poniedziałek, 31 grudnia 2012

Achtung Spojler!

– Co czytasz?
– Biografię Napoleona, bardzo interesująca.
– A do Waterloo już doszedłeś?
– Człowieku, błagam, nie spojleruj!

Koniec roku upływa mi pod znakiem Wielkiego Planu. A wygląda on tak: skończyć Smoka Griaule'a, następnie przeczytać Hobbita i całego Władcę Pierścieni. Potem jeszcze tylko powtórzę trylogię Jacksona i wreszcie będę przygotowany, żeby pójść do kina na Hobbita: niezwykłą podróż. Plan ma wadę - do tego czasu filom może już zejść z ekranu, ale inaczej się nie da: zbyt dawno siedziałem Śródziemiu, żeby wracać doń bez przygotowania. Tolkien nie jazda na rowerze.
Przy okazji Hobbita zwróciłem uwagę na temat spojlerów. Niby książka jest już tak znana, że znalazła się w kanonie wiedzy powszechnej, a jednak internetowe dyskusje o adaptacji pełne są tagów i zaciemnień ukrywających jakieś zaskakujące zwroty akcji. Nawet sławetne/niesławne rozszerzenie filmu do trzech pełnometrażowych odcinków nie wyjaśnia niczego - wszak Peter Jackson uzupełnił fabułę Hobbita o wydarzenia dobrze znane z dodatków do Władcy oraz końcowych fragmentów Silmarilliona.
To prowadzi do pytania: co to jest spojler i dlaczego tak się go boimy? Odpowiedź wydaje się prosta (spojler, co to jest, każdy wie), więc nikt się specjalnie nie zastanawia. A wcale tak łatwo nie jest.
Spoiler to po angielsku (za słownikiem Stanisławskiego) "psota". Ale spojler popkulturowy (popkulturowy, bo nie słyszałem, żeby ktoś komuś zaspojlerował Doktora Faustusa) to zbrodnia cięższej wagi. To spoil znaczy między innymi "psuć", zatem: psuj. Ktoś nam popsuł książkę, komiks, film, grę, wyjawiając istotny szczegół fabuły. Sabotaż nieomal.
W popświecie, w którym trudno o coś godniejszego potępienia niż spojlowanie (może tylko publiczne cieszenie się z kasacji Firefly), walka już wkroczyła na poziom prawdziwej wojny totalnej, gdzie wróg czyha wszędzie. Hobbit nie może niczym zaskoczyć na poziomie sekwencji zdarzeń prowadzących bohaterów od zawiązania akcji do finału, zatem tajemnicą, którą trzeba ukryć stają się zabiegi reżysera. Nie CO zrobił, ale JAK. Jak powtykał w krótką powieść przypisy z Władcy, jak przedstawił to a tamto.
Czy gdybym napisał gdzieś, że w Dobrym, złym i brzydkim mamy do czynienia z konfliktem trzech świetnie napisanych charakterów, czemu towarzyszy znakomita muzyka Morricone, to czy ktoś zakrzyknąłby: "chłopie, nie spojleruj"? Może jeszcze gorzej: czy spojlerem będzie napisanie "nie zdradzę wam zakończenia filmu"? Wtedy przecież od razu zaczynamy się zastanawiać, że w zakończeniu musi coś być (inaczej nikt by o nim nie wspominał) i psujemy sobie odbiór, bo zamiast spokojnie oglądać i być zaskoczonym, usilnie zastanawiamy się, co to może być: bohater jest duchem, szkielet domniemanej zabójczyni leży w piwnicy zaś mordercą jest jej syn, policyjny kapuś to Wielki Boss etc.
Strach przed spojlerem paraliżuje dyskusję o kulturze, ograniczając ją do wymiany prostych okrzyków zachwytu bądź niezadowolenia.
Glosa:  może o to chodzi i popkultura, jeśli wstrzymamy się na chwilę z jej apoteozą, okazuje się służyć niczemu poza aplikowaniu poczucia awesomness. Avengersi byli awesome, dinozaury na statku kosmicznym byli awesome, Hobbit też musi być awesome, bo po nic innego go nie potrzebujemy. 
Czego właściwie obawiamy się ze strony spojlera? Samodzielne odtwarzanie opowieści zapisanej w słowach i obrazach jest istotną rzeczą (niektórzy uważają, że poniekąd w ten sposób czytelnik/widz/gracz bierze udział w akcie twórczym), więc nic dziwnego, że odbieranie tej przyjemności uważa się za coś złego. Takich spojlerów chyba nikt nie pochwali. Ale, już pisałem wcześniej, lęk i odraza nie są już zdrowe, tylko wyrodziły się do postaci obsesji.
Totalna wojna ze spojlerami sugeruje przerażającą jednorazowość dzieła. Wiesz już kto zabił? Zatem do kosza, bo na nic innego ten film ci się nie przyda. Podobnie z książkami oraz grami. Szepniesz komuś do ucha "would you kindly?" i zostaje mu tylko odinstalować Bioshocka.
Owszem, są dzieła jednorazowe. Chociażby Szósty zmysł, który ogląda się drugi raz chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy reżyser naprawdę tak sprytnie poprowadził historię, jak to wyjawił w finale. Czy jednak popkultura jest skazana na takie opowieści? Fight Club – dzieło lepsze i ważniejsze od Zmysłu – można oglądać sto razy pod rząd z niezmienionym poziomem zainteresowania, mimo że znamy jego nieoczekiwane zakończenie.
Wreszcie jest przykład ostateczny, bodaj największe osiągnięcie dwudziestowiecznego popu, czyli Gwiezdne wojny. W finałowej Imperium kontratakuje zostaje ujawniona tajemnica z przeszłości bohaterów. Scena ta obrosła tysiącami dowcipów, cytatów, parodii, aluzji, odniesień i memów,  czyli została po wielokroć haniebnie zaspojlerowana. A jednak wciąż oglądamy Gwiezdne wojny. Więcej, nie słyszałem, żeby ktokolwiek stracił na przyjemności seansu, kiedy wie już, iż [...] jest [...][...].
Nie wiem, szczerze mówiąc, jak zakończyć ten post inaczej, niż prostym stwierdzeniem, że nieładnie jest wypaplać komuś fabułę, ale też nie róbmy z tego nie wiadomo jakiej zbrodni. Ja w każdym razie jeszcze w tym roku kalendarzowym zabieram się za psucie seansu Hobbita. Z wrodzonego lenistwa ograniczę się do dwóch podstawowych książek, bo dalsza praca wymagałaby wizyty w bibliotece, a nawet czytania po angielsku. Może więc jednak coś mnie zaskoczy?

***
Nie starczy już czasu na oddzielny wpis, więc pozwolę sobie na małe podsumowanie. W trzecim roku blogowania straciłem tempo i nie wyrobiłem planowanej średniej jednego posta na tydzień. Szkoda, ale sam nie wiem, czemu tak. Może przez lenistwo, może po prostu nie miałem o czym pisać.
Tak czy inaczej życzę wszystkim czytelnikom samego najlepszego w 2013. Niech się wam szczęści, a i mnie coś z waszej radości skapnie. Do przeczytania!

środa, 5 grudnia 2012

Ta powieść z dwuustą okładką


Jaka szkoda, że Twardoch nie dostał Żuławia za Wieczny Grunwald.
Tak by się wtedy wszystko ładnie ułożyło. Rok później dostałby go Szostak za Dumanowskiego, nie byłoby kolejnego „Dukaja roku”, zaś rok bieżący otwierałby sposobność do tak długo wyczekiwanego momentu, kiedy kapituła zaszaleje ogłosi jakiś kontrowersyjny, acz niegłupi werdykt. Tymczasem wszystko się posypało, wyróżnienia dostał, kto dostał, nie ma nikogo, kto mógłby posłużyć za powód do wykonania kontrowersyjnego kroku, zaś Twardoch został fantastycznym Scorsese i napisał Morfinę.
Głupio, że tak nieładnie zaczynam o tak dobrej powieści. Morfina jest w ścisłej czołówce polskich książek, które wyszły w 2012. Podobała mi się, jest świetnie napisana, jest inspirująca. No ale…
Myślę, że Morfinę troszeczkę Twardochowi wmówiono, przy każdym wywiadzie i w każdej recenzji apelując, by napisał Wielką Polską Powieść (Współczesną). Taką, jakiej domagali się krytycy od początku lat 90, ale nikomu nie chciało się napisać. Więc Twardoch spróbował.
I widać, że skleił ją ze swoich poprzednich książek. Owszem, są pisarze, o których mówi się, że piszą całe życie jedną historię. Jak Dick chociażby. Ale jednak u Dicka wrażenie autoplagiatu odczuwałem tylko przy słabszych utworach, pozostałe czytało się jak nowości, mimo że technicznie były tą samą książką w nieco innych szatach. Tak samo (znowu to nazwisko) z Mackiewiczem. Zaczął powtarzać się dopiero w siódmej powieści, zresztą ostatniej. Jakby wiedział.
Może mam takie skrzywienia, ale rozbijając Morfinę na czynniki pierwsze napotykam na znajome motywy. Konstanty Willeman, główny bohater, pożałowania godny bon-vivant z frontowym epizodem, jest zapożyczony z Ronda. Matka wzięta z Dwóch przemian Włodzimierza Kurczyka, jeden z epizodów to przetworzona Masara, tożsamościowa gmatwanina bycia Polakiem/Niemcem/Ślązakiem to Twardocha temat stały, narracja to Grunwald zaaranżowany na powieść realistyczną, no i są Czarni bogowie. Najmniej (jeśli w ogóle) jest w Morfinie Epifanii wikarego Trzaski, ale o tym później, bo rzecz łączy się z Czarnymi bogami.
Pierwotnie chciałem napisać ten tekst w formie dialogi, gdzie prawak On i lewak Ony pastwią się nad powieścią i jeszcze bardziej nad sobą. Ostatecznie wydało mi się głupie, ale klucz polityczny ciągle Twardochowi towarzyszy, choćby ten się zarzekał, że nie jest w żaden sposób zaangażowany, a w literaturze szuka tylko Literatury. Może to grzechy młodości.
Pod tym względem Morfina jest ważna i oryginalna, bo stanowi chyba punkt, w którym wszystkie strony będą musiały się wreszcie oficjalnie ustosunkować do Twardocha: nasz ci on czy nie nasz, wróg czy przyjaciel, a może ktoś neutralny?
Prawica wiadomo: Twardoch wywodzi z hard-frondowego środowiska, ale szybko przerósł je intelektualnie; z elitą (która potem opuściła Frondę i założyła Czwórki) się dogaduje, owszem, ale masy są zdezorientowane. Większość oskarży go choćby za śląskość i opatrzy gazetowyborczym stygmatem. Pozostali stwierdzą, że może i dalej jest „nasz”, ale lepiej byłoby dla Sprawy, gdyby pisał łatwe kawałki o dzielnych patriotach.
Ciekawa za to jest kwestia recepcji Morfiny w okolicach lewicowo-liberalnych. „Krytyka polityczna” chwaliła, ale znowu: co innego opinia wierchuszki, co innego mas. Bo nie dajmy się zmylić gadaniem prawicowców, Twardoch „ich” też nie jest. A to przedstawia patriotyczną bohaterszczyznę jako degrengoladę toczącego Polskę matriarchatu, a to w zupełnie pobocznym epizodzie opisuje poronienie (przypadkowe zresztą) w identycznym tonie jak wtedy, kiedy pisze o śmierci człowieka. I lewicowcy albo zaakceptują, że takie myśli pojawiają się w literackim mainstreamie i są dozwolone,  albo je odrzucą. A jak to zrobią – to może być ciekawa do obserwowania akrobatyka.
Ale chyba za dużo się nachwaliłem i zginął mi wątek (że Morfina to ambitna porażka). Wspominałem już, że przy rozkładaniu powieści na czynniki pierwsze otrzymujemy poprzednie utwory Twardocha. Ale przecież powieści, przynajmniej za pierwszym razem, czytuje się „całościowo”. I tu jest pies pogrzebany. Twardoch porwał się na powieść totalną, co nie wyszło na dobre. Każdy z wątków ginie w cieniu pozostałych i nie daje się z nich wyabstrahować. Kwestia tożsamości narodowej ginie, bo Willeman funkcjonuje w środowisku tak pokręconym, że wypaczającym odbiór: matka-wariatka rodem z horroru, teść-eugenik, bohema z Adrii i morfina. Nie dziwota, że jest polskością na bakier. Za dużo tego na jedną głowę.
Lepiej wypada wątek „obyczajowy”, chociaż jemu też zaszkodziło umieszczenie w wyjątkowej sytuacji jesieni roku 1939. Może bez wielkiej historii Morfina byłaby tą wyczekiwaną Wielką Polską Powieścią Współczesną. Bo to jest chyba najciekawsze: czy człowiek staje się przez siebie, czy przez innych. Jak bardzo różnie wypadamy, kiedy przepuści się nas przez subiektywne spojrzenie bliźniego. Że w oczach wszystkich będąc przegranym tak naprawdę możemy być zwycięzcą, chociaż tamci wcale nie stali daleko i widzieli prawie wszystko. Bardzo to faulknerowskie, tyle że u Faulknera nie byłoby zwycięzcy (nawet gdyby wygrana mogłaby zaistnieć tylko w interpretacji czytelnika). No ale wszystko to przykrywa dokumentnie 1939, morfina, muszkieterzy, inżynier Witkowski i sojusz polsko-niemiecki.
Może więc błąd popełniło Wydawnictwo Literackie? Pół roku temu niepotrzebnie prezentowali Widma Orbitowskiego jako powieść o Powstaniu Warszawskim, choć samo „Baczyński żyje” poradziłoby sobie lepiej. Teraz sugerowali, że Morfina to klimaty Littela czy wręcz Grossmana (była już taka książka: Nie trzeba głośno mówić), czyli wielka historia. A jest to raczej powieść o Człowieku.
Teraz zaś coś, co frapuje mnie najbardziej. Twardoch napisał jedną powieść katolicką (Epifanię wikarego Trzaski), w innych religia nie była może w centrum uwagi, ale istniała, chociażby jako jeden z czynników zwyczajnie obecnych w świecie przedstawionym. Morfina tymczasem jest zsekularyzowana. Matka-wariatka nie ochrzciła Konstantego, on nie ochrzcił syna. I nikt nie ma z tym problemu, czasem trzeba tylko zełgać (bardzo rzadko), że chrzest był u luteran w Katowicach, trzeba by daleko po odpis jechać, a to niepotrzebne. Potem jeszcze bohaterowie raz zatrzymują się w kościele, ale nie z przyczyn duchowych. I tyle.
Z drugiej strony unosi się nad Morfiną atmosfera mrocznej duchowości. Jest narratorka wołająca „śanti, śanti, śanti”, są i znani z Wiecznego Grunwaldu i Gerda Czarni bogowie. Nie ingerują w żaden sposób w akcję, ale i nie są zwykłą metaforą. Może Twardoch napisał jednak powieść religijną, i to nawet głęboko, ale o takiej religii, którą zna tylko on.
A my raczej nie chcielibyśmy poznać.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyjątkowo niecierpliwe oczekiwanie na następny odcinek

Zastrzelili go.
Kula wystrzelona przez podwójnego zdrajcę przeszła na wylot, w ciemności bryznęła krew. Nie zdążyła komisarz Majewska, przynajmniej dopadła snajpera zanim ten strzelił drugi raz – w głowę. Nie zdążył Młody, chociaż całą noc czaił się z atekami. Pozostali jeszcze nie wiedzą co się stało. Doktor Basia nie wie jeszcze, że powinna płakać, prokurator Sobecki z Moniką są na randce (no no, kto by pomyślał). Niecierpliwie czekam na przyszły czwartek.
Jak widać, nieładnie zaspoilerowałem finał ostatniego odcinka Paradoksu. Na szczęście tego bloga piszę dla ludzi czytających (ostatnio za rzadko, nadrobię to) i oglądających, a nie smutasów, których interesuje tylko, co będzie dalej. Zresztą nie powiedziałem nic. Tylko tyle, że do Lindy strzelali.
Ciężko jest robić w Polsce dobry serial. Ale się da, wierzę w to głęboko, wywołując jedynie śmiech otoczenia. Niemniej piszę długi tekst na ten temat, więc niedługo na jednym takim portalu zaprezentuję tę swoją niespełnioną miłość. W każdym razie na razie uwierzcie mi na słowo. Da się, choć to nie jest łatwe. Twórcy bić się muszą zarówno z systemem, jak z sobą samym. Czasami wygrywają i wtedy powstaje Paradoks.
Od czasu Pitbulla TVP2 nie potrafiła wstrzelić się z nowym kryminałem. Nowa była blada i nijaka, z Instynktu zapamiętałem tylko przerażającą amerykańskość prologu pierwszego odcinka. Dopiero teraz się udało: tercet Brejdygant/Lankosz/Zgliński pokonawszy 60 innych projektów przełamali kilkuletnią dominację jedynki i jej kryminałów na niedzielne popołudnie (którym w żaden sposób nie jestem przeciwny; uważam po prostu, że co dwa-trzy lata trzeba wyjść z czymś innym).
Co sprawia, że tak chwalę Paradoks? Na pewno obsada aktorska. Linda powraca wreszcie w roli godnej swojego talentu, wymiatają starzy wymiatacze w rodzaju Jakubika z Bluszczem, świetni są nieopatrzeni Grycewicz i Łukaszewicz. Oczywiście tu trochę przesadzam: Anna Grycewicz nie jest do końca nieopatrzona. Wygląda jak siostra-bliźniaczka Maggie Gyllenhaal i chyba ma nawet pieprzyka w tym samym miejscu.
Chwalić trzeba też scenariusz. Co prawda agrafek narzekał, kiedy o tym rozmawialiśmy, że jest zbyt skandynawski, ale agrafek po prostu naoglądał się za dużo szwedzkich seriali. Mnie się ostatnio przejadły sałatki, ale nie zmienia to faktu, iż warzywa są zdrowe, smaczne i zalecane przez lekarzy. Na tym polega właśnie obiektywizm. Zresztą jeśli polska popkultura ma szukać gdzieś wzorców, to właśnie u Skandynawów (i Brytoli, rzecz jasna). Nie w Ameryce i, niebiosa brońcie, nie u Niemców.
Przy czym podkreślę dla tych, którzy kochają The Wire i czekają na nowego Pitbulla: Paradoks to nie jest serial realistyczny. Ogląda się go dla mrocznego nastroju, a nie zapisu policyjnych procedur. Najlepiej pokazują to dwa wczesne epizody: Wolność i Tajemnica spowiedzi. Drugi złości złościć może niewykorzystaniem potencjału, jaki kryje tematyka kościelna. Oczekiwałem CZEGOŚ a nie historyjki o sekcie fundamentalistów z Georgii, która jakimś cudem wyfrunęła z południa USA i wylądowała pod nosem arcybiskupa Nycza. Identycznie jest z Wolnością dotyczącą morderstwa w szpitalu psychiatrycznym – ponurym budynku z wnętrzem wyłożonym kafelkami, żeby łatwiej było zmyć krew i gdzie – nie pokazano tego, ale rzecz nasuwa się sama – lobotomię wykonuje się w ramach koszyka świadczeń. Mam znajomą, która pracowała w szpitalu psychiatrycznym. Pewnie śmiałaby się się z takiego przedstawienia. Z drugiej strony taki jest horrorowy stereotyp i wielu może się podobać. Więc pewnie tak samo jest z "odcinkiem" kościelny i tylko ja się czepiam. Na szczęście są tylko dwa takie momenty w całej serii. W reszcie przypadków nieprawdopodobieństwo zostaje zamaskowane przez nastrój oraz zrównoważone wątkiem głównym, który dla odmiany jest realistyczny i zakręcony. Sam pomysł, że jedni policjanci inwigilują drugich i zdają sobie sprawę, że są cały czas na podsłuchu, został rozegrany wyśmienicie. Ale dość spojlerów, przejdę do tego, co jest w Paradoksie najpiękniejsze.
To dialogi. Oj, jak jest trudno w polskim serialu o dobry dialog. Przeważnie jest do bólu łopatologiczny i traktuje widza jak idiotę, któremu informację trzeba wyłożyć jak kawę na ławę, bo nie zrozumie. Nawet Czas honoru, który wyznaczył nowe standardy dla polskich produkcji, poległ na tym froncie. Nawet Glina... nawet Pasikowskiemu się nie udało. Znajomi obejrzawszy całość pytali mnie, dlaczego tam wszyscy mówią jak w Starym Teatrze. Podejrzewam, że wszystkiemu winne wspomnienie po propagandowej funkcji telewizji oraz jej wiecznie żywa "misja". Agitatorom i nauczycielom płaci się za mówienie wprost.
Paradoks natomiast (czy właściwie – Igor Brejdygant) cieszy człowieka nienachalnymi dialogami. Jakie one są delikatne i naturalne – chyba w wolnym czasie obejrzę całość jeszcze raz tylko po to, żeby wyłapywać perełki takie jak rozmowa (czy raczej monolog) Sobeckiego w windzie, rozmowy Joanny z ojcem, wiadomości na karteczkach (kto oglądał, ten wie), czy one-linery Lindy, może nie tak kultowe jak w Psach, ale pozbawione pasikowskiego zadęcia.
Tylko za to chwaliłbym Paradoks pod niebiosa. Ale całość sprawia, że mamy do czynienia z serialem roku.

***
Jeszcze jedno na zakończenie. To jest utwór grający w Paradoksie do napisów końcowych. Jeżeli tak świetny kawałek idzie do endingu, to albo twórcy nie wiedzą, co robią, albo wczesniejsze jest jeszcze lepsze. Oceńcie sami.