadorem intelektualistów (oraz wymierającej prasy papierowej) jest Brzezińska (chociaż z drugiej strony masy też ją lubią). Ćwiek i Kozak  zawsze mogą liczyć na wiernych fanów. Są w końcu opowiadania Dardy i Szpaka, wisienka zagłady na bitej śmietanie chaosu, którą obficie polano zajdlowskie ciasteczko.
Zaczęło się jakieś trzy lata temu, kiedy Darda (czy też jego wydawca) wykazał podstawową wadę systemu – przy zmobilizowaniu fanów z łatwością przepchniesz swój typ. W tym roku aż dwa opowiadania przeszły w ten sposób.
Jeżeli ktoś boi się, że niegodni autorzy ukradną nam (nam!) zajdle, może w tym momencie przestać. Procedura jest dwustopniowa i po to finałowe głosowanie wymaga wniesienia opłaty akredytacyjnej, aby przesiać elektorat, który następnie przesieje nominacje. Czy to jest jednak takie dobre?
W fantastyce obowiązuje panuje nieciekawa odmiana konserwatyzmu polegająca nie tyle na wierności nieprzemijającym ideałom i wartościom, ile wierności nazwiskom oraz rytuałom. Po prostu: jeżeli nie opublikujesz w branżowym wydawnictwie albo nie jesteś osobą znaną w fandomie, twoje szanse spadają. Nagłe złamanie zasady, czyli wtargnięcie Dardy, uznano za nieomal zamach stanu. Wkrótce naruszanie uświęconego porządku samo stało się zasadą, pojawił się naśladowca.
Nie uważam, żeby było w tym coś złego. Lobbing nie jest nielegalny. Pada czasem zarzut, że tłumy przepychające Dardę nie czytały go, a głos oddały, bo to nic nie kosztuje. Może i to prawda, ale czym jest lepszy od tego tradycyjny "Dukaj roku"?
Padł też na dniach pomysł "legalizacji" zajdlowskiego lobbingu. Pierwszym krokiem ku temu ma być Obcy Szpaka. A więc tak (żródło 1, źródło 2) :
  1. Kandydatura musi być wysunięta przez osoby z autorytetem uznawanym przez fandom;
  2. Apel o nominowanie musi być uzupełniony wymogiem wcześniejszego przeczytania tekstu;
  3. Musi być zasugerowana furtka awaryjna, że nie należy niczego brać na poważnie, to błyskotliwa ironia, #mem z #memosfera.
Pytanie, czy mechanizm wypali w przyszłości. Myślę, że jak nie ten, to będzie musiał się pojawić inny. W tym roku padły już dwa fantastyczne pisma (mniejsza o konkretne przyczyny, kryzys prasy to jednak fakt), nie daj Boże upadnie trzecie i ostatnie (ciarki mi przeszły po plecach na wieść, że redakcja NF zmienia adres).
Do historii przechodzi tradycyjna ścieżka kariery fantasty. Zna ją chyba każdy: młody autor debiutuje w magazynie, ćwiczy arkana sztuki (albo warsztat rzemieślnika), pisze coraz lepsze opowiadania, które zostają zauważone. Potem zostaje zaproszony do antologii, do której pisze się na specjalne zamówienie. Wreszcie następuje stadium finalne, czyli własna powieść. Zdarzały się oczywiście wyjątki za sprawą konkursów albo gwałtownej kariery, ale system sprawnie funkcjonował dopóki nie zaczął się proces zwany upadkiem prasy papierowej.
Same antologie nie wystarczą. Krótka forma, żeby nie wyginąć, musi się przenieść na nowe tereny – czyli do Sieci. Oczywiście nie należy oczekiwać, że internet złotym środkiem na wszystkie zajdlowskie bolączki. Pojawi się nowy problem: jak ogarnąć wszystkie miejsca, w których może pojawić się proza (kłania się lemowski demon drugiego rodzaju). Zwłaszcza jeżeli ktoś wrzucać będzie teksty gdzie indziej, niż na Esensję czy Fahrenheita. W dodatku wartościowe teksty, i tak już niełatwe do znalezienia, znikną pod falą sieciowej grafomanii.
To prowadzi do podstawowych argumentów ludzi przeciwnych "internetyzacji" fantastyki. Po pierwsze, sieciowe opka są darmowe, nie można ich traktować poważnie. Akurat z płatnościami w pismach też bywało różnie, ale jest coś na rzeczy. Na Zachodzie webziny się sprofesjonalizowały i już płacą (jak Clarkesworld, którego mam w linkach po prawej). U nas rynek wydaje się na to za płytki, ale ja wyjdę na optymistę i zaproponuję, żeby ktoś oszacował progi opłacalności. Bo może nie dziś, ale jutro taka inicjatywa może mieć sens (ach, żeby DOF stał się czymś takim...).
Po drugie zaś sam fakt, że pisane przez osobę z aspiracjami opowiadanie zostanie zrównane z fanfikami i inną pozbawioną ambicji szmirą. Temu przeciwstawić się może jedynie promowanie "własnych" autorów, takie jakie w tym roku pomogło Dardzie i Szpakowi.

Jeśli za zaistniałą sytuację trzeba kogoś winić to nie tajemną Grupę Trzymającą Władzę albo zmanipulowane masy. Winni są fandomowi intelektualiści (przypominam, że nie wartościuję, tylko wskazuję na temperament tej grupy ludzi), którzy nie potrafią zadbać o to, co uważają za ważne. Żałują, że przepadły dwie antologie oraz etatowy przegrany Twardoch, kiedy tymczasem wydawnictwo Kasi i Rafała Kosików przyjęło dokładnie tę samą strategię, co stronnictwa Dardy i Szpaka. Wskazali swoje typy – Amnezjak i  Gerda. Intelektualiści albo więc nie pojęli aluzji (fakt, że dyskretnej, ale po to są intelektualistami, aby się połapać, kiedy trzeba), albo nie potrafili zachęcić innych, co jest wstydem absolutnym, bo po to nasza cywilizacja wykształciła inteligentów, żeby wskazywali kierunek.

I tak przeszedłem płynnie od Nagrody imienia Janusza A. Zajdla do lamentu nad zmarnieniem polskiego inteligenta. Ale ponieważ nie mam do powiedzenia nic ponad to, co można obejrzeć w Dniu świra, zakończę ten wpis. Wnioski są jasne: Nagroda upadnie, albo i nie upadnie, podobnie jak krótkie formy literackie. Być może za parę lat sama idea opowiadania będzie trollowana przez światlejszą część fandomu, tak jak dzisiaj robią to posiadacze Kindla z miłośnikami papieru. Tako rzecze Stross we wstępie do Wireless:
To nie jest powieść. To zbiór opowiadań. To nie jest opowiadanie. To jest wstęp do zbioru opowiadań. To nie jest proza. To ciąg idei, które przekazuję do twojej świadomości za pomocą medium , jakim są słowa (...). Opowiadania są martwą formą w większości gatunków. (...) Nie zawsze tak było.
Ale tak już będzie zawsze.

P.S.: Wygrają Dukaj i Brzezińska.
P.P.S: Powieści kryzys prasy dotknie słabiej i dużo później, bo jest wystarczająco dobrych autorów i są dość młodzi, żebyśmy nie musieli szybko potrzebować zmiany pokoleniowej. Do tego czasu będzie cykl: Dukaj, Kańtoch, Grzędowicz, Dukaj, Kańtoch, Grzędowicz. A jak się znudzi to to samo, tylko na odwrót.

wtorek, 12 czerwca 2012

3 stygmaty Stanisława Wokulskiego

Czytaniu Alkaloidu Aleksandra Głowackiego paradoksalnie pomogły negatywne recenzje. Tamci mieli rozbudzone wysokie oczekiwania i się zawiedli, ja zaś nie spodziewałem się niczego, dzięki czemu rozczarowałem się mile. Alkaloid nie jest zł a powieścią; po prostu cierpi na typowe wady debiutu.
Debiutu powieściowego, dodam. Stara szkoła dla młodych autorów, polegająca na tym, żeby za długą formę zabierać się dopiero po opublikowaniu kilku opowiadań w prasie, wciąż jest sensowne w przypadku fantastyki naukowej. SF bowiem stoi bowiem pomysłami. Debiutant w przedwczesnej powieści często umieszcza wszystkie idee, jakie mu przyszły do głowy, a przeważnie jest ich za dużo. Dlatego z nadmiaru najlepiej "wystrzelać się" w opowiadaniach i do powieści podejść na spokojnie.
Alkaloid wprawdzie poprzedziło opowiadanie Imć horgamant Wokulski, ale zasada się sprawdza.
Alkaloid opisuje perypetie znanego z Lalki (kapujecie Aleksander Głowacki pisał pod pseudonimem Bolesław Prus, więc ktoś – może nawet prawdziwy Bolesław Prus – przybrał pseudo Aleksander Głowacki) Stanisława Wokulskiego, który zamiast stracić serce dla Izabeli Łęckiej, trafia do Afryki, gdzie odkrywa bulwę buszmena – magiczną roślinę znaną do tej pory tylko zuluskim czarownikom. Bulwa okazuje się zawierać alkę – alkaloidowy poszerzacz świadomości, który, wniknąwszy do układu nerwowego, przydaje rozumowi nieprzeciętne możliwości, z pojmowaniem zjawisk fizyki kwantowej włącznie. Staje się to przyczyną zarówno rzeczy wielkich, jak i straszliwych nieszczęść.
Największą chyba wadą Alkaloidu jest to, że Wokulskiego bez straty dla książki można by zastąpić kimkolwiek innym. Wykorzystanie przez Głowackiego cudzego bohatera sugerowałoby jakieś powiązanie z oryginalnym tekstem. Tymczasem niczego takiego nie ma. Oprócz Stacha pojawiają się Ochocki i Rzecki. I o ile Ochocki ma do odegrania rolę nadwornego wynalazcy Wokulskiego, Stary Subiekt pojawia się w dwóch scenach (a właściwie jednej, lecz nie spojlerujmy zanadto). Tyle zostało z oryginału. Można by jeszcze szukać podobieństw psychologicznych, że oto w Alkaloidzie spełniają się marzenia Stacha o zostaniu naukowcem i reformatorem społecznym, ale to chyba przesadna interpretacja.
Alkaloidowy Wokulski, bardziej niż swoim odpowiednikiem sprzed 122 lat jest steampunkowym Palmerem Eldritchem. Biznesmen wraca z daleka, przywożąc w darze ludzkości narkotyk, który jednocześnie może być i piekłem, i zbawieniem. Bardzo to dickowskie. Głowacki na szczęście nie kopiuje mistrza dosłownie, bo jego bohater nie jest demonicznym demiurgiem Eldritchem, lecz słabym i wątpiącym Stachem z Krakowskiego Przedmieścia. Ale tak mi się to podobieństwo spodobało, że 3 stygmaty trafiły do tytułu recenzji – w końcu doszukuję się w Alkaloidzie piętn.
Zabiegiem marketingowym Powergraphu było przypisanie książki do bliżej nieokreślonego chempunka. Prędzej w kontekście powieściowej chemii pomyślałbym o Nowej fali – narkotykowe odjazdy to specjalność lat 60. Kłaniają się Dick czy Róża dla Eklezjastesa Zelaznego, której bohater przed każdym wysiłkiem umysłowym łykał garść piguł.
Jeżeli już punkować, to zostawiłbym Alkaloid w steampunku. Chodzi przecież o umieszczenie utworu w szeroko rozumianej "dziewiętnastowieczności". Osadzony w estetyce międzywojnia dieselpunk pozostaje dieselpunkiem choćby nie było w nim ani jednego silnika wysokoprężnego. Inaczej nastąpi nadmierne rozmnożenie pojęć.
A rozmaitego drobiazgu w Alkaloidzie jest pełno. Sam słowniczek biograficzny, gdyby dołączyć takowy, miałby kilkanaście stron. Głowacki pragnąc podkreślić, że napisał SF, umieścił odniesienia do zjawisk przyrodniczych, którymi się inspirował. Nie podał ich dosłownych nazw, więc kto lubi naukowe rebusy, może spróbować zgadnąć, między innymi, co to takiego "kęsy".
Natłokowi idei oraz postaci towarzyszy natłok wydarzeń. Są wojny opiumowe, Burowie, Zulusi, republika uczonych, walki a la Matrix, wariacja na temat rewolucji bolszewickiej wykonana przez prawosławne sekty, chińska mafia, tajne stowarzyszenia, brytyjskie służby specjalne, klonowanie oraz podróży w czasie. Gubi się przez to rdzeń powieści: historia człowieka, którzy sprowadza nowe, po czym ma wątpliwości, czy dobrze wybrał.
Może się wić wydać, że Alkaloid to zła książka. A nie jest. Po prostu autor nie sprostał swojej ambicji i oczekiwaniom czytelników, którzy oczekiwali czegoś na miarę Dukaja. Bo rzeczywiście, Alkaloid rozpisany "po lodowemu" na 1000 stron (ma 424) mógłby być pełniejszy i bardziej wyważony. Ale bynajmniej nie uważam, że Dukaj dobrze postąpił, idąc w gigantyzm, więc nie będę tego polecał Głowackiemu. Nie tędy droga.
Alkaloid jest literackim wcześniakiem, ale dobrze rokuje dla autora. Głowacki nie pisze, co mu ślina na pióro przyniesie, ani nie kopiuje mistrzów. Ma pomysł. Więc czekam na jego drugą powieść, bo może być naprawdę dobra. Choćby to były cybergenderfeministyczne Emancypantki 2.0.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Pisarka, którą wszyscy czytają

Obiecywałem, że będzie, więc jest. No i zawsze wpis jest dobrym pretekstem do nicnierobienia rzeczy konstruktywnych.
Dorota Masłowska. Biorąc bibliotecznej półki Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną spodziewałem się nie wiadomo czego. W końcu autorka swoim przebojowym debiutem zgarnęła Paszport Polityki sprzed nosa samego Dukaja – a było to zaraz po smucie wywołanej przez filmowego Wiedźmina.
Tymczasem Wojna... liczy się bardziej jako fenomen niż powieść. Ale tak już chyba jest z głośnymi młodymi debiutami – Złota galera wspominanego już Dukaja czytana po latach nie oszałamia. Jest przyzwoitym tekstem, wiekopomną sławę zawdzięcza wiekowi autora. Z Masłowską jest podobnie. Książka, jak książka, ale napisana przez osiemnastolatkę w trakcie nauki do olimpiady polonistycznej.
Język, czyli najważniejszy (i najbardziej kontrowersyjny) składnik Wojny... również wymaga kilku wyjaśnień. Zaszło bowiem nieporozumienie. Główny nurt w językowej maestrii się zakochał. Gdybym nie zwrócił książki, mógłbym przepisać zachwyty Świetlickiego i Pilcha, iż ta młoda metrykalnie osóbka rozpruwa literackie mięcho na strzępy, zlepiając na nowo w dzikiego łamańca – czy coś ten deseń. W swojej niewiedzy założyli, że Masłowska ten język wymyśliła. Tymczasem po prostu zanotowało to, czego się osłuchała, gwary wejcherowskich blokowisk. J z resztą (patent z inicjałami odgapiłem z dzienniczka Twardocha – szanuje cudzą prywatność, a każdy domyślny połapie się, o kogo chodzi) stwierdził, że pierwsze lepsza ekipa z osiedla zaimprowizuje dużo lepszą nawijkę, byle jej zadać odpowiednią ilość browarów i zioła. Lecz mniejsza z tym argumentem, bo bardziej odnosi się do napisanego rapem Pawia królowej.
Fantastów z kolei masłowszczyzna odrzuciła. Sam nie wiem, dlaczego. Niby pulpowe dziedzictwo obciążyło gatunek słynnym "przezroczystym językiem", a natłok nieraz skomplikowanych idei w SF niejako zmusza do niezaciemniania wywodu skomplikowanym językiem. Poza tym doszło do ustępstw: dzięki Tolkienowi jest przyzwolenie na bardziej barokowy język w fantasy.
Znalazłem jednak dowód, że fandom może zrozumieć Wojnę... W antologii Rakietowe Szlaki 2 przedrukowano Największego świra w dziejach swangu Ondreja Neffa, który to opiera się na takim samym zabiegu stylistycznym. Narrator raczy czytelnika knajackim slangiem. Masłowska pokusiła się jeszcze o rozmaite błędy językowe i przekręcenia, ale nie jest to coś, co mogłoby onieśmielić czytelnika, który przedarł się przez prozę Neffa (na fantasta.pl to opowiadanie ma całkiem dobre noty).
Tym bardziej nie ma się co bać Masłowskiej, że jest zjawiskiem osobnym w literaturze. Poza nią  z tzw. "młodej polskiej literatury" nie zostało bodaj nic. Sam Paweł Dunin-Wąsowicz, który przecież ją odkrył, przyznał, że prawdziwymi zwycięzcami dekady byli dwaj panowie D: Dehnel i Dukaj.
Tak rozbroiwszy straszący fantastyczną brać niewypał mogę zacząć planować nowy wpis...