sobota, 23 lutego 2013

Straszna Szwecja

Eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie powieść o Chopinie, której narratorem jest lekarz. Może to być istniejąca historyczna postać, albo ktoś całkowicie wymyślony – nie takie rzeczy działy się na kartach powieści. W każdym razie narrator opowiada o losach wybitnego kompozytora ze specyficznej pespektywy. Oczywiście pojawiają się wszystkie rzeczy, których spodziewalibyśmy się na podstawie encyklopedycznego biogramu: młodość w Polsce, wyjazd na Zachód, romans z Georges Sand, kariera. Jednak Chopin częściej opisywany jest leżący w łóżku niż siedzący za klawiaturą.
Czy byłaby to więc literatura medyczna, taki dziewiętnastowieczny House?

Podobnie sprawa przedstawia się z Między tęsknotą lata a chłodem zimy Leifa GW Perssona. Powieść wydała Czarna owca w serii skandynawskich kryminałów. Bohaterami są policjanci ze Sztokholmu, intrygę inicjuje śmierć amerykańskiego dziennikarza, który wypada z wynajmowanego przez siebie pokoju w akademiku. Nie było śladów walki, denat zostawił list pożegnalny. Jednym słowem samobójstwo. Z drugiej strony jest jeszcze but. But, który, z zgodnie z zeznaniem naocznego świadka spadł kilka sekund po dziennikarzu nie pozwala sumieniu komisarza Larsa Martina Johanssona zamknąć sprawy i odłożyć na półkę w archiwum.
Kryminał? Wyglądałoby że tak, ale śledztwo zajmuje może 40% grubego tomu. Reszta to obrazek obyczajowy z życia szwedzkiej policji, szwedzkich tajnych służb. Obrazek przerażający – według Perssona bycie niekompetentnym nieudacznikiem to najbłahsze przewinienie, jakie może popełnić policjant ze Sztokholmu. Zresztą za coś takiego można być nawet awansowanym, na porządku dziennym są "kopy w górę", a scena w której komendant prowadzi szkolenie na temat swojej autorskiej koncepcji naukowego podejścia do śledztwa przerażająco przypomina filmy Barei. Nic dziwnego więc, że bohaterowie nie tylko nie zdołają zapobiec zamordowaniu premiera Olofa Palmego (źaden spojler), ale wręcz się do niego przyczyniają.
Jest takie znienawidzone przez fantastów wyrażenie "pomimo pozorów fantastyki pisarz XYZ tak naprawdę napisał..." Jakby powieść fantastyczna nie mogła być "o czymś". Podobnie sprawa ma się z Perssonem. Między tęsknotą lata a chłodem zimy to w gruncie rzeczy powieść o gniciu Szwecji i jej instytucji oraz o pewnych konsekwencjach powojennego porządku w Europie. Przez który prędzej czy później padają trupy. Przez to Persson musiał napisać o tym kryminał (do czego zresztą ma kompetencje zawodowe – jest kryminologiem). W podobny sposób rozważania filozoficzne zmuszają niekiedy autora do umieszczenie bohatera w rakiecie – i zostania fantastą.

niedziela, 10 lutego 2013

Anna Kańtoch nie powinna w tym roku dostać Zajdla (tylko Żuławskiego)

Straszną głupotę palnąłem parę miesięcy temu pisząc, że w fantastycznych nagrodach książkowych będzie posucha. Dopiero agrafek wyjaśnił mi pomyłkę i z miejsca podał ze sześć bardzo dobrych tytułów. Usprawiedliwić się mogę tylko tym, że części jeszcze nie przeczytałem, a przy reszcie coś mi się zawichrowało w neuronach i nie przypisałem ich do 2012. Sam nie wiem, skąd mi się wzięły Widma w 2011. Ale nie na Widma teraz czas, tylko na Czarne.
W porządnej internetowej recenzji powinno w tym miejscu pojawić się streszczenie. Niestety tak się nie da. Czarne nie jest długie, zreferowanie kilku pierwszych stron nic nie da, zreferowanie kilkudziesięciu namiesza jeszcze bardziej. W Czarnem szukanie jakiegoś prosto określonego porządku wynikających z siebie zdarzeń, które razem dają poczucie chronologii nie ma sensu. Co więc napisać? Ano to:

Jarosław Iwaszkiewicz zawiązał z H. P. Lovecraftem spółkę autorską, żeby napisać wspólnie Piknik pod Wiszącą skałą.

Bohaterkę poznajemy w lecznicy dla nerwowo chorych dość zamożnych, żeby opłacić dyskrecję i warunki eleganckiego pensjonatu nad morzem. Zostaje wypuszczona, spędza pewien czas u rodziny w Warszawie, gdzie przydarza się jej kilka istotnych epizodów. W końcu wraca do rodzinnej posiadłości w Czarnem, gdzie, jak w znanym opowiadaniu Iwaszkiewicza, ożywają wspomnienia. Równolegle do wątku współczesnego przewijają się retrospekcje z dzieciństwa bohaterki. Pamiętać jednak należy, że Kańtoch pisze fantastykę, i to taką ambitną, więc słowa "wątek współczesny" oraz "retrospekcja" nie powinny sugerować ich wzajemnego usytuowania i relacji. Do tego dochodzi niepokojąca erotyka, a rozdział, który wiele wyjaśnia, mógłby zostać wykrojony i opublikowany jako bardzo straszne lovecraftowskie opowiadanie.

A wszytko napisane pięknym językiem. Chyba najlepsza książka Autorki – ale tu nie mogę być pewny, bo nie czytałem jeszcze Przedksiężycowych. Bardzo chciałem, ale najpierw nie miałem czasu, potem pieniędzy, w końcu stwierdziłem, że poczekam, aż Fabryka puści drugi tom, bo może będzie jakaś promocja... mniejsza. Na szczęście mamy Powergraph.

Czarne może okazać się (nomen omen) czarnym koniem w wyścigu po Nagrodę imienia Jerzego Żuławskiego. Kiedy Jacek Sobota parę lat temu apelował do jurorów o odważną decyzję, jak na złość nie było do tego okazji. Teraz wreszcie jest, więc etatowi zdobywcy laurów mogą odpocząć. Albo powalczyć o Zajdla. W przypadku tej nagrody Anna Kańtoch szczęścia miała dukajowe, czyli zbyt duże – więc chociaż zasługuje, ludzie mogliby westchnąć "znowu". A tego chyba nie chcemy.

Swoją drogą rodzi się temat na oddzielny temat, a może jakąś poważniejszą dyskusję, czy autorów urodzonych w drugiej połowie lat 70 można już nazwać pokoleniem (tu jakaś mądra nazwa). Orbitowski, Szostak, Twardoch, Kańtoch awangarda, która zrywa z traktowaniem fantastyki jako "literatury konwencji" (czy raczej sklepiku dla pisarzy-majsterkowiczów, gdzie kupuje się gotowe elementy i z nich buduje) oraz czytuje rzeczy, które w opinii ortodoksów są niewartym uwagi bełkotem. I czy będą następcy, bo generacja lat 80 zdaje się mocno trzymać popkulturowego paradygmatu

czwartek, 7 lutego 2013

Pomyłka przy jedzeniu

Czuję się niejako wywołany przez agrafka. Rzeczywiście przystopowałem z blogiem. Czasu mam mało i, podobnie jak agrafek, słabo ostatnio z tematami. Nic się ciekawego nie wydarzyło, a z książek wydających się wartymi omówienia zdążyłem przeczytać reportaż Konstantego Usenki o muzyce rockowej. No ale napisanie posta wymaga czasu, z którym krucho.
Niemniej spróbuję jakoś otworzyć luty. Wczoraj skorzystałem z ostatniego dnia promocji w Pewnej Znanej Sieci Sklepów i kupiłem dwie książki z Uczty Wyobraźni w cenie jednej. Konkretnie Novą swing i Pustą przestrzeń Harrisona.
Dlaczego akurat te dwie? Z półek wymiotło Atlas chmur i Córkę żelaznego smoka, więc nie miałem czego dołożyć do Portretu pani Charbuque (w kasie kasują droższą, więc opłaca się brać rzeczy równej wartości). Wziąłbym "rosyjską" Valente i Trojkę Chapmana, ale wtedy przypomniałem sobie, że mam przecież Światło. A trylogie lubią stać w komplecie.
Złośliwy powie, że usprawiedliwiam uzależnienie. Tyle razy mówiłem i pisałem o M. Johnie Harrisonie negatywnie, a teraz kupuję dwie jego książki, bo są UW i pasują do pierwszej. Normalny by po prostu tę pierwszą oddał do biblioteki albo spylił na allegro.
Mój sceptycyzm względem M. Johna zaczął się już przy Viriconium. Okładka oglądana na żywo nie była taka ładna, jak obiecywali w Sieci, z rzekomą szaloną oryginalnością też nie było do końca tak (nurt o umierających Ziemiach wymyślił Jack Vance dwie dekady wcześniej), a drugą mikropowieść czyta się wyjątkowo ciężko, jak na rzekomego mistrza frazy (wiem, że takie było założenie formalne, ale co z tego).
Potem było Światło pachnące lekką zrzynką z Dicka (nawet bohaterowie nazywali się bardzo dickowsko).
I teraz wracam do pisarza, na którego twórczości postawiłem krzyżyk.
Chyba źle do niej podchodziłem, jak w ogóle do całej Uczty. Wina oczywiście leży po mojej stronie. Gdybym te książki kupował i czytał w kolejności wydawania, pewnie bym się nie naciął. Czytając Wieki światła, po nich Ślepowidzenie, Accelerando, czy nawet ambergrisiańskie powieści Vandermeera założyłem głupio, że pojęcie "uczta wyobraźni" zawiera w sobie ucztę intelektualną. A tak nie jest.
Będąc jeszcze obrażonym na Harrisona, chciałem dać upust złości przy najbliższej edycjo spodenkowego konkursu na forum SFFiH i napisać szorta pod wszystko mówiącym tytułem Kosmos jest metaforą naszych chorych umysłów. Podróże międzygwiezdne miały się w nim opierać na mocy psi, tym większej, im bardziej nienormalny jest astronauta. Przy wyjątkowo zrypanym życiu seksualnym można by było dolecieć do Mgławicy Andromedy.
Co tam szort, to materiał na opowiadanie, albo powieść! Psychiatryczne planety, kosmoporty pełne dewiantów, dobry autor wycisnąłby trylogię. Ale bobu zadam fanbojom Harrisona. Niestety kolejne edycje nie pasowały tematem, więc o sprawie zapomniałem, żeby przypomnieć sobie teraz.
Tak naprawdę – wydaje mi się – Harrison zwalcza kryzys wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi filmowe, żeby się przekonać, że jest z nią źle. Sequele, rimejki, spin off Gwiezdnych Wojen o młodym Hanie Solo, a szczytem oryginalności są kolaże w rodzaju Abrahama Lincolna pogromcy wampirów i dinozaurów z laserami. W świecie, gdzie uzależnieni od generowanego przez popkulturę OSOM muszą zadowalać się coraz gorszym towarem, surrealiści z Uczty Wyobraźni są prawdziwymi Heisenbergami. Dlatego cieszmy się, że ich mamy, a nie jojczmy, że ten czy drugi "pluje na prawdziwo es-ef".
Takie jest moje stanowisko i zacznę je porónywać ze stanem faktycznym zaraz jak skończę Czarne Anneke.