czwartek, 26 grudnia 2013

Przeczytałem film, oglądnąłem książkę

Czytam Władcę pierścieni, trochę bo niedawna premiera w kinach (Hobbita przeczytałem rok temu, nie ma sensu powtarzać), trochę bo spodobało mi się wracanie do lektur sprzed nastu lat. Może się starzeję. Ale mniejsza. Hobbit filmowy jest an tyle różny od pierwowzoru, że bez problemu traktuję je jako niezależne dzieła. Inaczej jest z WładcąCzytam książkę, a przed oczami stają mi kadry z adaptacji.  I jest mi z tym dobrze, bo zasadniczo lubię to, co z Tolkienem zrobił Jackson. Przynajmniej w przypadku Drużyny Pierścienia. Zdynamizowanie pierwszej połowy wyszło historii na dobre, a Toma Bombadila powinien w 1953 wyciąć redaktor w wydawnictwie Allen & Unwin, skoro sam Tolkien nie miał pojęcia, kim jest ta postać i co robi na kartach książki.

Dużo ciekawsze niż usunięcie Toma albo podmienienie Glorfindela na Arwenę, dużo bardziej niż nieszczęsny Legolas na desce i brak porządków w Shire, są drobne modyfikacje, które najprawdopodobniej uszły uwadze wszystkim poza hardkorowymi tolkienistami. Przynajmniej ja 10 lat temu nie przywiązywałem do nich uwagi.
O co chodzi? O nieprzystawanie sztuk. Przed wojną Józef Szaniawski napisał scenariusz słuchowiska radiowego pt. Zegarek, słuchowiska właśnie, nie spektaklu teatralnego czy filmu, gdyż zabieg, na którym zasadza się fabuła można zrealizować tylko w niewizualnym medium. Jeszcze wyrazistszym (bo bardziej znanym) jest finał Ojca Chrzestnego. Powieść Puzo kończy scena Kay modlącej się w kościele, w filmie zaś Kay patrzy, jak zamykają się przed nią drzwi, za którymi jej mąż prowadzi brudne interesy. Dwie różne sceny wyrażają to samo w ramach tej samej opowieści, ale przynależą do dwóch różnych mediów, posługujących się różnymi językami, trafiającymi do mózgu w inny sposób. Puzo czuł te różnice, kiedy pisał scenariusz.
Coś podobnego dzieje się między powieścią Tolkiena, a jacksonowską adaptacją. Rzeczy, które uchodzą w literaturze płazem, albo są dla literatury najzwyczajniejsze w świecie, w filmie byłyby niestrawne. Chodzi nie tylko o wiersze i piosenki, których we Władcy jest zatrzęsienie. Naa potrzeby filmu przearanżowano sceny. Fajnie to widać, kiedy porówna się obie wersje ataku nazgulów na Wichrowym Czubie. Wersja książkowa przeniesiona na ekran słowo po słowie byłaby niemrawa. Z kolei wierna nowelizacja filmowej sceny przesadzałaby z dramatyzmem i zahaczała o śmieszność (mrok i ciemność wśród ruin Amon Sul, hobbici broniący się desperacko, i Obieżyświat wkraczający w ostatniej chwili z mieczem i pochodnią). Peter Jackson zachował warunki początkowe, uzyskał ten sam wynik, ale środek ułożył tak, by się ładnie prezentował przed kamerą. Szkoda, że potem przesadził i wsadził Legolasa na deskę.
Równolegle z Tolkienem podczytuję Dziwną sprawę skaczącego Jacka Marka Hoddera (czy raczej W dziwnej sprawie...  polszczyzna kłóci się z tytułologią cyklu). Problematyczna książka. Nagrodzona Philip K. Dick Award, ewidentnie przynależąca do "fantastyki problemowej", napędzana, jak klasyczne reguły gatunku nakazują, przez jeden karkołomny pomysł, lecz wszystkie te plusy przysłania nieznośna komiksowość i efekciarstwo (pasażerskie latawce holowane przez genetycznie modyfikowane łabędzie). Tak przynajmniej narzekali moi bracia i siostry w fantastyce.
Bo mnie u męczyło co innego filmowa narracja. Albo i gorzej, Hodder pisze tak, jakby scena po scenie i kadr po kadrze opowiadał film. A przecież wcale nie musi. Nie powinien nawet. Oczywiście, na potrzeby wpisu upraszczam pewne rzeczy, literatura, ta z wyższej półki też, potrafi się z niezłymi efektami inspirować narracją filmu. Ale inspiracja nie oznacza kopiowania w skali 1:1. A Hodder to właśnie robi. Kiedy opisuje kolejny wynalazek, robi to tak jakby w filmie o Burtonie i Swinburnie właśnie nastąpiła przebitka na pracujące tłoki i buchającą parę. Dziwną sprawą skaczącego Jacka nie rządzi Słowo ale operator z montażystą.
Andrzej Sapkowski w którymś z wywiadów stanowczo zaprzeczył, by cokolwiek sobie wizualizował podczas pisania. On myśli słowami. To prawda: są w wiedźmińskiej sadze sceny proszące się o adaptację na srebrnym ekranie (walka Ciri ze zbirami Bonharta na zamarzniętym jeziorze! we mgle!), lecz nie tracą przez to ani odrobiny literackości. Ale to Sapkowski.
Pisanie książek powinien poprzedzać odwyk od filmu, a naukowcy muszą jak najszybciej opracować jakiś detoks dla literatów. Inaczej już zawsze będzie mi się zdawało podczas lektury, że autor próbuje mi zainstalować blue-raya w mózgu.

piątek, 13 grudnia 2013

Nerdy wojny

Na Latającej Holerze, w temacie filmowym, jeden z użytkowników, z zawodu wojskowy, zachwycał się Drogą na podstawie McCarthy'ego. Zwłaszcza jednym aspektem, który odróżnił ją od reszty kinowej produkcji: biały mężczyzna z bronią palną jest bohaterem pozytywnym, a sama broń nie przyczyną fabularnego zła, lecz wręcz przeciwnie, gwarantem przetrwania człowieczeństwa. Osobiście uważam, że symbolika zarówno Drogi, jak przewijającemu się przez nią rewolweru jest dużo szersza i w małym stopniu dotyka problemu dostępu do broni w USA (i innych częściach świata), niemniej pomyślałem, że temat nieciekawej pozycji ludzi wojny we współczesnej (pop)kulturze jest wart rozważenia.
Zacznę od literatury, bo z niej wszystko. W tym momencie obracam głowę, robiąc szybką kwerendę po półkach. W Szwejku wojsko to matecznik wszelkiego skretynienia, w którym jedynym sposobem na przetrwanie człowieka inteligentnego jest się doń upodobnić – czyli strugać wariata. Zaraz obok stoją dwie powieści Jamesa Jonesa, Stąd do wieczności i Cienka czerwona linia, pierwsza zadedykowana armii Stanów Zjednoczonych, druga wojowaniu jako takiemu. W Stąd... ironia zawarta w dedykacji jest jeszcze zakamuflowana, w Cienkiej... mamy do czynienia z szyderą na całego. Kolejne książki to: Rzeźnia numer pięć, Paragraf 22, pożyczeni z biblioteki Żywi i martwi oraz Na zachodzie bez zmian. Wybór chyba reprezentatywny, a kopie w wojsko i wojnę bez litości. Właściwie znam tylko jedną napisaną w XX wieku wysokoartystyczną książkę, która nie kpi i nie flekuje wojny: W stalowych burzach Ernsta Jungera, jego literacko przetrawione wspomnienia z okopów frontu zachodniego, na który trafił na ochotnika, był wielokrotnie ranny, wielokrotnie odznaczany i do tego przeżył. Ale Burze... (w przedwojennym tłumaczeniu, które widziałem kiedyś w oknie antykwariatu i do dziś sobie pluję w brodę, że pożałowałem stówki: Książę piechoty) to łabędzi śpiew. Starą tradycję pozytywnego pisania o wojnie, wojowaniu i wojownikach zabiła Wielka Wojna. Jeszcze ciut przed nią noblista Kipling pisał cykl wierszy Ballady koszarowe oraz tomiki opowiadań Soldiers Three, potem zaś wszystko znikło niemal doszczętnie.. Jeśli przejrzymy repertuar pieśni i piosenek wygrywany na polskie święta państwowe, to też odkryjemy, że też pisano je najdalej w 1920. Później jeszcze uzupełniliśmy nasze śpiewniki o trzy-cztery utwory okołodrugowojenne, ale to drobny ułamek całości, zresztą pisany w zupełnie innym, tragiczniejszym tonie.
W latach 1914-1818, w błocie Sommy, Verdun, Langemarck i Marny zginęło rycerstwo rozumiane jako kasta wojowników. Nawet dziwne, że doszło do tego tak późno. Równie pradawny stan rzemieślniczy został wykończony przez rewolucję przemysłową. W oby przypadkach efekt był taki sam. Rzemieślników, ze swoimi cechami, przywilejami, rytuałami i kulturą wyparli robotnicy idący sznurem do fabryki, wojowników (ze swoimi prawami, przywilejami i rycerską kulturą) zastąpił żołnierz masowy, cywile idący sznurem do poboru, gdzie ubiorą ich w jednakowe uniformy i wręczą do ręki jednakowe karabiny. Znikła też dziedziczność. Oczywiście, że zdarza się wciąż, że ojciec i syn pracują w tej samej fabryce, jak i że ojciec i syn są wojskowymi, ale to bliskość zakładu pracy plus brak innej perspektywy, niż Tradycja. Oczywiście też, że nie zamierzam gloryfikować starych dobrych wojen. Nie pacyfistyczna propaganda sprawiła, że lud śpiewał od powietrza, ognia, głodu i wojny. Po prostu rozpadły się pewne stare struktury, a nowe nie wytworzyły wokół siebie otoczki kulturowej. Chesterton pisał kiedyś, że zastanawiało go, dlaczego "stare" zawody w rodzaju rolników albo marynarzy mają swoje tradycyjne pieśni, a nowe nie. Chcąc temu zaradzić, ułożył podczas jazdy pociągiem Pieśń pracowników poczty przy podbijaniu stempli oraz Pieśń bankierów przy podliczaniu kolumn. Nie wiedzieć czemu wszyscy znajomi listonosze oraz bankierzy się na Chestertona poobrażali.
Inteligenci granatem oderwani od książek nie mieli powodu szukać w wojnie i wojowaniu wzniosłości czy objawów jakiegoś sprawiedliwego porządku. Zresztą Totalna Mobilizacja, podobnie jak Kombinat nie mają w sobie za grosz platońskiego piękna. W latach 20 w wojnie próbował odnaleźć je wspomniany Junger, a w maszynie futuryści, lecz ludzie nie dali się przekonać.
Tyle na artystycznych wyżynach. A co w popie? Skomplikowana sprawa. Kiedy Sam Peckinpah kręcił Żelazny krzyż miał wielkie problemy, jak pogodzić antywojenną wymowę z filmu z niewątpliwym dramatyzmem i widowiskowym pięknem batalistyki. Zrobił się więc paradoks. Z jednej strony popkultura, jako przeżarta lewactwem, pacyfizmem i prawoczłowieczyzmem powinna wszelką przemoc potępiać. Z drugiej strony przemoc jest fajna. W ogóle konflikt sam w sobie jest fajny.
Wielki problem z tym mają gry. W ogóle gry skrywają, narzekał przy mnie zajmujący się nimi zawodowo naukowiec, jakiś utajony przedliberalny genotyp, który nawet plugawy najświatlejszy projekt. W grach konkurujesz, zdobywasz, porządkujesz, kolonizujesz, podbijasz i eksterminujesz. Nawet prosty tetris wydaje się niepokojący, kiedy pomyśleć, że chodzi w nim, by kolorowe tęczowe klocki porządkować w równe szeregi, a one wtedy znikną. Brrrr.
Kiedy w grze pojawia się prawdziwa wojna, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. Pewnego rodzaju rozgrzeszenia dostąpiły strzelaniny z lat 2000, bo przenosiły akcję do drugiej wojny, która ma w sumie prostą narrację: część liberalnych wartości została warunkowo zawieszona, żeby obronić je przed Brunatnym Złem. Nad produkcjami dziejącymi się w czasach współczesnych krytycy załamują ręce. Pomimo tego Battlefieldy sprzedają się jak ciepłe bułeczki i, jak napomknął na JS Orbitowski, naganiają rekruta.
Do tego dochodzi kolejny paradoks, bowiem gdzieś od czasów romantyzmu bohaterem mas jest Buntownik. Outsider, odmieniec, rewolucjonista z wiersza Broniewskiego albo przynajmniej skrajny indywidualista. A organizacje od masowej a widowiskowej rozwałki preferują cnoty zgoła odmienne: subordynację, zdyscyplinowanie, posłuszeństwo. Zrodził się więc bękart tych dwóch porządków, czyli przekorny wojak. Pierwszy był Rambo, którego z ofiary amerykańskiego stylu wojowania zrobiono w drugim filmie jej bohatera. Musiał jednak zostać częściowo wyjęty z armijnych ryzów, stać się jednoosobowym oddziałem specjalnym, który w wojsku jest, ale poza jego regulaminem i dyscypliną. W grach Mass Effect komandor Shepard, zaprzysiężony obrońca galaktycznego pokoju, pierwszy Ziemianin w elitarnej jednostce Widm co rusz podkreśla swoje niezdyscyplinowanie i umiejętność samodzielnego myślenia. Żeby nikt sobie nie pomyślał, że jest z tego złego woja.
W jakim kierunku podąży skomplikowany związek kultury i wojowania? Prorokiem nie jestem, ale dzisiaj rano pomyślałem z nagła, jaką zawrotną karierę zrobili nerdzi. Niedawno jeszcze pogardzani dziwacy, w kilka lat zawojowali świat (polecam tekst Agrafka o Community). Czemu więc nie mieliby trafić do wojska? Nie ma szans, by jakiś nowy Cezar napisał nową Wojnę galijską, ostatni jako-tako piszący generałowie odsłużyli swoje podczas drugiej wojny, lecz wciąż i wciąż byli oficerowie czy analitycy chwytają za pióro. W USA, słyszałem, to już cała gałąź literatury. Wspomnienia snajperów, historyczne tasiemcowe bojewiki, czyli nie jakaś wielka literatura, ale właśnie coś, z czego fantastycznej wersji wyewoluowała kultura nerdowska.  U nas taką rolę pełni WarBook. Tylko czekać, aż pierwsze jaskółki przemienią się w coś poważniejszego.
Na pewno przemawia za tym rozwój techniki. Sto lat temu rewolucja przemysłowa przekształciła wojnę w zjawisko masowe jak ruch robotniczy, dziś marzeniem i celem teoretyków jest automatyzacja, drony w powietrzu i elektroniczne wspomaganie na lądzie. Żołnierz-robotnik tego nie ogarnie, hipotetyczny żołnierz-nerd jest do tego stworzony. Przypadki Edwarda Snowdena oraz Bradleya/Chelsey Manning zdają się wskazywać, że nowy typ żołnierza już się pojawił, a armia starego typu nie była na to przygotowana.
A jak za Bugiem? Rosjanom udało się, w pokrętny postkomunistyczny sposób inkorporować wojnę do popkultury. Wszyscy już Polsce chyba znamy błatniacko-militarystyczny zespół Lube. To jest muzyka popularna, w Rosji na koncerty Lube walą tłumy, u nas zapełnili Salę Kongresową, płyta Kombat z 1996 roku podbiła serca żołnierzy I wojny czeczeńskiej. Z kolei punkowiec Jegor Letow nagrał piosenkę U wojny nie żenskoje lico, której słowa pełne są pokory wobec jej okrutnego majestatu, której słowa nie przeszłyby przez gardło żadnemu przyzwoitemu muzykowi Zachodu:
Wojna nie ma twarzy kobiety,
ale ma kobiece ręce,
sprawiedliwe, delikatne i prawe. Jak szkarłatne żagle,
jak szkarłatne niebo
wiszące nad zniewoloną ziemią.
Ciekawe, czego w okopach (albo raczej przed monitorami w mobilnych centrach kierowania dronami) słuchać będą nerdzi wojny.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Znowu na gikzie - o grach oczywiście

Mój dzisiejszy wpis na gikz.pl jest na tyle długi, że wypada zalinkować go na blogu. Nie żeby był jakiś specjalnie dobry. Dopiero uczę się game journalismu. W przyszły poniedziałek może będzie lepiej.
Ucieczka od gry (i powrót do niej).

piątek, 6 grudnia 2013

Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?

MC przyjechał do Krakowa, więc była okazja się spotkać. Oblaliśmy sukces Łukasza Orbitowskiego, którego nominowano do Paszportu Polityki. Usiadłszy z piwem, zaraz zaczęliśmy szacować, jakie ma szanse. Bo to jest tak: oprócz Orbitowskiego nominowano jeszcze dwa reportaże (Katarzyny Rejmer i Ziemowita Szczerka). Na polski reportaż jest teraz wielka koniunktura, co chwila wychodzi jakiś przynajmniej przyzwoity tytuł, a i więcej niż przyzwoitych jest już tyle, że człowiek musiałby się z pracy zwolnić, żeby nadążyć z czytaniem. Do tego chyba w ogóle obecnie gusta w narodzie tak się układają, że przedkłada historie "z życia" nad historiami "z wyobraźni". Kapituła może pójść po tej linii. Z drugiej strony, skoro reportaż i tak ma się dobrze, może wygrać koncepcja wzmocnienia drugiej nogi. Wtedy Orbitowski by wygrał. No ale rok temu paszport zgarnął Twardoch, za powieść właśnie. Dwa razy pod rząd powieściopisarzy i to jeszcze z jednej kliki? Tak sobieśmy ważyli argumenty, aż A. powiedział, że zaczyna to przypominać dyskusje nad szansami polskiej reprezentacji. Jasne, Orbitowski pisze znacznie lepiej, niż reprezentacja gra, ale w obu przypadkach mamy tyle samo niewiadomych.
A zaraz po powrocie do domu kolejnego tematu do przemyśleń zadał kolega Orbitowskiego po fachu, czyli Szczepan Twardoch. Zaczęło się od tego, że Trybunał Konstytucyjny stwierdził, iż Ślązacy nie są narodem i z tego powodu nie można zarejestrować Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej (pod taką nazwą). Twardoch zareagował bardzo emocjonalnie, czemu dał wyraz na Facebooku. Nie wiem, jakie prawa dostępu ma ten wpis, ale toczy się pod nim niezła, jak to mówią w internetach, drama. Ale mniejsza.
Co mnie do tego? Zrazu chwyciła mnie brzydka, typowo polska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Co wy myśleli, Ślązaki, że was uznają? Jak świat światem, sądy w Polsce są od tego, by uwalać, prokuratury, by umarzać, a establishment, by lekceważyć. Zachciało wam się lepszego traktowania? Co innego, gdyby na pomysł rejestracji takiego, czy innego śląskiego stowarzyszenia wpadła Unia, albo chociaż jakiś minister. Jak z góry, to sprawa poszłaby z kopyta. Raz dwa. Do inicjatyw oddolnych nasze państwo ma stosunek sceptyczny. Społeczeństwo obywatelskie to piękny i szlachetny postulat, w praktyce zaś rzecz diablo niebezpieczna. Od myślenia jest inteligencja, sama nazwa to wskazuje, nie może być tak, że każdy będzie sobie myślał, co chce i kiedy chce. I jeszcze przemieniał swoje myśli w czyn.
Z drugiej od zawsze mierził mnie tak często okazywany przez polski wymiar sprawiedliwości miks pozytywizmu prawnego z wiarą w oddziaływanie prawa na rzeczywistość materialną. "Narodu Śląskiego nie ma, bo ustawa nie przewiduje" – tak się nie robi. I nawet trzeźwe uwagi Jacka Dehnela, że co, jakby się zadeklarowało milion Klingonów, mnie nie przekonują. Zawsze chciałem o takie sprawy zapytać znajomych prawników, ale boję się, że by się na mnie obrazili. Zresztą oni zdają się takimi dziwnymi orzeczeniami wymieniać jak kwiatkami z zeszytów szkolnych. Obruszenie prostych ludzi raczej nie rozumieją.
Ale pal licho Śląsk, choć, jakby powiedział Broniewski, są rachunki krzywd, których żadne orzeczenie nie przekreśli. Zacząłem się zastanawiać nad własną tożsamością.
Nie, żeby była w jakikolwiek sposób pokręcona. Jest w niecodzienny sposób normalna. Jestem Polakiem, nie wybrałem tego, przydarzyło mi się to, bo urodziłem się w Krakowie z rodziców, którym przydarzyło się dokładnie to samo. Chrzanić wolność wyboru. Wybrać sobie tożsamość (jakąkolwiek) każdy głupi potrafi. W ostatecznym rachunku liczy się tylko to, czego sobie nie wybrałeś. A teraz czas na szczegóły.
W połowie jestem Krakowianinem zasiedziałym aż od przedwojnia – austriacko-piemonckiego. Czyli poważna sprawa. W drugiej połowie jestem nowohucianinem. Też od samego początku, bo ś.p. dziadek był budowniczy. Zbrojarzem-betoniarzem, nawet raz przekroczył normę. Lecz kariery przodownika pracy nie zrobił, bo wzniesiony w ramach pobijania rekordu komin się zawalił i chcieli całą brygadę zamknąć za sabotaż. Na szczęście się im upiekło. Takie to były wtedy historie.
Doszedłem ostatnio do całkiem chyba oryginalnego wniosku, że Huta to taka druga Gdynia. Na pewnym elementarnym poziomie się zgadza: robotnicze miasto wzniesione zaraz po wojnie obok i na złość innemu miastu, inteligenckiemu i z tradycjami. Oczywiście byłaby Huta gorszą Gdynią, bo tam romantyzm odzyskanej ojczyzny, tu stalinizm. Tam gdyński modernizm, tu socrealizm. Tam miasto z morza, tu – miasto z błota. Fe!
Z bliższej perspektywy okazuje się nie być tak źle. Mit o komunistycznej zemście na inteligenckim Krakowie obaliła praktyka. Tu stawiano nowohucki krzyż, tu bito się z milicją do krwi, kiedy w Krakowie mieszczaństwo zamykało okna, żeby im do kamienic gazu nie nawiało. Zabytki od kombinatu nie cierpiały, bo wiatr wiał głównie z zachodu (są rachunki krzywd...). Nawet socreal, jak się odejdzie od głównych alej, okazuje się uboższą wersją przedwojennych planów budownictwa społecznego. Da się żyć, da się lubić, da się kochać.
Taka tożsamościowa prostota odstaje od narracji ogólnopolskiej. Poza wspomnianymi Ślązakami i takimi rodzynkami, jak ja, naród przewalał się milionami ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, i po przekątnej też. Do pracy, z pracy, na studia, ze studiów, za żoną, za mężem. Zgłupieć można od takiej karuzeli.
Siłą rzeczy obumarły tożsamości lokalne. Z czegoś żywego spadły do poziomu skansenu. Nawet Kraków to dopadło. Sto lat budowy Wielkiego Krakowa, rozpoczęte jeszcze przed rozbiorami, potem kontynuowane przez Dietla, Lea, nowe dzielnice i ulice, plany przerwane, plany zrealizowane, a i tak Kraków, choć drugie miasto w Polsce, mentalnie został zamknięty w kręgu Plant. Smutne.
Tożsamościową pustkę zastąpiła narracja warszawska. W każdym aspekcie. Akcja filmów i seriali dzieje się w Warszawie i okolicach (na szczęście zaczęto chyba od tego odchodzić). Cały naród buduje stolicę. Cały naród pcha się do stolicy, by godnie żyć (na kredyt, he he), a nie jak bydło w Wałbrzychu, czy innym Radomiu.
Ostatnim dużym aktem zwarsawianizowania tożsamości narodowej była moda na Powstanie. Oczywiście, ono jest wielkie, i strasznie, i niesamowite, i krwawe, i piękne, i jest samobójczym szałem, do którego jeszcze przez setki lat czuć będziemy czuć synowską tkliwość i miłość. Rozumiem konieczność stworzenia nowej narracji historycznej, kiedy poprzednia, peerelowska, się sfalsyfikowała. Ale przy tym zapomniano o tym, co pisał Jerzy Stefan Stawiński: dziesięć kilometrów od barykad Mokotowa było piękna lato czterdziestego czwartego. Kobiety się opalały, front stał gdzieś daleko. Żyło się.
W ogóle zaczynając dyskusję o tym, że Polska wbrew pozorom to nie monolit, że inny są Polak-Warszawiak, Polak-Krakowiak, Polak-Kaszub, i Polak-Góral, należy zacząć od powstań. Daje to trzy-cztery okazje w roku, żeby się posprzeczać. Ostatnia była 29 listopada, następna jakoś na Boże Narodzenie (powstanie wielkopolskie).
Co kilka miesięcy więc przetaczają się przez kraj Wielkie Warszawskie Narracje Powstańcze. Wbrew pozorom są ponad podziałami lewica-prawica. Ale mniejsza. Jestem z Krakowa. Kraków, wedle pisanej w Warszawie historii znika z polskich dziejów w 1596. Wraca na chwilę w 1794 i 1914, kiedy Piłsudski wyruszył z Pierwszą Kadrową. Poza tym nic. To samo spotyka inne rejony Polski. W tożsamości narodowej nie istnieją. Historia Polski stała się historią Warszawy i okolic.
Więc kiedy jakiś tró-konserwatysta ma za złe podchorążym, że wywołali powstanie, bo przecież Królestwo było legalną Polską z rządem, wojskiem, pieniądzem oraz konstytucją, i taka Polska przecież w zupełności Polakom wystarczała, to mnie się w żyłach burzy na myśl, że dziady za nic mają Kraków, Poznań, Gdańsk,  Bydgoszcz, Lwów, Tarnów, Żywiec i Gniezno. A to są, pisałem, tró-konserwatyści, co za święte, niepodzielne, legitymistyczne Królestwo Albanii gotowi by się byli pokroić.
A kiedy z kolei jakiś liberał pisze w Gazecie, że powstania były złe, bo zaszkodziły Polsce, że bez powstań bylibyśmy piękniejsi i mądrzejsi, bylibyśmy nieomal Czechami (Czech to według ostatniej mody najwyższy stopień ewolucji, na jaki może się wdrapań Słowianin), to mnie bierze na śmiech, bo wcale nie czuję się czeskim nadczłowiekiem.
A kiedy jakiś insurekcjonista powiada, że bez powstań bylibyśmy gorszym, ześwinionym i upodlonyn narodzikiem, jeśli w ogóle byśmy istnieli, to takiemu tylko po gębie dać.
A to tylko powstania. Czubek lodowej góry.
Jak z tym sobie przewarszawskie trybunały, niech im giełda na Kole zawsze tania będzie, nie potrafią poradzić, to Ślązacy mogą sobie jeszcze dłuuuugo czekać.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Siła i bunt, i miasto, i magia

Są takie utwory, które zamykają dyskusję. Książki, film, dramat, czy muzyka spada jak grom z jasnego nieba, ustala zasady, podporządkowuje świat naszych wyobrażeń z konsekwentną bezwzględnością, przy której etykieta hiszpańska jest synonimem swobody obyczajów. Sienkiewicz nie pierwszy pisał o siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej, ale w Trylogii kryje się siła, która zepchnęła poprzedników w otchłań zapomnienia, a następcom założyła podwójnego Nelsona. Do dziś dyszą dociśnięci do maty. W świecie filmu, zauważyłem jakiś czas temu, podobną siłę niszczenia konkurencji miało Kino Nowej Przygody, a osobliwie seria o Indianie Jonesie. Dziś każdy niemal filmowiec szuka sukcesu w odtwarzaniu stylu przygód archeologa z biczem, a próby odwołania się do innych, starszych tradycji (Pan i władca: na krańcu świata) wprawiają widzów w zakłopotanie. Co do fantasy zaś, to chyba wystarczy jedno słowo: "Tolkien".
To były przypadki powszechnie znane. Jest bowiem jeszcze jeden, trochę na uboczu, trochę ignorowany, bo się wszyscy przyzwyczailiśmy: urban fantasy. Może dlatego, iż nie ma ten (pod)gatunek jakiegoś specjalnego szacunku w szerokim świecie. Po prostu jest. Takie tam historyjki o magicznej stronie naszego świata.
A przecież urban fantasy to najlepszy przykład, jak wizja jednej osoby może się odcisnąć na literaturze. Chodzi oczywiście o Neila Gaimana.
Co tam Tolkien! Jego władztwo podkopali newweirdowcy, zresztą nigdy nie było tak potężne, jakby się wydawało. Co innego Gaiman. Wszechpotężna gaimanowska morfa trzyma urban fantasy w garści. A jeżeli autorowi zechce się pisać o magicznym Londynie, to mogiła. Nawet rewolucjonista Mieville nie dał rady.
Podobno steampunk zesztywniał od konwencji, ale przy urban fantasy jest gibki jak sen wuefisty. I nijak nie ma jak z tego wybrnąć. Siła Nigdziebądź i Amerykańskich bogów jest niezmierzona. Do tego gatunek podkopują na granicy wampiryczne romanse.
A może po prostu nikomu się nie chce.

wtorek, 26 listopada 2013

Dzień Moffata

Recenzowanie Dnia Doktora trzy dni po fakcie nie ma chyba większego sensu. Kto chciał się wypowiedzieć, miał na to czas, teraz wszyscy czekamy na odcinek świąteczny. Znowu wychodzi na to, że zaniedbuję bloga (żeby to tylko bloga). Na szczęście oprócz recenzji istnieje jeszcze tzw. pogłębiona refleksja (czyli wszystko, co przychodzi do głowy).
Wiele już wody w Wiśle upłynęło od czasów, gdy whomanistyczny fandom wykłócał się, kto lepszy: RTD czy Moffat. Nie, nie zamierzam do tego wracać. Przynajmniej nie wprost. Ale z perspektywy czasu wydaje się, że różnica między nimi wygląda następująco: RTD był prostszy (hejterzy powiedzieliby, że prostacki - puszczający gazy Slitheenowie), główny wątek załatwiał w dwóch ostatnich odcinkach, resztę miejsca poświęcał na odcinki proceduralne. Wiem, że Doctor i słowo "procedural" brzmią razem przedziwnie, ale pasują. Moffat z kolei specjalizuje się w buildupie. Przeciągniętym w nieskończoność (ile to już lat zapada cisza?), efekciarskim, podporządkowującym sobie wszystko. RTD wrzucał wskazówki, napis BAD WOLF, plakat Saxona, czy powracające refrenem znikanie pszczół, ale u niego to był dodatek, nie sedno. Za kadencji Moffata fani analizują odcinek niemal klatka po klatce i słowo po słowie w poszukiwaniu elementów, które, taką mają nadzieję, razem stworzą Coś Wielkiego. Na razie mają tylko zawroty głowy (Ichabod pewnie na to, że jest na odwrót, ale to zadeklarowany moffatowiec).
W Dniu Doktora na wizerunku Moffata jako showrunnera wszech czasów wykwitła rysa.
Zaczęło się już wcześniej. Zresztą na pewno już kiedyś wspominałem. Rzeczy techniczne w rodzaju "zgubienia" jednego pirata w The Curse of the Black Spot, błędy kompozycyjne we wszystkich odcinkach pierwszej połowy siódmego sezonu, zrobienie z Amy, na początku równej dziewczyny, Mary Sue swą przewspaniałością rzucającej wszechświat na kolana.
Pamiętacie, jak skończyło się Imię Doctora? Gang Paternoster (ta straszliwie przefajnowana trójka prosi się o osobny hejt) w grobowcu na Tranzalore, Doctor udaje się za Clarą do wnętrza własnej linii czasowej. Tam spotykają zapomnianego War Doctora, który spogląda na nich zmęczonymi oczyma i mówi, że wszystko, co strasznego zrobił, zrobił w imię pokoju. Co na to największy showrunner w historii branży? Posyła Doctora i Clarę na wycieczkę. Na szczęście przylatuje helikopter, żeby wplątać ich w rocznicową kabałę. Gdzie podział się tamten Moffat, który potrafił konsekwentnie i z humorem wybrnąć z dużo poważniejszego cliffhangera w Sherlocku? Wypalił się (odpukać)? Nie robi się takiej trzeciorzędnej sztuczki w serialu klasy A.
Lecz głównym felerem Dnia jest nieszczęsne ocalenie Gallifrey. Dlaczego nieszczęsne? Przecież kilka przeczytanych w internecie opinii powinno mnie przekonać, że było czymś genialnym. Co tam czyjeś opinie, widziałem na własne oczy. Radość w zmęczonych oczach Wojennego, mina Dziesiątego, gdy usłyszał o Złym Wilku, szczęście Jedenastego, kiedy brzemię wreszcie spadło z jego ramion, trzynastu Doctorów we wspólnej akcji, najlepsze od 2005 timey-wimey (i nie wzięte znikąd, sami się Doctorzy zainspirowali sztuczką z otwieraniem drewnianych drzwi śrubokrętem sonicznym), brwi Capaldiego, łzy Clary, mądrość Interfejsu Momentu (no żeby broń była mądrzejsza od strzelca - paradne). Ocalenie odkrywa przed serialem nowe możliwości. Poszukiwanie Gallifrey to materiał na co najmniej jedną serię. Potem interakcje z innymi władcami czasu. znakomicie. Do tego właściwie żadnych minusów. Prawie.
Ale niech przemówi Moffat (za serwisem Gallifrey.pl):
Pamiętam, jak mniej więcej rok temu przyszła mi do głowy myśl – jakie wydarzenie w życiu Doktora jest dla niego najważniejsze? Dzień, kiedy doprowadził do zniszczenia Gallifrey. Spróbowałem sobie wyobrazić tę scenę i doszedłem do wniosku, że nie mogę: jak mógłby nacisnąć przycisk, skoro na Gallifrey były dzieci? To Doktor: on by tego nigdy nie zrobił. Nie mógłbym więc napisać sceny, w której to robi – sytuacja musiała wyglądać inaczej. To cecha, która go definiuje – zrobiłby wszystko, by tego uniknąć, bez względu na cenę. Musiałem więc opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę, a czego Doktor nie pamięta. [podkr. moje, a tu źródło]

W swojej znakomitej książce o Dostojewskim (polecam!) Cat tak opisywał metodę tego genialnego pisarza: kiedy pisał o straszliwym, patologicznym skąpcu, przedstawiał go w momencie straszliwej, apokaliptycznej rozrzutności. Na tym samym polegał geniusz serialu - na pokazaniu największego humanisty (kosmita największym humanistą) we wszechświecie po tym, jak został zbrodniarzem. I Moffat jednym genialnym, przemyślnym, wzruszającym ruchem wycofał się z tego. Trochę szkoda.

wtorek, 5 listopada 2013

Ósme wtajemniczenie

To był pomysł Agrafka
Tekst o Nizurskim powinien się pojawić prawie miesiąc temu, kiedy umarł. Miałem taki zamiar, ale i tyle Ważnych Projektów na głowie, że czasu brakło. Potem, nie znalazłszy książek w domu, (mimo długich i systematycznych poszukiwań), musiałem je pożyczyć. Jeszcze potem tekst pisany pod Gikza rozpadał się się pod piórem (pod klawiaturą właściwie) na niezdatne do publikacji ruiny. No ale się udało i jest – Siódme wtajemniczenie na blogu.
W Amerykanach fajne jest to, że potrafią bez wstydu przyznać się, że powieść dla młodzieży jest nie tylko klasykiem, ale i fundamentem, na którym powstała cała ich literatura narodowa. Chodzi oczywiście o Tomka Sawyera i Przygody Hucka Marka Twaina. Oczywiście: niektórzy mówią, że Tomek z Huckiem zdziecinniali wbrew woli autora (podobnie jak starsi o półtora stulecia Gulliver i Robinson Crusoe), że wszystkiemu winne dorosłe treści tych książek tłumaczenia, w końcu że z tym Twainem-gigantem amerykańskiej literatury to tak całkiem nie była (na przykład brutalna opinia Faulknera). Ale pozostańmy przy wersji pierwotnej, bo znana, lubiana, i pomocna w pisaniu o Edmundzie Niziurskim.
Bo że pisał wspaniałe, być może najlepsze nad Wisłą powieści dla młodzieży, to my wiemy. Lecz trzeba nareszcie Go odzyskać dla literatury bezprzymiotnikowej, literatury jako takiej, właśnie za Siódme wtajemniczenie, które dla mnie jest jedną z najlepszych polskich powieści XX wieku.

Tak.
Dawno temu, podczas jazdy busem na cieszyński Tricon, rozmawialiśmy z Agrafkiem o różnych sprawach, w tym o polskiej literaturze dla młodzieży. Agrafek określił w pewnym momencie Wtajemniczenie, jako taki nasz Paragraf 22 – i chyba nie ma lepszego porównania, chyba że do skojarzeń dorzucić jeszcze Szwejka, Ulissesa (o tym zaraz) i Fight Club . To ostatnie skojarzenie przez próbę wyobrażenia sobie ewentualnej ekranizacji: jak miałby wyglądać film na podstawie książki, której spore partie dzieją w wyobraźni introwertycznego narratora, jeżeli nie jak Fight Club właśnie. Dlatego na głupie pytania o to, dlaczego nie mamy wywrotowych, burzącej rzeczywistość powieści, należy spokojnie odpowiadać, że przecież wielki Edmund Niziurski.
Nie będę streszczał fabuły, bo zakładam, że wszyscy znają. Jeśli nie znają – nich jak najszybciej przeczytają. W każdym razie powinni wiedzieć, że ten wpis jest na tyle chaotyczny, żeby być w miarę spojleroodpornym.
Zresztą w powieściach kultowych rzadko chodzi o fabułę. O sceny, epizody, momenty, teksty, postacie, pomysły – owszem, nie słyszałem jednak, żeby kultowość zależała od ułożenia ich w jakiś konkretny ciąg przyczyn i skutków.
W Siódmym wtajemniczeniu też nie ma co mówić o fabule. To jeden dzień z życia (już wiadomo, skąd ten Joyce) podstawówkowego Everymena. Everymana, bo wiadomo o nim niewiele – jest Ślązakiem, ale podróżuje, bo ojca rzucają od budowy do budowy, oprócz taty ma jeszcze mamę, mieszka w bloku, często śni na jawie. Gustaw Cykorz jest najmniej wyraźnie zarysowaną postacią w powieści – to raczej nie przypadek.
I jak w wielu innych kultowych powieściach najważniejsze dzieje się tle. W podtekście, kolorycie, w anegdocie i wierzgnięciach natury rzeczy, których nie ma co szukać w "normalnych" książkach. Zarówno młodzieżowych, jak i dorosłych.
Gustavus obiit
(MCMXXXIX Calendis Septembris).
Hic natus est Constantinus
Siódme wtajemniczenie to nienachalna metafora polsko-śląskich konfliktów z bohaterem stojącym pośrodku w iście twardochowym rozkroku. Ślązak, lecz przyjezdny, mieszkający w bloku, lecz ciągnący ku tym z familoków, czujący wyższość z racji zajmowania pozycji wolnego strzelca i dostający równy łomot od wszystkich. Taki jest Cykorz, bliski krewny Paszka Piastowicza i Kostka Willemana. Z tym drugim łączy go jeszcze skłonność do póz i hamletyzowanie z wysokości. Wokół ze starości rozsypują się pozostałości po Niemcach, hałda powoli starą stajnię Hellbacha, w tle wyrasta komin wznoszony przez Cykorza-ojca.
Siódmemu wtajemniczeniu niedaleko też do fantastyki. Zaczyna się, jak wiadomo, od sceny spaceru w nieważkości. Niziurski na pewno lubił SF, napisał przecież Nieziemskie przypadki Bubla i spółki. Ale we Wtajemniczeniu atakuje nasz ulubiony gatunek od strony fantasy. I to takiej awangardowej, rodem z Uczty Wyobraźni. Miasteczko Gnypowice wielkie to kraina magiczna, w której ludzie (w tym przypadku Gucio i Inocynt) śnią wspólne sny (było opowiadanie Le Guin z takim pomysłem), skręcając łódką w porastające w staw szuwary można wypłynąć na rzekę Lulongę, w stalowej szafie kryje się tunel do twierdzy Persil, blokerom wyrastają skrzydła, a w podczas przechodzenia rytuału inicjacji, kiedy matuskowie zakładają mu na oczy końskie okulary, Gucio staje się koniem. I w tym ostatnim przypadku nie jest to złudzenie, ani fantazja, bo Kwiczoł dostał kopytem. Matusów Ciekawe, co na to K.J. Bishop i Catherynne Valente. Bo Jewgienija Olejniczaka na pewno zapytam przy okazji, czy jego ostatnie opowiadania mają coś wspólnego socrealizmem magicznym Niziurskiego.
Pierwsza zasada Wielkiego Wandru
– nigdy nie rozmawiaj o Wielkim Wandrze
A na obrzeżach magicznego, dziecięco-młodzieżowym, niziurskim mikrokosmosem czai się groza. Inocynt Ankoholik oszalał się i rozpił po tym, jak wiele dni był zasypany w kopalni. Magister Cymba jeździ po kraju i bada obyczaje pijackie. Dorsz-Rymarski, brat Szprota utonął na Mazurach, syn Kowbojki dostał masztem po kręgosłupie i do dzisiaj się leczy, drużynowy poszedł siedzieć. Czym stał Wielki Wander, odwieczne marzenie matusów (chłopaki z Gnypowic zawsze wybierali się na Wielki Wander, powiedział Inocynt), po tragedii, która się przydarzyła w zeszłe wakacje u jego celu? Czy skoro Gucio śni ten sam sen, co straumatyzowana ofiara kopalnianego zawału, to znaczy, że też kryje jakąś straszną tajemnicę?
Wreszcie Siódme wtajemniczenie jest autotematyczne. Niziurski nieraz pisywał powieści (Adelo, zrozum mnie), w których finale bohater przekracza nastoletnią smugę cienia, rozpada się stara paczka, dawne zabawy nie cieszą, jak kiedyś, świat zaś spowija jakaś dziwna melancholia. Niestety. Sztab też nie rządzi, mówi w pewnym momencie wymoczek Pleksik, a chodzi mu o to, że Wtajemniczenie nie jest powieścią Edmunda Niziurskiego, ale epilogiem. Akcja dzieje się po słowie "koniec", świat w którym latało się za Adelą, albo przemyślnym sposobem zaginało Alcybiadesa odszedł już dawno w przeszłość, ostatki dawnych struktur i hierarchii (tryby maszyny organizacyjnej, jak powiedziałby Czarny Piter) toczą się siłą bezwładu, obecne przygody są pustym odgrywaniem dawnych, i tylko główny bohater jeszcze tego nie wie i wciąż wierzy. Boicie się czasem, że też tak macie?
No dziękuję, panie Edmundzie, po prostu.


poniedziałek, 28 października 2013

Wstyd literacki

Wszyscy (bo zwykłe wyrzucenie telewizora, czy niescyfryzowanie go tunerem DVB-T nie jest tu wystarczającą formą izolacji) słyszeliśmy o ludziach z parciem na szkło. Może nawet kojarzymy jakieś nazwiska. W świecie słowa pisanego analogiem takiego osobnika jest grafoman, czyli, jak zgrabnie ujął Kisiel, niekoniecznie ten, co źle pisze, ale  przede wszystkim ten, co za wszelką cenę musi drukować. Przeważnie grafomanię kojarzy się z pisarzami marnymi, nieudanymi, wydaje mi się jednak, że istnieje jej odmiana, na którą zapadają autorzy całkiem dobrzy, a nawet wybitni. To grafomania wieku młodzieńczego.
Określenia "wiek młodzieńczy" nie należy brać ściśle. Schorzenie to może przydarzyć się w różnym wieku. po prostu potrzebowałem odróżnienia od grafomanii przewlekłej.
Grafomania wieku młodzieńczego polega na tym, że przyszły dobry, a nawet wybitny pisarz odczuwa potrzebę wydawania, chociaż jeszcze nie nie nadszedł jego czas. Albo czas nadszedł, ale razem z nim przyszła też Wielka Historia i ustami swoich przedstawicieli zaczęła stawiać autorowi dodatkowe warunki. Młodzieniec pokusie uległ, opublikował. Potem, po latach, wybryk odbił się kacem (okej, nigdy to mi się nie przydarzyło i raczej nie przydarzy, ale czuję instynktownie, że jest to rodzaj intelektualnego kaca) i wrócił wstydem.
Literacki wstyd jest zjawiskiem spotykanym bardzo często. Szczepan Twardoch wyznał w wywiadzie, że nie podpisuje Obłędu rotmistrza von Egern, kiedy ktoś przynosi z prośbą o autograf, a najchętniej spaliłby cały nakład w piecu. Lem miał bardzo sceptyczne nastawienie do całej swojej wczesnej twórczości, a że w okres twórczości dojrzałej wkroczył po 35 roku życia, daje to sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań. Sezamu i Czasu nieutraconego wstydził się tak, że skazał je na banicję, los Obłoku Magellana jest niepewny (przez lata niewznawiany, pojawił się w Dziełach WL-u, ale w Dziełach Agory już nie). Na konwentach często widziałam, jak fandomowi weterani wspominali geniusz Złotą galerę, ale sam Dukaj zdaje się uważać, że jego debiutem było W kraju niewiernych. Ostatnio nie zgodził się, kiedy Bookrage (swoją drogą polecam, zacna inicjatywa) chciał umieścić w ebookowym pakiecie Zanim noc. Przynajmniej, inaczej niż Twardoch, podpisał mi stare wydanie, kiedy mu podetknąłem na jakimś spotkaniu. Ale to było w 2009, czyli wieki temu, mógł od tamtego czasu zradykalizować się w samokrytyce. Albo jest hipsterem i podpisał Xawrasa Wyżryna, Zanim noc traktując ironicznie.
O problemach z historią, czyli o wyborach moralnych pisarza, któremu debiut przypadł na czas socrealizmu, nawet nie ma co pisać. Wszyscy wiemy.
No i co z takimi robić?
Argument "kiedyś będziesz się tego wstydził" nie zadziała na młodego człowieka. Kto był młody ten wie. A do tego młodość pisarza może trwać i do czterdziestki. Mało kto będzie też miał ochotę latami cyzelować teksty, by wreszcie zyskać w pełni zasłużoną, lecz pośmiertną sławę - jak Giuseppe Tomasi di Lampedusa. Drugim problemem jest nacisk rodziny. Łatwiej rodzinie wytłumaczyć, że stukanie w klawiaturę tudzież skrobanie w kajecie nie jest marnowaniem czasu, jeżeli się udało wydać książkę, jakby słaba nie była.
Po długich namysłach znalazłem jednak rozwiązanie kompromisowe. Jest proste i zgrabne, mogłoby trafić do jakiegoś amerykańskiego poradnika. Pisarz powinien, położywszy na biurku ulubioną książę, postanowić, że to jest jego poziom docelowy. Słabszego nie publikuje. Oczywiście teraz rzecz będzie polegała na wybraniu odpowiedniej, nie za głupiej i nie za mądrej, ale to ma być lek na grafomanię młodzieńczą, a nie przewlekłą.
Ja na przykład mam na biurku położyłem Krwawy południk i jeszcze ani razu nie skompromitowałem się żadną powieścią. Wprawdzie zamiast tego pisuję bloga, ale na to jeszcze nie ma lekarstwa.

sobota, 26 października 2013

Stosik

Podobno każdy szanujący się bloger książkowy musi wrzucić zdjęcie tzw. stosiku. Jakoś nigdy mi się nie chciało. To książki nabywałem w dużych odstępach czasowych i zebranie ich do kupy wydawało mi się jakimś rodzajem przekłamania, to ręka mi latała jak śmigło i nijak nie potrafiłem uzyskać ni śladu ostrości. No ale tym razem wyszło. Takie rzeczy kupiłem. Cztery wczoraj, dwie nieco wcześniej, ale na tyle niedawno, że to właściwie jedna dostawa.



  • Jerzy Stefan Stawiński – Scenariusze filmowe. Stawiński był jedną z najlepszych rzeczy, jaka zdarzyło się polskiemu kinu. Wystarczy obejrzeć Eroicę, Zezowate szczęście, Zamach czy Człowieka na torze. Niestety, z tego samego powodu mało kto widzi go jako pisarza. Szkoda, bo tekstom zamieszczone w tym bliżej formą do opowiadań.
  • Szczepan Twardoch, Przemysław Bociąga – Sztuka życia dla mężczyzn. Nie mogłem nie kupić książki polecanej przez serwis demotywatory.pl i Oliviera Janiaka. Ciekawostka: w motto wkradł się błąd: bohater skeczy Monty Pythona nazywa się Artur Putey, nie Pewtey.
  • Ernst Jünger – Węzeł gordyjski. Mam już Publicystykę polityczną, czemu więc miałbym nie kupować kontynuacji. Swoją drogą dziwne, że chociaż w ostatnich latach Jüngera wydaje się u nas masowo (Robotnik, narkotyczne Przybliżenia, teraz Węzeł), nikt nie pokusił się żeby wreszcie przybliżyć nam jego powieści. Ale widać taki los europejskich prozaików XX wieku. Cenimy ich tylko za non-fiction.
  • Wit Szostak – Fuga. Wczoraj wyłuszczyłem agrafkowi teorię: Kalicińska (mam nadzieję, że śledzicie najgorętszy od lat spór w polskiej literaturze) i w Polsce docenia się wyłącznie książki ponure i pełne rozpaczy. Dlatego wydawca zrobił wyjątkowo brzydki numer, pisząc na okładce Fugi "pełna ciepła i humoru opowieść o przegranym życiu". Powinno być "pełna smutku i rozpaczy opowieść o przegranym życiu" – wtedy Wit na pewno dostałby Nike, na którą w końcu zasługiwał.
  • Stanisław Cat-Mackiewicz – Polityka Józefa Becka. Lepszy jest oryginalny tytuł widniejący na froncie (O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona), ale widać wydawca uznał, że potencjalny nabywca oczekuje konkretu. Samą książkę można by skomentować błyskotliwą grą słów "beka z Becka", gdyby nie poważny temat, jaki podejmuje.
  • Stanisław Dygat – Pożegnania. Bardzo lubią prozę Dygata. I film był nawet.

wtorek, 22 października 2013

Piana dni

Tak już się złożyło, że – wbrew powiedzeniu – w literaturze fantastycznej wiele zależy od okładki. Są lepsze i gorsze, jedne odsądzane od czci, inne znowuż uważane za kultowe. Raz się trafi arcydzieło, kiedy indziej paskudztwo. Jest teoria, że okładkami fantastycznych książek rządzą niewypowiedziane zasady. Andrzej Sapkowski przytoczył gdzieś anegdotę o rozmowie między Terrym Pratchettem a jego ilustratorem, nieżyjącym już Joshem Kirbym. Obaj narzekali na panoszące się w gatunku bezguście. Szczególnie poszkodowane miało być fantasy, w którym okładki zdobią kiczowate barbarzyńskie wojowniczki w pancernych bikini. Jakże Pratchett się zdziwił, kiedy niedługo potem Kirby przyniósł szkice do kolejnej powieści - właśnie z półnagą heroiną na pierwszym planie. Na pytanie dlaczego, Kirby powiedział po prostu, że czasem inaczej się po prostu nie da.
Prowadzi to niekiedy do sytuacji, że książka przepada przez źle dobraną okładkę. Tak chyba było z Atlasem chmur, który w wersji Bellony trafił na tanią książkę, a wydany w Uczcie Wyobraźni sprzedał się na pniu. Oczywiście, na pewno pomógł film, ale ładna i twarda okładka na pewno była czymś, co zwracało uwagę.
Piszę o tym wszystkim, bo natrafiłem na książkę, która umknęła fanom fantastyki, gdyż ani nie wydała jej branżowa oficyna, ani okładką nie sugeruje przynależności do gatunku, a do tego czytywali ją głównonurtowcy średniego wieku, kiedy mieli po dwadzieścia parę lat. To Piana złudzeń Borisa Viana.
Vian był jedną z najciekawszych osobowości Paryża lat 40 i 50. Inżynier, poeta, tekściarz, muzyk jazzowy, piosenkarz (Le deserteur ma na tubku ponad dwa miliony wejść), pisarz, krytyk literacki i tłumacz. Zmarł w 1959, nie dożywszy czterdziestki, dostawszy ataku serca na widok tego, ci filmowcy zrobili z adaptacją jego powieści Napluję na wasze groby (jednak znalazłoby się usprawiedliwienie dla reżysera – po prostu niemożliwe jest, by Francuzi udawali Amerykanów). Ale w to się nie będę zgłębiał, bo, jak wskazuje sam tytuł, Napluję... to zupełnie inna literatura niż Piana złudzeń.
Colin to młody wynalazca, twórca pianina, które miesza drinki pod wygrywaną na nim melodię. Najlepszy przyjaciel Colina, Chick, jest doń całkiem podobny z tą różnicą, że ma mniej pieniędzy, które bez opamiętanie przepuszcza na książki swojego idola (dziś powiedzielibyśmy, że Chick jest fanbojem), Jeana Sol-Partre'a. Nazwisko całkowicie przypadkowe. Do tego na kartach pojawiają się: Mikołaj – nietypowy służący Colina, Aliza – dziewczyna Chicka, oraz postać najważniejsza – Chloe, najpierw narzeczona, potem żona Colina.

Nie skłamałbym mówiąc, że Piana złudzeń to po prostu melodramat. Chłopak spotyka dziewczynę, zakochują się w sobie, ale nie dane im jest cieszyć się szczęściem. Takie tam. Ale jest też to powieść fantasy – w rurach wodociągowych pływają węgorze (a złapać je łatwo na ananasową pastę do zębów), obok pomników stoją woliery na zapasowe gołębie, ulicami biegają chłopcy przynoszący złe wiadomości, a popularną bronią jest wyrywacz serc. Surrealizm trzyma się też języka. Gdzie indziej takie słowa nie są metaforą, ale rzeczowym opisem akcji: 

Uszczypał mocno koniuszek promienia słonecznego, który próbował urazić Chloe w oko. Ten wycofał się ospale i zaczął wędrować po meblach sypialni. 
albo  
Wyciągnął swoją kartę wstępu, która puściła oko do kontrolera za pomocą dwóch wyciętych dziurek. Kontroler odpowiedział porozumiewawczym uśmiechem, lecz mimo to wyciął trzecią dziurę w pomarańczowym! kartonie i karta została oślepiona. 
Dlatego nie przeoczcie Piany, kiedy napotkacie ją na półce, czy to będzie antykwariat i stara okładka z kwiatkiem, czy zwykła księgarnia i okładka filmowa (wspominałem, że powieść zekranizował Michel Gondry?). Głupie uprzedzenie i stracicie jedną z lepszych książek fantasy. Na pewno oryginalniejszą od tych wszystkich smoków i rycerzy, i o wiele mniej pretensjonalną niż New Weird. Warto.

środa, 16 października 2013

O tym, co czytuje pilot Pirx

Dawno temu, jeszcze w liceum, pomyślałem, że w przypadku Pierwszego Kontaktu należałoby do sztabów eksperckich – oprócz matematyków czy egzobiologów – zaprosić czołówkę autorów SF. Bo któż byłby bardziej przygotowany na to wydarzenie niż grupa, która zdążyła przedstawić wszystkie możliwe scenariusze? Nie przypisuję sobie autorstwa tego pomysłu, na pewno już gdzieś się przewinął. Ale rzecz można pociągnąć w drugą stronę. Skoro pisarze fantastycznonaukowi przewidzieli już wszystko – w przypadku Lema jest to prawie pewne – to czy w takim razie bohaterowie ich utworów powinni ponad edukację zawodową i zdobywanie doświadczenia praktycznego przedkładać lekturę klasyki?
W literaturze różnie bywa z taką samoświadomością. Jednych ciekawi, innych pewnie odrzuca, ja się jej czasem domagam. Na pewno była już w Don Kichocie – ale czego w tej wspaniałej powieści nie ma. Wolna od samoświadomości jest literatura historyczna (to zrozumiałe, nie wymagajmy, żeby Skrzetuski znał Pana Wołodyjowskiego, a D'Artagnan orientował się w Wicehrabim de Bragelonne). Dużo za to możemy jej znaleźć w kryminałach. Już parę razy podczas lektury skandynawskiego autora natrafiałem na scenę w rodzaju: porucznik Jensen wraca wieczorem do domu i czyta powieść, albo ogląda najnowszy odcinek CSI, głośno go przy tym komentując (co za oderwana od rzeczywistości głupota/jakby komisarz Svensson kupił nam taki sprzęt, tobyśmy dopiero dali popalić bandziorom). Czarny kryminał już dawno połknął samego siebie.
Książki fantastyczne? Lubię, owszem, ale tylko te złe – mówi Pirx w jednym z opowiadań, wpisując się do niewielkiego zbioru bohaterów SF, którzy dokonali fandomowego coming outu. W genialnym opowiadaniu Edmunda Hamiltona Jak tam jest? bohater widzi w pokoju jednego ze swoich poległych kolegów całą półkę równo ułożonych pulpowych magazynów fantastycznych. Więcej nie pamiętam, ale chyba podobnych wypadków nie ma wiele.
A teoretycznie powinno ich być dużo. W końcu utwór fantastycznonaukowy, o ile nie jest jakąś rzeczywistością alternatywną, postapo, albo jakąś grą gatunkiem, to dzieje się w przyszłości, która wzięła się z tu i teraz poddanego ekstrapolacjom opartym o wiedzę naukową i fantazję autora. Zatem jeżeli po opublikowaniu niniejszego wpisu siądę nad powieścią, to jej bohaterowie powinni mieć szansę znać Lema, Bestera, Wattsa i dwa pierwsze tomy Przedksiężycowych.
Ile by to problemów rozwiązało! Koniec marnowania 1/3 książki na tysięczne tłumaczenie paradoksów temporalnych oraz kolejne wyciąganie tych samych wniosków, co przez ostatnie 90 lat. Autorzy mogliby uwolnić się od balastu i ruszyć ociężały nieco gatunek do przodu.
Chyba że... taka teoria spiskowa... oni to specjalnie. Autorzy celowo unikają samoświadomości, bo tylko komplikowałaby im pracę i narażała na niewygody. To byłoby jak odkręcić od roweru te małe boczne kółeczka. Pomyśleć ile opóźniłaby się premiera Hyperiona, gdyby Simmons nie mógł wykpić się filmowym zakończeniem? Pewnie pisałby go, jak Joyce Finneganów, 20 lat.
Albo: pamiętacie pierwszy tom Pana lodowego ogrodu? Jest tam taki moment, kiedy Vuko siada i stwierdza, że w pseudośredniowiecznym świecie niełątwo o karczmę. Porównuje to z analogicznymi sytuacjami z czytanych w młodości książek. Zastanawiam się, jakby wyglądał dalszy ciąg tej opowieści, gdyby w tym momencie wyciągnął z torby Trudno być bogiem, Piaseczniki oraz inne klasyki, po czym zaczął z ołówkiem w ręku zaznaczać przydatne analogie. Mógłby się nie patyczkować, tylko od razu sięgnąć po czwarty tom PLO, żeby od razu doczytać, co i jak.
Trochę bez sensu.

czwartek, 12 września 2013

Na Gikzie o Zagubionej przyszłości

Tym razem popełniłem recenzję Zagubionej przyszłości Borunia i Trepki. To podwójnie świetna fantastyka, problemowa i rozrywkowa jednocześnie (że użyję klasyfikacji red. Parowskiego). Obiecuję sobie, że napiszę o niej nieco dłuższy tekst, co na to zasługuje (kosmiczne science fiction o socjalistycznej rewolucji w kosmosie - ale czad). Ale to kiedyś. Dziś recenzja.

wtorek, 3 września 2013

Na Gikzie o Wegnerze

Ostatnio rzadko pisuję na blogu. Głownie dlatego, że zaangażowałem się w generowanie kontentu na serwisie gikz.pl. Dopiero teraz zorientowałem się (rychło w czas!), że nawet, jak nie wyrobię się z tekstem na bloga, zawsze mogę zalinkować coś z gikza – o ile pasuje. Jak na przykład napisany po powrocie z Polconu krótki tekst o tegorocznym laureacie Zajdli, Robercie M. Wegnerze. Enjoy!

poniedziałek, 2 września 2013

Raport z Warszawy

Polcon, Polcon... strasznie osobista będzie ta relacja, ale obiecałem. Do Warszawy nasza spora krakowska ekipa dojechała gdzieś przed drugą po południu. Pod Politechnikę trafiliśmy niewiele później, gdyż metro śmiga przez tunel naprawdę szybko. Na miejscu przywitała nas słynna już megakolejka. Że coś jest nie tak wiedzieliśmy już za Kielcami, bo jeden ze współpasażerów przeglądał facebooka na komórce. Jednak myśleliśmy, że za trzy godziny może sytuacja się unormuje. Nie unormowała się. Większość towarzystwa poszła więc do akademików. Ja, jako że nocleg załatwiłem sobie u kolegi, który z roboty wraca po piątej, postanowiłem obadać teren. Zatoczywszy kółko, trafiłem znowu pod Politechnikę, a kolejka chyba jeszcze urosła. Na szczęście wtedy z akademików wrócili Dziara z Radkiem. Pogadaliśmy przez chwilę z Emilem Strzeszewskim, który stał w dużo krótszej, ale równie nieruchawej kolejce dla VIP-ów, i ustaliliśmy, że czwartek jest nie do ocalenia. Trzeba iść na piwo. Knajpa była zaraz za ulicą, ale opuściliśmy ją po jednym piwie, gdyż nie było w niej za dużo miejsca. Flamenco i Nosiwoda się jeszcze zmieścili, ale większe ekipa nie miała szans. Druga knajpa, na Śniadeckich, była większa i ciekawsza jednocześnie, bo to był pierwszy jej dzień posiadania licencji na napoje wyskokowe. Pierwszy dzień i od razu konwent! Posiedziałem, pogadałem, aż wreszcie się chwilowo ewakuowałem z bagażem na Mokotów. Na szczęście przerwa imprezie obejmowała tylko dojazd i herbatę, bo szykował się trzeci lokal, tym razem na Polu Mokotowskim. W ogóle to Klub Lolek wymaga dłuższego opisu. To coś w rodzaju rustykalnej budy z zewnątrz, która od środka okazuje się rustykalną halą z dwiema izbami i olbrzymim ogródkiem. Było bardzo po warszawsku: drogo (Tyskacz za dychę, kiedy w Spiskowcach Rozkoszy za tyle samo miałem Obołonia) i snobistycznie (kelnerzy z iPadami). Na szczęście było znakomite towarzystwo i strefa dla dzieci ze zjeżdżalnią, którą natychmiast zaanektowaliśmy. Dwadzieścia lat nie zjeżdżałem, trzeba było spróbować. Koło północy zrobiło się zimno, ale na szczęście na wyposażeniu klubu były koce. Wziąłem jeden, owinąłem się weń, uzyskując coś na kształt poncza, i mając jeszcze na głowie kapelusz, mogłem poczuć się jak Clint Eastwood. Tyle na czwartek.
W piątek bladym świtem (dziewiąta rano) pomaszerowałem dziarsko na konwent. Trzeba się było wreszcie akredytować. Kolejka była, ale już normalna, taka na trzydzieści parę osób, a nie trzysta, i kończyła się przed płotem, a nie gdzieś w połowie Nowowiejskiej. Miła pani musztrowała nas, od karności uzależniając to, czy akredytacja ruszy. Na szczęście ruszyła. Jeszcze tylko pozwoliłem się przepchnąć do kolejki dla VIP-ów (miałem zaproszenie od kolegi, który nie mógł jechać, a które otrzymał od jeszcze innego kolegi, który bodajże pracuje u jednego ze sponsorów – w sumie skomplikowana operacja, ale zaoszczędziłem sześć dych) i po niecałej godzince byłem w głównym budynku. W chwili opublikowania tabelki programowej wielu ludzi mówiło, że nie ma nic ciekawego, lecz w praktyce było bardzo ciekawie, a największym problemem okazała się niemożność bilokacji. Zwyczajnie mnóstwo rzeczy uciekało, a co godzinę miałem dylemat moralny. Wesoło było spotkanie z Maciejem Parowskim, między innymi dzięki prowadzącej, która nie cackała się z wieloletnim redaktorem NF, jak to wielu z nas pewnie by zrobiło na jej miejscu. Drugi, podwójny tom Małp Pana Boga prezentuje się rewelacyjnie i jest prawdziwym tryumfem MP, bo za dziesięć, dwadzieścia lat to właśnie te książki będą głównym źródłem wiedzy o fantastyce w Polsce. W tym momencie muszę przeprosić p.t. Czytelników. Spotkanie z Maciejem Parowskim, premiera Małp czy spotkanie z redakcją NF odbywały się tego samego dnia w tej samej sali, więc trochę mi się mieszają. W każdym razie: do tego, co o NF dowiedziałem się na Krakonie, doszła wieść o nowym rednaczu, którym został Jerzy Rzymowski. Zapowiedział kontynuowanie dotychczasowej linii pisma. I bardzo dobrze.
Wieczorkiem znowu piliśmy na Śniadeckich. Najwyraźniej nas tam polubili, bo usłyszałem, że jakiś gatunek piwa sprowadzili tylko dlatego, że ktoś o nie pytał poprzedniego dnia. Miło. Potem Iza zaproponowała, żeby pójść na kebab, podobno całkiem smaczny i niedaleko. Owszem, był smaczny, ale to "niedaleko" oznaczało marsz aż gdzieś pod PKiN. Na szczęście obok były Kufle i kapsle ze znakomitym piwem oraz – co mnie ucieszyło – krajowym cydrem. Potem większość ekipy rozeszła się do swoich noclegowni, a my z Radkiem i Dziarą poszliśmy jeszcze na jednego. Prowadził Radek. Szliśmy ulicami, a on opowiadał, że to miejsce kultowe, prawdziwe zagłębie knajp, ochrzczone przez lokalsów, którym zdarzały się wypady do krakowskiej Alchemii, "warszawskim Kazimierzem". Ów Kazimierz okazał się przerażającą norą na tyłach Nowego Świata, z podłym piwem w plastikowych kubkach, lepkimi od brudu stolikami, chybotliwymi krzesłami i kelnerem poganiającym klientów, bo on już musi zamykać. Klimaty jak z filmu Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy, tyle że zamiast Maklakiewicza z Himilsbachem piła warszawka. Kiedy nazajutrz Gospodarz powiedział mi, że Pawilony naprawdę są najbardziej kultowym adresem na mieście, mogłem tylko złapać się za głowę.
Wreszcie przyszła sobota, a sobota na Polconach to Nagroda Zajdla. Gala odbyła się w Sali Kongresowej, co podobno samo w sobie jest wielką okazją. Najważniejsze, że było megapozytywnie. Zresztą nagród było wiele i fajnie stopniowały napięcie przed najważniejszą. Dyplomy, puchary i statuetki przechodziły z rąk do rąk. Spóźnione zajdlowskie statuetki otrzymali Marek Baraniecki i Edmund Wnuk-Lipiński, po tym wreszcie przyszedł czas na punkt kulminacyjny. Podwójna nagroda dla Roberta to coś niesamowitego, na co w pełni zasługiwał. Dobra, szkoda trochę Ani Kantoch, bo Czarne jest świetne, ale Nagroda się obroniła. A ja głupi byłem pesymistą. Jak wyznał Rafał Kosik, Robert wrócił do domu z prawie dwudziestoma pięcioma kilogramami brązu (wliczając Sfinksa, którego przechowywał mu Powergraph). Ale przedtem zaśpiewał przed widownią Szła dzieweczka, bo córki bardzo prosiły, aby tatuś zaśpiewał w Kongresowej. Sami widzicie, jak fajnie było, o.
Tylko jedno mi się w tym Polconie nie podobało (oprócz czwartkowej kolejki, bo potem już znikła). Za nic nie dało się sprostać towarzysko. Niektórym znajomym udało mi się zaledwie powiedzieć "cześć", o innych, że w ogóle byli, dowiedziałem się już po powrocie. Do tego jeszcze dochodziło mnóstwo wspaniałych osób, które znam tylko z internetów, a którym też chciałem poświęcić czas. Sam już nie wiem, czy przypadkiem kogoś nie pomyliłem. Więc jeśli ktoś czuje się zawiedziony, że mu uciekłem, to przepraszam, mnie też przykro. Chyba trzeba będzie jeszcze wrócić do Warszawy.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Zajdle tuż-tuż

Jeszcze tydzień temu tego nie wiedziałem, ale prawdopodobnie jadę na Polcon. A na Polconie zagłosuję na Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Wiem, że pewnie wszyscy mają dość gadania, ale czuję się zobowiązany. Jestem fanem, oddam głos (co do powieści jestem już prawie pewny, opowiadania muszę doczytać; można je za darmo ściągnąć stąd), czyni mnie to jak najbardziej kompetentny. Co więcej, większość dyskusji odbywa się na fejsie i przez to ginie (ale o tym za chwilę).
Miesiąc temu (jak ten czas leci) na Krakonie (wcale nie było tak źle, po prostu chaos w organizacji i chaos w fandomie) odbyła się arcyciekawa debata o Nagrodzie, gdzie między innymi (czyli Stefanem Dardą, Marciem Zwierzchowskim oraz odzywającym się z widowni Michałem Cetnarowskim) udział wziął Kuba Ćwiek. I mówił bardzo sensownie. W skrócie jego tezy wyglądają następująco:
  • Celem Nagrody jest wybranie najlepszych utworów w obu kategoriach. Wybór odbywa się przez głosowanie. Handlujmy z tym (ang. deal with it).
  • Pomimo wszystkich zgrzytów i własnej małości Nagroda jest zauważalna poza środowiskiem fantastycznym. Informacja o niej i nagrodzonych jest co roku drukowana w prasie ogólnopolskiej. Najważniejsze jest więc nie kompromitować jej w oczach świata.
  • Krytykowana przez wielu tajność danych szczątkowych ma w związku z punktem wyżej ten sens, że pozwala ukryć przed światem mankamenty Nagrody (np. często wymieniana śmiesznie mała ilość głosów podczas nominacji i wyborów ostatecznych).
  • Jedynym sposobem na naprawę Nagrody jest praca podstaw. Debata całoroczna, a nie tylko w okresie czerwiec-sierpień, promocja czytelnictwa, edukowanie fandomowych mas na temat Nagrody i ich odpowiedzialności za nią.
Tu miała być szczegółowa analiza tez Kuby, ale jestem na lekkim niedoczasie. W każdym razie: przy tym komunizm wydaje się programem zachowawczym, w ogóle nie nakierowanym na przemianę Człowieka.
Do zobaczenia na Polconie!

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bardzo Niefandomowo

W fantastyce są podobno dwa typy pisarskie – brytyjski i amerykański. Brytyjczyk to intelektualista, wykształcony, często pracujący na uniwersytecie, dla niego fantastyka to sposób na pisanie, który sobie wybrał, choć wcale nie musiał. Wzorcowymi "Brytyjczykami" byliby Wells, Tolkien, Lewis, czy Lem. Typ amerykański to pisarz wyrosły z fandomu. Czytać się nauczył z pulpowych pism z kolorowymi okładkami. Zamiast "Ala ma Asa", jego pierwsze literki układały się w "Conan ma miecz". Fantastyki nie wybrał, w fantastyce się wychował i taką narodowość ma wypisaną w paszporcie.
To oczywiście teoretyczne modele wymyślone przed kilkoma dekadami. Obecnie wszystko się pomieszało, odkąd nerdzi zaczęli się doktoryzować, doktorzy habilitować z nerdozy, a od paru lat niemal wszystkie blockbustery są fantastyką. Brytyjczycy dali się zamerykanizować i wchłonąć.
Gdzieś w cieniu tych dwóch jest jeszcze typ trzeci, kojarzony bardziej z głównym nurtem: naturszczyk. Naturszczyk wpada w literaturę jak meteor, znikąd i robiąc straszliwe zamieszanie. Na uniwersytecie nie był, nikt nie kojarzy go z jakimś praktykującym czytanie środowiskiem. Najbliżej mu do marginesu. Do literatury wnosi parę obserwacji z życia, jedną czy dwie prywatne obsesje, język, jakiego nie pomyślałby nikt, komu mózg sformatowały książki. I jak meteor szybko się spala. W głównym nurcie to byliby Hłasko, Brycht, Iredyński. W fantastyce typ rzadko spotykany, może Snerg. Chciałoby się zaliczyć do naturszczyków Dicka (samouk trawiony jedną myślą), ale to klasyczny Amerykanin.

Jak już wspominałem, Brytyjczycy byli, ale fandom ich zjadł. Z reguły przedstawia się to jako zwycięstwo popkultury – nie ma już podziału na lepszych i gorszych, dawni wykluczeni i wyalienowani bawią się wspólnie z normalsami na Comic-Conie i nikt już nie jest w stanie rozpoznać, kto jest kto.
Czy aby na pewno? Fandom nie jest pozbawiony własnych problemów. Na Zachodzie się nie znam, mimo że Sieć mnie do niego zbliżyła, skupię się więc na Polsce. Na pewno zasługą polskiej fandomowej fantastyki jest fabularność. Kiedy główny nurt kojarzył się ze wszystkim, tylko nie z opowieścią, my opowieść pielęgnowaliśmy i kiedy zaczęła wreszcie doń wracać, do głównego nurtu wdarli się autorzy, którzy pierwsze kroki stawiali u nas. Z drugiej strony dopadło nas (wskazówka, że się z fandomem utożsamiam) skostnienie. Jesteśmy my, fandomowi fantaści, jak wojsko, które lata całe nie walcząc, siedziało tylko w koszarach, ćwiczyło musztrę, trochę od tego siedzenia dziwaczało i samo już nie wie, kiedy wypełnia regulamin, a kiedy ulega prywatnym szajbom kadry oficerskiej (Klub Tfurców). No jeszcze z takim bezczynnym, choć uwijającym się w koszarach, wyobcowanym wojem łączy nas pogarda dla cywilbandy.

Ale właśnie – "fandomowa fantastyka". Czy jest możliwa niefandomowa? Dawniej i owszem. Niefandomowy był Tolkien, ale nie dość, że się przebił do dobrze funkcjonującego bez jego pomocy gatunku, to jeszcze popchnął go na nowe wody, po których pływa do dziś. Po naszej stronie żelaznej kurtyny SF od podstaw wymyślali intelektualiści (Lem, Jefremow), którzy jeśli już czegoś czerpali, to z intelektualisty Wellsa, a nie pulpy.
Dziś to już bardzo trudne, jeśli nie nieprawdopodobne. Potencjalnych autorów fandom sformatuje samym faktem swojego istnienia, Człowiek jeszcze nie nauczy się dobrze czytać, a już zobaczy Gwiezdne wojny i Władcę pierścieni.  Co ciekawe, z drugiej strony coraz więcej pisarzy głównonurtowych pisze jawną fantastykę. Nagradzane Balladyny i romanse Karpowicza to tacy nasi Amerykańscy bogowie, Houellebecq napisał powieść o klonach, McCarthy zmiażdżył postapo Drogą. Pragnę dorwać w najbliższym czasie książki z wydawnictwa Karakter, które podobno (Dukaj mówił w wywiadzie) publikuje właśnie sporo głównonurtowej fantastyki z różnych stron świata. Ta literatura żyje jednak swoim życiem jednego ze strumyków wpadających do mainstreamu, nie zainteresowana przetoczeniem części swoich wód w dorzecze fantastyki. W Polsce wciąż egzystuje mała, starzejąca się z wolna grupka fanów, wciąż czekająca dnia, w którym na Polcon przyjedzie Olga Tokarczuk. Reszta zdaje się mieć to gdzieś, a sama autorka najprawdopodobniej nie pamięta już, że napisała przed laty list do Fantastyki.

Najlepiej w tym wszystkim fantasy, wzmocnione wiadomym serialem HBO, pozwalające sobie na brewerie, których nauczył ją New Weird. Najgorzej zaś ma SF, zapatrzone we własną przeszłość, trapione niemocą, proszące się o przetoczenie krwi. O jakiegoś profesora Jefremowa, intelektualistę Lema, reformatora społecznego Wellsa. To jednak raczej nie nastąpi. Biada nam, oj biada.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Krakon

Ufff! I po Krakonie. Trzy lata temu relacja z Polconu była jednym z popularniejszych postów na blogu, zatem mam szansę podbić liczbę wejść (ale Royal Teena chyba jednak nie przebiję).
Jako koordynator bloku naukowego jestem raczej z siebie zadowolony. Oczywiście mały, jednodniowy bloczek to nie powód do dumy, lecz przynajmniej dało się go ogarnąć w pojedynkę. Właściwie miałem tylko jeden zgrzyt – polityka informacyjna (szerzej o niej za chwilę) sprawiła, że prelegent od broni przyszłości się nie zjawił. W takim razie wygłosiłem swoją dwukrotnie. Na szczęście za każdym razem przyszli inni ludzie, więc dublet nie był aż tak kłopotliwy. Na przyszłość będę pamiętał o przygotowaniu jakiegoś awaryjnego tematu. Poza tym kolega od herezji i herezjarchów musiał się początkowo obejść bez rzutnika, ale ściągnąłem sprzęt w czasie krótszym niż kwadrans akademicki. Tyle dobrego.
Bo bywało i źle. Kurczę, nie chcę wjeżdżać na ludzi, z którymi nie mam żadnych osobistych kos. Zresztą bycie koordynatorem minibloku wcale nie daje jakiegoś specjalnego wglądu w kuluary. Plotkowanie więc nie będzie. Za to mogę polecić rzeczowy (chociaż erpegowy, a to nie moja działka) tekst Repka na Polterze.
O czym więc pisać? Na pewno o lokalizacji. Akademia Górniczo-Hutnicza ma olbrzymi plus w postaci miasteczka studenckiego. Kilkanaście akademików, Klub Studio, Zaścianek, Filutek (z bardzo dobra pizzą), stacjonarne grille, kilka knajp w najbliższej okolicy, multum knajp w niedalekim centrum – chwalą to sobie studenci, na pewno też dobre jest to dla uczestników. Gorzej z gmachem odlewnictwa, w którym odbywał się program. Jest wielki, ale wbrew nazwie zajmuje go kilka wydziałów, a z każdym trzeba się układać oddzielnie. Do tego spora większość pomieszczeń to laboratoria i gabinety pracowników. Konwentowi zostawało coś po dwie, trzy sale na piętro, jedna ciasna klatka schodowa i jedna winda nieprzystosowana do obsługi dużego ruchu. Żeby było śmieszniej, w budynku toczyło się normalne życie zawodowe, znajomy doktorant szedł do roboty, ktoś donosił papiery rekrutacyjne, panie z sekretariatu sekretarzyły.

Szczerze mówiąc kompletnie nie rozumiem wojenki erpegowców (siebie samych nazywających "fantastami") z fandomem magi & anime. Znajomi literaci podchodzili do sprawy trochę łagodniej, chociaż też trochę się dziwili, skąd się takie zabawy wzięły i dlaczego są tak popularne. Kiedyś wrzucę polecanki swoich ulubionych japońskich animacji, ale raczej nie będą to rzeczy do szpanowania przed cosplayerkami.

Ciężko oceniać całość, ale trzymanie się części literacko-fantastycznej (kto w ogóle wpadł na rozdzielenie tego?) pozwalało się dobrze bawić – byle tylko trafić do odpowiedniej sali, bo ich położenie nie było oczywiste, a do tego zmienne w czasie. Taka zasada nieoznaczoności dla ciał większych od elektronu.
Nie nawalili za to ludzie. Aż żal, że niektórych widuję tylko raz do roku. Super jesteście.
Tylko kiedy na słowa redaktorów NF, że szukają jakiegoś fajnego polskiego rysownika na okładkę, zaproponowałem Sieńczyka, wyśmiali mnie. Nie lubią, czy co?

niedziela, 14 lipca 2013

Na ratunek mainstreamowi, na ratunek fantastyce

Że mainstream umiera, wie każdy. Wystarczy w dniach 25-28 lipca pojechać na Krakon (wiem, straszliwie naganiam) i zapytać Andrzeja Pilipiuka. Bardzo ładnie wyjaśni. A jeżeli komuś nie wystarczy słowo znanego fantasty, tedy pozwolę się uciec do przykładów. Z głównym nurtem jest tak źle, że Jacek Dehnel ubiera się w szmateksach, Stasiuk hoduje owce, Dorota Masłowska zaś... tego nie będę pisał, bo nie wiem, czy mi wolno. Nędze po protu.
Dlatego pisarze fantastyczni powinni zapomnieć o dawnych urazach i pospieszyć z pomocą swoim nieobeznanym w worldbulildingu kolegom oraz koleżankom. Nie jest to prosta sprawa, gdyż będzie trzeba zmienić ich przyzwyczajenia, nauczyć nowych pisarskich strategii, sprawić, by zapomnieli stare. Dlatego już teraz przygotowałem ściągę w postaci streszczeń znanych powieści głównonurtowych przy założeniu, że napisali je znani pisarze fantastyczni.

Robinson Cruzoe Daniela Defoe Jarosława Grzędowicza
Robinson, czterdziestoparolatek po rozwodzie, nie może znieść tego, w jaki chory, opresyjny, socjalistyczny kraj zmienia się pod rządami Partii Pracy jego kochana Stara Dobra Anglia. Kroplą, która przelała czarę goryczy, staje się podatek od okien. Robinson postanawia opuścić rodzinne strony i znaleźć miejsce, gdzie a man's gotta do what a man's gotta do. Wiedziony legendami o morskich przygodach, okrętuje się na statek handlowy. Ale i tam dotarła wszechwładza biurokratów. Nie dość zakazu gwizdania, to jeszcze w ramach profilaktyki antyszkorbutowej cała załoga zmuszona jest codziennie jeść porcję koszonej kapusty. Z opresji ratuje Robinsona katastrofa morska. "Tyle wam pomogły zakazy i nakazy", komentuje zgryźliwie bohater, kiedy szczęśliwie fala wyrzuca go na brzeg bezludnej wyspy. Ląd ten okazuje się istnym rajem. Przy braku jakiejkolwiek władzy, Robinson może wreszcie żyć tak, jak zawsze pragnął – spać do południa, palić papierosy, nie myć uszu. Taka egzystencja staje się jeszcze radośniejsza, kiedy dołącza doń Piętaszek. Niestety, żadna idylla nie trwa wiecznie. Na wyspę przypływa demoniczny Holender Jeremiesz van Dyken (zamierza założyć plantację konopi fair trade). Już pierwszego dnia zakłada urząd d/s ewidencji mieszkańców wyspy, a Piętaszka bałamuci, jakoby był prekariuszem...


Doktor Faustus Tomasza Manna Jakuba Ćwieka
Adriana Leverkühna, wokalistę kultowej trashowej kapeli Doktor Faustus, trapi brak weny uniemożliwiający zakończenie nagrywania nowego albumu. Z opresji ratuje go podpisanie cyrografu. Paktowanie z diabłem daje wynik – płyta zostaje ukończona w rekordowym tempie, jeszcze szybciej uzyskuje status platynowej, zaś trasa koncertowa Doktora Faustusa obejmuje wszystkie siedem kontynentów. Właśnie pod sam jej koniec, przed koncertem na biegunie południowym, Adriana znów odwiedza Szatan. Nadszedł bowiem czas zapłaty. Zespół będzie musiał na sto lat zostać infernalnym komandem  do zadań specjalnych walczącym z analogiczną jednostką po stronie niebios – Brygadą Herbert-4 (złożoną z Franka Herberta, Jamesa Herberta, Zbigniewa Herberta i Herberta George'a Wellsa).
Powieść pełna jest nawiązań do szeroko pojętej popkultury, bohaterowie nie odzywają się inaczej, niż poprzez rzucanie ciętymi one-linerami przez wykrzywione w ironicznym uśmiechu wargi. Żeby zapewnić sprzedaz powyżej 10 tysięcy egzemplarzy autor wsiądzie w ćwiekobusika i ruszy w literacki tour po miejscowościach takich jak Gryfno, Barlinek, Jaworzno, Miasteczko Wilanów itd.

***
Z drugiej strony to nie jest tak, że mainstream czeka tylko na bezinteresowną pomoc pisarzy z fandomu, sam nie mając nic do zaoferowania w zamian. Kiedy znajomym autorom głównonurtowym opowiedziałem o niuansach fantastyki, ile, na przykład, musieliby włożyć własnego wysiłku w promocję gatunkowej książki (my nie oddajemy takich spraw macherom z agencji reklamowych), oraz że konwent to nie jest miłe koleżeńskie picie w domu pracy twórczej w Oborach, ale piwem uśmiechem wkupywanie się w łaski potencjalnych fanów, powiedzieli, że nam tu w fantastyce brakuje asertywności. I że oni nas nauczą. Zaczną oczywiście od przygotowania ściągi w postaci streszczeń kilku popularnych powieści fantastycznych przy założeniu, że tym razem pisali je znani autorzy głównego nurtu.

Lód Jacka Dukaja Dehnela
14 lipca 1924 roku, w wigilję (niedoszłej) syberjady, przyszli po Wienedikta Ieronimowicza Jerosławskiego czynownicy. Leżał Wienedikt pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, pod barchanowymi kalesonami i swetrem włóczkowym, pod stertą skarpet, trenczem i fularem, szapoklakiem i trzema vatermoerderami, wymiętoszonymi spodniami sztuczkowymi i kamizelką w kratkę prynca Walii, dziurawym surdutem i kolekcją dagerotypów z nieskromnymi pannami, monoklem, binoklami i trycyklem, pod plątaniną odprutych, poplamionych ołówkiem kopiowym mankietów – tyle tego było, iż czynownicy, stwierdziwszy że nikt w takim syfie żyć nie może, odwrócili się na obcasach swych świeżo podzelowanych służbowych butów i wyszli. Koniec książki.

Saga o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego Jarosława Iwaszkiewicza
Kiedy suchoty okazują się odporne nawet na najsilniejszą magię, czarodziejka Yennefer wyrusza do znanego z suchego klimatu Kaer Morhen. Spotyka tam postawnego, urodziwego wiedźmina Geralta. Niestety nie jest sam. Towarzyszy mu Cyryl, sierota wzięty na wychowanie po tym, jak Geralt uratował go z płonącego miasta. Cyrylowi nie podoba się, że czarodziejka i wiedźmin mają się ku sobie. "Kobiety nic nie wiedzą o prawdziwej miłości" – oznajmia pewnego wieczoru. W nocy zaś wsiada na koń i ucieka. Na dalekim południu wstępuje do bandy młodocianych rabusiów zwanych Szczurami. Poznaje piękną Mistle, która mimo bycia kobietą okazuje się coś tam o miłości wiedzieć. Wyczuwszy swym siódmym wiedźmińskim zmysłem tę iskrę namiętności, Geral również wsiada na koń i rusza na ratunek Cyrylowi. Pozostawiona sama, Yennefer pokaszluje ze smutku.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Na co komu fandom?

Naturą Wszechrzeczy jest cykliczność. W wersji pogańskiej oczywiście, bo już chrześcijaństwo zastępuje koło dziejów linią chyżo śmigającą od Stworzenia do Eschatonu. Będę się trzymał wersji pogańskiej, gdyż piszę teraz o fantastyce, a ona – podobno, tak mawiają – to jedno wielkie pagaństwo i bluźnierstwo.
Otóż kręcące się kółko w każdy czerwiec wpada na ten sam wertep zwany ogłoszeniem nominacji do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Tym razem winny jest Jakub Ćwiek, który zdobył aż 4 nominacje: 3 za opowiadania ze zbioru Chłopcy, 1 za powieść Kłamca 4. Wbrew poczuciu niedowierzanie nie jest to nic nowego. Równo dekadę temu "czwórkę" zgarnął Andrzej Pilipiuk. Różnica tylko taka, że wówczas opowiadania pochodziły z różnych czasopism. Ćwiek rozbił bank jednym zbiorem.
Okołozajdlowskich skandali było sporo; ich listę przygotował znakomity strona Geekozaur. Widać wyraźnie, że Nagrodzie zarzuca się dwie rzeczy:
  • Głosuje/nominuje mało ludzi. Łatwo więc autorowi zmobilizować fanów, albo wręcz najbliższych przyjaciół, żeby prześliznąć się do grona najwybitniejszych autorów, Sapkowskiego, Brzezińskiej, Szostaka itd.
  • Głosuje/nominuje dużo ludzi. Decydują więc niedoedukowana literacko ludożerka, ignorując autorów wymagających na rzecz schlebiającym gustom masowym wyrobników.
To sytuacje podstawowe. W tym roku narracja prezentuje się następująco: Ćwiek zbajerował hordę kindermetali, którzy hurtem zagłosowali na wszystko, co przeczytali. Teraz z kolei zamierza pokonać drugi etap zabawy i pod przykrywką wyszukiwania młodych talentów (których opowiadania miałby publikować w swoich kolejnych książkach jako rodzaj bonus tracku) szykuje na Polcon swoich fanbojów.
Tyle narracja. Ja tam nie czuję w tym skandalu. Jedyną winą Ćwieka byłoby (niedopuszczalne dla wielu) łączenie etatów pisarza i showmana. A nawet ta wina nie jest całkiem jego, bo pomysł, żeby literat popisywał się przed publiką jest autorstwa Dickensa (polecam poczytać Drooda Simmonsa). Kuba Ćwiek po prostu (a i znowuż nie on pierwszy) robi to w stylu rokendrolowca – z premierą nowego albumu tomu wsiada do busika i rusza w trasę. Co więcej, skupiając się na Ćwieku, fandom prawie zupełnie przeoczył dwa inne objawy kryzysu: do puli nie przedostał się żaden autor, który by nie miał nominacji w latach wcześniejszych oraz w kategorii "powieść" nominowano aż trzy (!) czwarte tomy (!!). Co to znaczy?
Jedni chcą widzieć przyczynę zamieszania w rozejściu się idei ze stanem faktycznym. Nagroda Zajdla ma być, jak podaje oficjalna strona, coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów literackich.
Właśnie. Po pierwsze mają ją przyznawać jacyś bliżej nieokreśleni miłośnicy fantastyki, podczas gdy w finale są to uczestnicy Polconu, na pierwszym etapie zaś – ktokolwiek. Po drugie zaś utwory najlepsze w praktyce okazują się utworami najpopularniejszych autorów. Cała reszta ma wynikać z tego: jedni chcą bronić idei utworu najlepszego, innym milsza jest popularność autora – zwłaszcza że spora część fandomu zdaje się odrzucać istnienie jakichś obiektywnych przesłanek, na podstawie których można wartościowych przesłanek. Póki któraś z grup nie zwycięży, Nagroda będzie stać pomiędzy.
Czy jednak aby?
Ja bym jednak pominął talmudyczne rozważania, która interpretacja roli Zajdli jest lepsza. Za to przyczepiłbym się słów Nagroda Fandomu Polskiego. Wiem oczywiście, iż w tym przypadku :Fandom Polski" oznacza nazwę własną związku stowarzyszeń. W takim przypadku byłoby okej, tak już jest, że pieczę nad nagrodami sprawują rozmaite organizacje. Tak jest wszędzie. Ale bądźmy szczerzy, tu chodzi też o inny fandom, ten nieokreślony, amorficzny twór zbiorowy, o który kiedyś regularnie toczyły się wojenki, czym jest, kto do niego należy i na jakich prawach, wreszcie czy istnieje jakaś różnica między "Fandomem" wielką literą a "fandomem" małą. I to coś, co samo nie wie, czym jest poczuwa się do moralnej odpowiedzialności do najważniejszej polskiej nagrody fantastycznej. Cała reszta bierze się z tego właśnie. Kiedy pisarz X mobilizuje wszystkich łącznie z rodziną, winą jego jest angażowanie obcych do wewnętrznych spraw fandomu. Kiedy natomiast wygrywa szeroko lubiany pisarz Y, fanom jego zarzuca się bycie jakimś gorszym fandomem, niepełnym fandomem, niedojrzałym fandomem, który owszem i należy, ale z różnych przyczyn nie powinien mieć prawa głosu. Przynajmniej póki nie zmądrzeje.
Przed 1990 nagrodę przyznawano przez głosowanie klubów zrzeszonych w Związku. To rozwiązanie dobre pod tym względem, że zaangażowanie w jakiejś fantastycznej organizacji rozstrzyga bezsprzecznie, czy się należy do fandomu, czy nie (i czy w odpowiednim stopniu). Z drugiej strony już wtedy musiało to być rozwiązanie nieefektywne, skoro z niego zrezygnowano (dowód: aż trzykrotnie: w 1986, 1987 i 1989 nagroda nie była przyznawana). Ale gdyby jednak zdecydowano się do tamtej formuły powrócić, taki odnowiony Zajdel też mógłby utknąć w klinczu, a narracja by nań odpowiadała: wygrywa nie najlepszy, ale ten, kto ma chody w klubach oraz wszystkie związki na Powązki...
Ja zaś na to: rozwiązać fandom. Ta wspólnota nie przystaje do współczesności.
W zeszłym roku recenzowałem znakomitą biografię Lovecrafta, w której, zupełnie na marginesie, wspominane były początki fandomu w Ameryce: czytelnicy pulpowych pisemek pisali listy do redakcji, pisali listy między sobą, jeździli po kraju, by spotykać się w swoich mieszkaniach, wreszcie organizowali pełnoprawne zloty. Z wielką chęcią przeczytałbym całą książkę opisującą historię narodzin ruchu fanowskiego. A potem drugi tom o tym samym, ale w Polsce. Ale to było kiedyś. Fantastyka (to z kolei pisał Dukaj NF, ale podobne wnioski wyciągnęło już wielu) zwyciężyła. Poszła w lud, już nie jest własnością fascynatów i oryginałów. Hitem HBO jest Gra o Tron, co miesiąc w kinach mamy fantastycznego blockbustera, gry niemal w całości są fantastyczne. Czy więc kuzyn pisarza X jest jednak w fandomie, skoro był na Hobbicie? A co z czytelnikami Zmierzchu i Igrzysk śmierci? Odruchowo wszyscy mówią "nie", lecz przecież coś jesteśmy im winni, skoro fantastyka pożarła romans i literaturę młodzieżową.
Oprócz casualowych fantastów jesteśmy my, resztki tego słynnego starego fandomu, który ongi był jedynym odbiorcą fantastyki. I jak na tak nieliczną grupę jesteśmy straszliwie podzieleni. Ten czyta tylko postapo, tamta jest tolkienistką i niczym innym, tamci żyją legendą lat 90, małymi konami w szkołach, kłótniami o batystowe majtki Renfri i "czarną" amberowską edycją Conana.
Kocham tę małą wspólnotę miłośników fantastyki. Wiele jej zawdzięczam, więcej może niż jakiejkolwiek grupie. Ale to tylko ja. Tysiące jeżdżące na Comic-cony i Pyrkony obejdą się bez fandomu. Literaturze też nie jest potrzebny, a i chyba nawet trochę przeszkadza, bo jak ma ktoś poważnie traktować pisarzy, którzy, żeby przetrwać, muszą wesprzeć się na zwartej i superzorganizowanej grupie fanów.
Dlatego – rozwiązać fandom.
A nagrody niech przyznaje sobie kto chce i za co chce. Zweryfikuje je czas.


środa, 5 czerwca 2013

Dylematy mieville'owskie oraz ogłoszenie

Niedługo premiera Ambasadorii Mieville'a. Nie wiem, kiedy dokładnie, ale w czerwcowej NF można przeczytać recenzję, więc zakładam, że tuż tuż.
China Mieville był u nas bardzo długo pisarzem bardziej znanym, niż czytanym. Kto nie kupił Dworca Perdido od razu, musiał czekać kilka długich lat na wznowienie. A kto kupuje w ciemno powieść nieznanego autora, i to taką, której towarzyszą obrazki oraz opisy sugerujące, że są w niej rzeczy zbyt ekscentryczne jak na gust czytelnika w 2003 roku? Przez takie myślenie skazany byłem na znanie Dworca... wyłącznie z dyskusji na ś.p. starym forum NF. Na szczęście potem przyszły wznowienia, Blizna, Żelazna rada, a po nich tomik opowiadań, kryminał Miasto i miasto, czy urban fantasy Kraken. Mogliśmy wreszcie Mieville'a poznać i przetrawić.
Na pewno głównym jego orężem jest wyobraźnia. To naprawdę wielka i ważna rzecz, zresztą całemu ruchowi new weird należą się brawa za popuszczenie wodzy imaginacji. Wprawdzie to teoretycznie esencja fantastyki, zwłaszcza fantasy (w SF dyscyplinuje nas nakaz trzymania się nauki i aktualnych trendów), ale w praktyce po zapoznaniu się ze streszczeniami na odwrocie okładek okazuje się, że dla większości autorów czytelników szczytem oryginalności i rozwoju jest wyposażenie bohatera w dwa miecze zamiast jednego. Mieville natomiast idzie na całość. Nieznane mu się granice między poszczególnymi tradycjami, konwencjami, bestiariuszami. Stąd tyle zachwytów nad pierwszymi 200 stronami Dworca Perdido - tak bezkompromisowego wejścia w dziwność nie spotykało się często.
Co ciekawe, najmniej miałem problemów z osławionym upolitycznieniem, chociaż Mieville bardzo często traci opanowanie i rozpala spór do czerwoności. Po prostu taki temperament. U nas pod tym względem potrafią przegiąć Pilipiuk z Grzędowiczem. Tylko zwrot ich ideologicznych wektorów wektorów. A tak spoko, fantastyka to sztuka zawieszenia niewiary.
Nowe angielskie okładki. Ładne jak recenzje Dukaja
Gorzej bywa z fabułą. Przepaść między mieville'owską przepastną wyobraźnią a takimi sobie mieville'owskimi fabułami najlepiej widać chyba Mieście i mieście. Sam pomysł poraża: są dwa miasta, zamieszkują je dwa narody, istnieje długa historia wzajemnych zatargów – a jednocześnie są w tym samym miejscu, trochę jak Baarle w Belgii/Holandii tylko zmaksymalizowane jak pozwala tylko fantastyka. Pamiętam, jakie problemy mieliśmy na forum DOF z Miastem i miastem. Skrytykowaliśmy je bardzo mocno za błędy i nielogiczności. Ponieważ działo się to za czasów kwartalnika F&SF, odpór dał nam Konrad Walewski. I zasadniczo miał rację: są w Mieście... są przecież Foucalt, Żiżek, Baudrilliard, powieść powinna być wielka za same nazwiska. Ale z drugiej strony jest bodajże metafora przyrównująca literaturę do gry. China M. rozstawia przez swoimi czytelnikami figury szachowe, długo opowiada o zasadach, historii, magii szachów (jeszcze lepiej brzmią szachowe rozważania Dukaja w Czasie fantastyki – w ogóle najlepsza w każdej książe Mieville'a jest dukajowa recenzja) aby na koniec zagrać w warcaby.
Miasto... byłoby genialne, gdyby było kryminałem metafizycznym, antykryminałem, czymś w rodzaju Śledztwa Lema, ale jest tylko wodunitem. Mógł Mieville oddać rękopis Vandermeerowi, żeby ten napisał przewodnik o Beszel/Ul Qomie albo jakieś Dwójmiasto policjantów i agentów przekroczeniówki – byłoby świetnie.
Ale stało, co się stało. Czekam więc na Ambasadorię chociaż znowu pewnie będę zgrzytał na pogrzebanie kolejnego pomysłu standardową nawalanką. Taka jest magia prozy Chiny Mieville'a.

A TERAZ OGŁOSZENIE

Chciałem od pewnego czasu napisać notkę o Krakonie – konwencie, który najpierw był, potem go nie było, ostatnio zaś powrócił i jego nowa inkarnacja jest... kontrowersyjna. Dwa razy byłem, więc mam rozeznanie. Już ważyłem argumenty, szukałem śmiałych porównań, witałem się z klawiaturę, kiedy z głupia frant dałem się wrobić we współorganizację. Nici więc z wpisu, jestem nieobiektywny.
Za to trzymam pieczę nad krakonowym blokiem naukowym. Jest jeszcze czas na zgłoszenia punktów programu, więc gdyby ktoś chciałby mnie wspomóc – zapraszam tutaj.
Będzie wielu gości, przeróżne atrakcje, dziewczyny poprzebierane za postaci z anime, chłopcy poprzebierani za erpegowców z lat 90 (tzw. cosplay). Pokazy, zabawy, tańce, hulanki, swawola!