niedziela, 16 września 2012

Gry jak książki

Piszę właśnie notkę o Deus Ex i cyberpunku, kiedy na znanych i lubianych Jawnych snach pojawia się wpis o opłakanym stanie krytyki gier komputerowych. Skąd my to znamy, chciałoby się zapytać. Toż ten tekst dałoby się z łatwością przekonwertować na powracający co rok-dwa lament nad fantastyczną krytyką literatury.
Po raz kolejny okazuje się, że właściwie jesteśmy tacy sami, a z getta do getta niedaleka droga. Ech.

piątek, 14 września 2012

Największa

Odwiedziłem dziś Empik. Wiem, że nie wypada popierać Molocha, ale tak mi jeździ autobus, że każda wyprawa do Krakowa (tylko w języku Nowej Huty istnieje dyskretne rozróżnienie między "do Krakowa" a "na miasto") przebiega obok Empiku w Galerii Krakowskiej. Tak więc popełniłem aż dwa grzechy: Galerię i Empik.
Zacząłem od przeglądania stoisk z prasą. Wpierw przejrzałem pismo, którego od dawna nie czytam i do czytania którego nie zamierzam powracać. Znalazłem potwierdzenie telewizyjnego newsa półrocza, czyli że ludzie od Czasu honoru będą robić dla HBO serial o Jagiellonach. Moja obrażająca braci-racjonalistów wiara w polski serial znalazła kolejną przesłankę za. Następnie zwróciłem się w kierunku tołstych z żurnali. Ten z różowym mózgiem raczej kupię, więc od razu wziąłem się za Znak.
W najnowszym numerze magazynu przeczytać dokończenie dyskusji o kryzysie polskiej powieści. Oprócz "onych" udział biorą znajomi: Szostak. Cetnarowski, Dukaj, Twardoch, Brzezińska, Dunin-Wąsowicz. Tekst pointuje dopisek: w tym roki na dwadzieścia nominacji do Nike przypadają dwie powieści. Dwie.
Wstrząśnięty smutnym faktem powędrowałem ku regałom z prozą krajową. I ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyłem najlepszą polską powieść XX wieku. Bez wahania wydałem skandalicznie wielką sumę i oto na biurku, obok laptopa leży teraz ona:


Niestety nie jestem oryginalny. Bodaj Szczepan Twardoch pierwszy nazwał Miasojedowa "największą powieścią". To w ogóle osobny dramat, to zgadzanie się z nim. Bo jeżeli moje nigdy przez mnie nie napisane powieści SF jedną po drugiej pisze Dukaj (bardzo dobrze pisze), tak w różnych przemyśleniach czuję pokrewieństwo z Twardochem. Czasem to zgadzanie się prowadzi do jednostronnej kłótni, ale to temat na inny tekst. Który kiedyś wrzucę, bo szkic już od dobrego roku "się myśli". Wróćmy jednak do Mackiewicza.
Po raz pierwszy przesłuchałem tę powieść w radiowej interpretacji Mariusza Benoit (co też polecam wszystkim czytelnikom, bo nie dość że Benoit świetnie wczuł się w czytaną treść, to ta atrakcja jest za darmo). Wtedy zachwycała. Na papierze dalej zachwyca – przekartkowałem w poszukiwaniu fragmentów, które wtedy wstrząsnęły i wrażenie powróciło. Jest wybitnie.

Józef Mackiewicz to nieszczęśliwy pisarz. Za życia stracił swoją małą ojczyznę, z której musiał uciekać wiosną 1945. Klepał biedę w Monachium, z taką samą zaciętością gnoiła go komuna i Radio Wolna Europa, ciążył na nim fałszywy zarzut kolaboracji, zabrakło mu czterech lat do dożycia wolności. Po śmierci zaś jeszcze gorzej, wpadł w getto tak małe i zamknięte, że moje kochane getto fantastyczne wydaje się nieogarnioną przestrzenią swobody i wolnej myśli.
O czym jest Sprawa pułkownika Miasojedowa? To fabularyzacja autentycznych wydarzeń. Sergiusz Miasojedow, pułkownik carskiej żandarmerii został w 1915 skazany w ukartowanym procesie o szpiegostwo i rozstrzelany. Jego żonę karnie przesiedlono pod Ałtaj.
Najpowszechniejszą praktyką jest odczytywanie Mackiewicza przez pryzmat polityki. A dokładniej: antykomunizmu, bo był antykomunistą totalnym, nieprzejednanym, autorem zdania "z komunistami nie można rozmawiać, ich trzeba zabijać". Ostro, zwłaszcza z perspektywy kraju, gdzie większość z 3 milionów członków PZPR zapisało się do partii w celu zdobycia posady majstra albo talonu na małego fiata. Kraju, w którym Kościół był w latach 1944-89 niezłomny, ale nie odważył się ogłosić decyzji Watykanu z 1949 o ekskomunice z automatu dla wszystkich komunistów. W takiej sytuacji z Mackiewicza łatwo zrobić ekstremistę. Siedzi dziadek w Monachium i gada bzdury. Życia nie zna!
W Miasojedowie komunizmu i komunistów jest wyjątkowo mało. To nie Droga donikąd (pokazująca sowietyzm z bliska), ani Kontra (opowiadająca o przegranej walce z nim). W kategoriach powieści politycznej Sprawa pułkownika Miasojedowa opowiada o podłości, z której wkrótce zrodzi się zło. Po części jest też próbą zrozumienia przez rusofila dlaczego państwo i naród, które kocha, wyczyniły tyle złego.
Liberałowie nie bronią Miasojedowa, bo jest funkcjonariuszem znienawidzonej żandarmerii, a liberalizm ma przecież jakieś granice. Nacjonaliści z czarnej sotni może by i pomogli, ale nie zapomną mu interesów z Żydami. Policja potrafi już tylko organizować prowokacje. Sztab przegrywa wojnę na własne życzenie. Wielki książę gra przeciwko ministrowi i na odwrót. Komunizm będzie karą, która spadnie na wszystkich.
A to wszystko jest zarazem wspaniałą, epicką powieścią, z galerią bohaterów, akcją pociągniętą na półwiecze, od rogatek Wilna, po bombardowane Drezno. Połączeniem chłodnego realizmu z symbolizmem. Zaskakującą zmianą perspektywy z męskiej na kobiecą (Klara, wdowa po Miasojedowie staje się dziedziczką fatum). Wreszcie przepiękną prozą:

Pocisk runął w to właśnie miejsce i zasłonił je w strasznym huku, wulkanem torfu i kłakami darni! Zabił trzysta komarów, dwie myszy polne, dwie glisty, tuzin czarnych żuczków, Michała Łukaszewicza, szeregowca 105-go Orenburskiego pułku piechoty, oraz sikorkę czarnogłówkę, którą strącił wybuchem z gałązki pobliskiej brzózki. Łukaszewiczowi odłamek nie strzaskał nawet czaszki, ledwo wyłamał nasadę nosa, wbił się przez lewe oko wprost w mózg i ostrymi kantami rozpalonego żelaza rozszarpał wszystko, co było wewnątrz głowy. Padając w trawę, ostatnim skurczem palców rozdusił żywą jeszcze biedronkę. Zginęli wszyscy. - Niech im ziemia lekką będzie! - I odlatywał już Anioł Stróż, zwolniony ze swego ziemskiego obowiązku... Gdyby jednak w ostatniej jeszcze chwili zdążył go Łukaszewicz przetrzymać za za koniec szaty i krzyknąć: "Stój! Ale ja, powiedz, o Aniele Boży, cóż mam wspólnego z garścią owadów i jednym ptaszkiem?!", usłyszałby zapewne w odpowiedzi: "Prawie wszystko. Stworzeni zostaliście przez jednego Boga"...
W rachunku ogólnym to tylko liczba skróconych dni. To tylko kwestia czasu.

Czytać, to, czytać, i jeszcze raz czytać.

niedziela, 2 września 2012

Panie Moffat, pan się nie boi

Wczoraj na Wyspach odbyła się premiera nowego, siódmego już po reaktywacji sezonu Doctora Who. To oznacza, że niedługo obejrzę go i ja. Zaś w międzyczasie tradycyjnie już się podziwię.
Telewizyjnym życiem Doctora zdają się rządzić nie często omawiane i porównywane aktorskie inkarnacje (chociaż one też mają wspływ), ale kolejni showrunnerzy. Dlatego najdramatyczniejszą doctorową datą po reaktywacji jest 2010, kiedy kierownicę od Russela T. Daviesa przejął Steven Moffat. I dobrze, że zmiana miała miejsce, bo jak by nie chwalić RTD osiągnięcia, to jednak jego koncepcja byłą na wyczerpaniu. Rozumiem znajomego, który lubił tkwiący gdzieś we wnętrzu Doctora mrok (najlepiej pokazywała to dziewiątka), ale jednak emo Tennant prosił się o restart. No i restart przyszedł, dzieląc whovianowy fandom.
Najczęściej krytykowano brak odniesień do poprzednich serii. Fakt, za Moffata nie ma znanych z poprzednich sezonów odwiedzin u byłych towarzyszy. To jednak nie jest takie złe, trzba iść do przodu, a nie tylko patrzeć się do tyłu. Moffat poległ na dwóch rzeczach.
Po pierwsze, postanowił napędzać całą, trzynastoodcinkową serię tym samym paliwem, które dawało kopa jego scenariuszom pojedynczych odcinków (był autorem bodaj najlepszych odcinków z epoki RTD): czyli ma być mrocznie i z dużą ilością maksymalnie pokręconego wibbly wobley timey wimey... stuffu. Zrobił więc ten sam błąd, co wielu autorów nowelek przechodząc do pisania powieści. Przez to wszystkie szwy w króciakach niewidoczne, tu trzeszczą wyzierają z każdego kąta. I jeśli za Daviesa technobełkot był fajny, bo z nim nie przesadzał, to Moffat stanowczo przesadza. Finał sezonu trzeciego aż się trząsł od paradoksów czasowych, ale jako konstrukcja wytrzymywał. W przypadku tych nowych ciągle czas "się rodzi", albo "umiera", znaczy zaś to tyle, że w jakiś magiczny i debeściarski sposób Doctor wyratuje siebie, Amy i Wszechświat. I w żadnym wypadku nie chodzi o to, że domagam się od serialu hard esefowego podejścia do nauki. Po prostu nawet w pokręconej konwencji Doctowa Who piąty i szósty sezon przesadzają, co odbija się niekorzystnie na przyjemności z oglądania.
Napisałem powyżej o Amy. Ona jest drugą rzeczą, która nie wyszła Moffatowi. Dotychczasowe towarzyszki były najróżniejsza: od wielkiej miłości (Rose!) przez dziewczynę w cieniu poprzedniej (Martha) po kumpelę (Donna!!!). Amy zaś to klasyczna Mary Sue. Jest piękna, mądra, zaradna, zbuntowana, opiekuńcza, całe multiwersum kręci się wokół niej. I chociaż są ludzie, którym to się podoba (znalazłem jednego takiego na Zaginionej bibliotece), to ja dziękuję. W tym serialu jest miejsce tylko na jednego megawymiatacza o nieodpartym uroku.
W tym momencie odkryłem via google, że Amy Pond jako Mary Sue to nie jest mój oryginalny pomysł. Więc wspomnę jeszcze, aby utrzymać na blogu średnią zawartość original contentu, że za Moffata pojawiły się dwa najgorsze epizody od czasu reaktywacji serii: jeden z największą ever dziurą logiczną (ten o piratach) i jeden zwyczajnie zły, bo napisany na kolanie (ten o hotelu-pułapce).
Mimo tego wszystkiego obejrzę nowe odcinki. Bo chociaż Steven Moffat raz przypomina spełnionego fanboja (bo dorwał się do rządzenia ukochaną produkcją), a raz wyrafinowanym marketingowcem (dobrze to widać w Sherlocku, od chyba początku planowanym jako najbardziej kultowa seria dekady), to jednak pośród tych wszystkich pirackich statków i hoteli dla ateistów w Gabinecie Owalnym czasem zapada Cisza. Albo pojawia się Van Gogh i odpłaca stokrotnie za poprzednie głupotki. Więc może i w siódmym sezonie tak będzie?
Aha. I kupiłem sobie bordową muchę. Pół roku temu, ale teraz jest okazja, żeby się pochwalić. Tak Doctor zmienia ludzi.