piątek, 31 maja 2013

Is the Powieść Dead?

W zeszłym roku odbyła się na łamach szacownego miesięcznika "Znak"* debata o polskiej powieści i tym, dlaczego z nią tak źle. Rzecz warta uwagi miłośnika fantastyki z trzech powodów. Po pierwsze jest trochę o nas. Po drugie – z inicjatywą wyszedł Wit Szostak a udział wzięły znane nazwiska (Dukaj, Orbitowski, Cetnarowski, Brzezińska, Jarzębski, Twardoch, Dunin-Wąsowicz). Po trzecie: całość wisi już w internecie.

Własny obrazek w Znaku – więcej niż Nobel

sobota, 18 maja 2013

Już za chwilę, za momencik, czyli przed finałem Doctora Who

Jak w tytule. Niedługo widzowie w Wielkiej Brytanii poznają (albo i nie) odpowiedzi na zagadki siódmego sezonu, my będziemy musieli poczekać, ale też niedługo. Skorzystam więc z ostatnich momentów i pohejtuję sobie na Stevena Moffata i jego dzieło. A co! Może się mile rozczaruję.
  • Za krótkie odcinki. To jakaś zmora scenariuszy siódmego sezonu (głównie pierwszej połowy, ale potem też jest nie lepiej), że wydają się być pisane na godzinny odcinek specjalny. Co rusz zdarzała się historia, której obcięto piętnaście minut fabuły. Żeby robiono to jeszcze z taktem, ale nie – The Power of Three to początek, środek i zakończenie skrócone do może minuty. A Town Called Mercy z kolei nie ma początku – Doctor i towarzysze od razu wpadają w przygodę. W tej sytuacji brawa Neilowi Gaimanowi, który jako scenarzysta błyszczy na tle.
  • Wrogowie. Nie wiem, czy to jakaś tendencja, czy po wynik decyzji. Wrogowie w ostatnich odcinkach są nie do zniesienia. Dawniej byli urozmaiceni w swoich motywach, a wszelkie potencjalne wątpliwości widzów dało się ukryć w fałdach konwencji. Teraz zaś Moffat & kompania zredukowali przeciwników do dwóch schematów. W pierwszym trzeba się tylko przed przeciwnikiem otworzyć, porozmawiać, dać jemu z kolei się otworzyć, a wnet okaże się, że wcale nie jest zły i albo się wycofa, albo ruszy do walki z prawdziwym zagrożeniem, które jest bądź zjawiskiem naturalnym, albo drugim typem przeciwnika. Typ drugi jest przegięty, zły, demoniczny, ma gębę wygiętą w paskudnym grymasie i śpiewa "And did those feet in ancient time". Jak pani w odcinku The Crimson Horror. Z takimi nie da się wejść w Dialog, wpółczuć, zrozumieć, ani wybaczyć. Trzeba zatłuc.
  • Wiktoriańskie wartości. Niby co mnie obchodzą prywatne problemy Anglików, już wspominała o nich (bardzo trafnie) Rusty Angel. Niestety, dr Simeon i madame Vestra wracają w odcinku finałowym, więc sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. "Carnivorous snow meets Victorian values, and something terrible is born" – powiedział Doctor w odcinku świątecznym i coś zabolało. Odwiedzał podlejsze miejsca, epoki z gorszym PR, ale tekst o wiktoriańskich wartościach trzeba było powiedzieć na wszelki wypadek dwa razy. Ciekawe, czy dziś usłyszymy go ponownie.
  • Konsekwencja. Bardzo niebezpieczny temat. Jedni siedzą na TARDIS Wikia i pilnują każdego szczegółu, innym wszystko jedno, bo chcą tylko fajnego odcinka. Ja plasuję się gdzieś pośrodku: trzeba się trzymać jakichś ram, ale gdyby przestrzegano jakiegoś kanonu, to Doctor byłby dawno skasowaną edukacyjną serią dla dzieci. Brak konsekwencji najbardziej ostatnio bolał w Journey to the Centre of the TARDIS. Gdzie się podziała TARDIS z The Doctor's Wife? Najpierw ja uczłowieczyli, by potem zrobić coś pomiędzy rannym zwierzęciem a popsutą maszyną. O jeju.

poniedziałek, 13 maja 2013

Prywata

Jeśli są osoby, którym za mało wpisów na blogu, to pewnie ucieszą się, że od pewnego czasu pisuję również na nie-serwisie o grach gikz.pl. Mój tekst jest tam co poniedziałek, w przyszłości może będzie i coś extra (recenzja pewnej gry, w którą teraz gram i nie wiem, co o niej myśleć, poza tym, że jest dziwna). Zresztą całego gizka polecam szczerze, bo to jedno z fajniejszych miejsc w Sieci.

Poza tym jest już czwarty numer e-zinu International Speculative Fiction. Niby miło, ale z drugiej strony smutno patrzeć, jak przegapiamy koniunkturę na fantastykę międzynarodową (taki eufemizn na inną niż anglojęzyczna). No ale co począć. Brakuje nam autora, który mógłby być łącznikiem między kulturami, jak Lavi Tidhar albo Ken Liu, który albo potrafiły pisać literaturę od razu po angielsku, albo tłumaczył siebie i kolegów metodą "na Kosińskiego". Wciąż musimy polegać na archaicznym modelu "znajdź tłumacza-slawistę, który rozumie fantastykę i dobije się do zamorskich wydawnictw". Szkoda.

sobota, 4 maja 2013

Ach ci naukowcy

W zeszły piątek odbyło się krakowskim Ogrodzie Sztuki odbyło się spotkanie z Jackiem Dukajem. Początkowo wydawało mi się, że będzie to impreza kameralna, wręcz zamknięta, chociaż bez kart wstępu czy bramkarza z listą na wejściu. Z lekkim niepokojem pisałem parę dni wcześniej do agrafka. Niby nikt nie zabronił, ale jeszcze się na mnie organizatorzy obrażą. Ale natychmiast, jak kliknąłem w okienku guzik "wyślij", komunikat o spotkaniu pojawił się na Jawnych Snach. Potem błyskawicznie obiegł cały fantastyczny internet i 26 kwietnia o 17:30 na ulicę Rajską zwalił się niezły tłum. Mistrz też był skonfundowany, bo skalę imprezy wyobrażał sobie podobnie, jak ja. Na szczęście nie przydarzył się żaden niemiły incydent. Towarzystwo było kulturalne, a rozmowa nie odbiegła od zaanonsowanego tematu, czyli światotwórstwa (worldbuildingu) w literaturze, grach i filmie. Dukaja na spotkanie zaprosiło krakowskie koło Polskiego Towarzystwa Badaczy Gier – czyli naukowcy z UJ. A o naukowcach właśnie chcę dzisiaj napisać.

Poważna SF bardzo często opowiada o naukowcach, a nawet jeśli nie, to zawsze znajdzie się miejsce na drugim planie dla jednego lub dwu. W tej bardziej rozrywkowej, nastawionej na strzelanie do kosmitów/mutantów/zombie również muszą się znaleźć jajogłowi dostarczający bohaterowi futurystycznej broni i przeprowadzający badania nad zdobytymi w walce artefaktami. Byłby to koronny argument za ostatecznym przypisaniem Gwiezdnych Wojen do fantasy – nie ma nich naukowców (chyba że gdzieś głęboko w Expanded Universe). Ale to tak na marginesie.
W każdym razie mamy w fantastyce naukowej naukowców. Ewoluowali przez sto kilkadziesiąt lat istnienia gatunku. Teoretycznie jednak przeważający wpływ na ich kreację powinny mieć pozytywistyczne korzenie science fiction. Przekonanie, że świat jest wyjaśnialny rozumem i do ogarnięcia równaniami matematycznymi – czego dokonać mieli właśnie naukowcy. Szczytem takiego myślenia w literaturze była chyba psychohistoria Asimova, fikcyjna dyscyplina łącząca w sobie historię z socjologią i matematyką, zdolna prognozować losy cywilizacji na tysiąclecia do przodu. Pozytywizmowi pomogła jeszcze dominacja jankesów, doprawiając go kultem self-made-mana, którego jedną z inkarnacji (obok przedsiębiorcy) był zaradny inżynier.
Ale potem przestaliśmy wierzyć w naukowców. Wszystko popsuły pieniądze.

Przez światy i wieki
Tak wynika z geografii. Jeśli bowiem zaznaczyć na mapie terytoria, gdzie pozytywistyczny ideał trzymał się najdłużej, odkrylibyśmy, że na wschód od żelaznej kurtyny. Socrealistyczne powieści Lema czy Jefremowa są pochwalnym hymnem ku czci zdobywców wiedzy. Kto Zagubionej przyszłości Borunia i Trepki przewodzi rewolucji? Konstruktor, astronom i filozof. Zresztą w "opozycyjnej" literaturze Zajdla było identycznie. W Paradyzji fizyka niosła Prawdę, w Limes inferior pracownicy instytutu próbowali przechytrzyć system, wreszcie w Wyjściu z cienia naukowcy – podobnie jak w Zagubionej..., partyjnym dziadku fantastyki socjologicznej – stają w pierwszym szeregu ruchu oporu.
W socjalizmie naukowców szanowano. Może dlatego, iż równocześnie brzydzono się mamoną i jej brzydkim dzieckiem – kapitałem.
Na Zachodzie trzeba się liczyć z każdym groszem. Nie przeszkadzało to jeszcze za Wellsa, w ostatnich dniach, kiedy amator mógł jeszcze dokonać czegoś przełomowego. Ekscentrycy w rodzaju bezimiennego podróżnika w czasie, czy doktora Moreau samodzielnie opłacali swoje badania. Później genialni samotnicy poszli w odstawkę. Fantastyczni naukowcy zaczęli pracować zbiorowo, najczęściej w potężnych jednostkach wzorowanych na Los Alamos albo CERN. Wtedy pojawiły się koszty.
Jeżeli ktoś ma jeszcze pierwszego Deus Eksa, może szybko sprawdzić, że w grze ma największe laboratoria mają ci źli. To już nienapisana zasada cyberpunku, że technologiczna przewaga jest po stronie bezwzględnych korporacji. Mrowiącym się w jej budynkach ludziom w białych kitlach jakby w ogóle nie zależało, dla kogo pichcą morderczego wirusa, czy kolejne narzędzie do wzmacniania władzy (podobnie sytuacja ma się wśród naukowców finansowanych – jak mawiają Amerykanie – przez "rząd federalny"). W oczach Zachodu naukowcy przestali być szlachetnymi idealistami, czy chociaż zakochanymi w swojej pracy jajogłowymi.  Autorzy SF wyrośli ze złudzeń. Pieniądz zabił szlachetność i romantyzm nauki, wystawiając ją na łup grupom interesu. Naukowcy się sprzedali.

Jedną z drugoplanowych postaci w Nakręcanej dziewczynie Bacigalupiego jest niejaki Gibbons, geniusz, który uciekł spod opieki genetycznej korporacji AgriGen do Tajlandii, gdzie by zostać tajną bronią państewka walczącego z globalnym molochem. Bynajmniej nie jest żadnym aniołem. Uciekł, bo korporacja nie dawała mu dość satysfakcji. Tajowie traktują go niczym niebezpieczne zwierze w klatce, albo diabła, z którym trzeba paktować, ale nie wolno wierzyć. Chociaż sam widzi się jako coś w rodzaju boga, jest raczej demiurgiem, kulawym stwórcą.
Większa niewiara w naukę byłaby już odlotem w luddyzm albo mistycyzm.

Dukajem zacząłem, to i nim skończę. W Czasie fantastyki (polecam, od tego roku za darmo – wstyd nie brać) regularnie publikuje recenzjo-eseje polegające na tym, że bierze jakąś anglojęzyczną książkę z Amazonu, która mu się ostatnio spodobała i pisze tekst zaczynający się jak typowa recenzja, ale po kilku akapitach przechodzącym do rozważań nad jakąś wyjętą spomiędzy kartek myślą. Spróbuję tak samo.
Bowiem nie można zatrzymać się na opisie sytuacji. Degrengolada fantastycznonaukowych uczonych to jeden z wielu objawów kryzysu gatunku, na którego temat wylano tyle atramentu, że czas wreszcie zacząć myśleć nad lekarstwem. Ponieważ zachodni autorzy są światopoglądowo wychyleni na lewo, spróbuję wymyślić lewicowe rozwiązanie. Na pewno dałoby się rozwiązać problem na prawicowo czy liberalnie, ale na razie nie mam ambicji odwracać paradygmatów.

Socjalizm naszą platformą startową
Wydaje mi się mianowicie, że SF doszła do wniosku, że "chciwość mentalna" charakteryzująca naukowców nie różni się wiele od napędzającej kapitalizm chciwości materialnej, tylko boi się wyrazić to wprost.
Kapitaliści mówią: "dajcie nam swobodnie inwestować, handlować, produkować oraz zagarniać. Społeczeństwu też coś skapnie z pańskiego stołu: miejsca pracy, wytworzone dobra. Bądźcie wdzięczni."
Uczeni analogicznie: "dajcie nam swobodnie rozbijać atomy, grzebać w genach, wystrzeliwać rakiety międzyplanetarne. Ludziom też coś skapnie: szczepionki, elektronika jeszcze szybsza niż poprzednia. Bądźcie wdzięczni."
Nie nawołuję do pisania powieści o antyrozumowej rewolucji, palenia podręczników do analizy matematycznej i stawiania profesorów pod ścianą – przedsiębiorców przecież też nikt nie zamierza wieszać na latarniach. Program pozytywny, którego SF tak teraz potrzebuje to – ośmielę się wymyślić nowe słowo – "socjalintelektualizm". Przeniesienie koncepcji zrównoważonego rozwoju na wszelką działalność umysłową. Tyle postępu, ile może w danym monecie być sprawiedliwie zagospodarowane przez społeczeństwo.
W ten sposób nie tylko dotychczasowa science fiction wybrnie z odmętów nihilizmu, ale odrodzi się fantastyka socjologiczna. Trzeba będzie socjalintelektualistyczny porządek opisać i zaprezentować światu. Pokazać, że jak nadmiar energii fizycznej skonsumował sport, tak trzeba będzie okiełznać nadmiar aktywności mózgowej. Może działalnością artystyczną. Albo też potencjalnych uczonych zagospodarują pokrewne dziedziny praktyczne: rolnictwo biologię, reperacja domofonów elektronikę, poezja – astronomię.
Oczywiście nauka nie zaginie całkowicie. Ograniczona do rozsądnych rozmiarów populacja badaczy wróci z korporacyjnych molochów i wojskowych laboratoriów na uniwersytety, gdzie, otrzymawszy rozsądne fundusze, będzie poszerzać wiedzę w kierunku i zakresie wyznaczonym na drodze konsultacji społecznych.
Tyle tematów dla przyszłych Zajdli.
I Żuławskich:

Obywatele!Rząd opiekuńczy, dbały o dobro rzeczy społecznej, staraniom jego powierzonej, wobec niesłychanych i nader ubolewania godnych wypadków ostatnich dni, widzi się zniewolonym raz na zawsze koniec położyć złu, które społeczeństwo na piersi własnej, własną ofiarną krwią, niestety, wyhodowało.

Uczeni, odkrywcy i wynalazcy byli niegdyś bezsprzecznie błogosławieństwem ludzkości. Im to poniekąd zawdzięczamy dobrobyt, z opanowania sił przyrody płynący, bo chociaż myśmy własnymi, pracowitymi rękami zbudowali fabryki i porządek gospodarczy ugruntowali, to trzeba przyznać, że oni niejednokrotnie wynalazkami swymi dali nam impuls do tej pracy owocnej. I chociaż oświata ogólna jest także zasługą społeczeństwa, które ku wiedzy i ducha podniesieniu się kwapiąc, szkół miliony pobudowało i ujęło nauczanie w swe ręce, to jednak nie da się zaprzeczyć, że mędrcy niemałą tu rolę odegrali, pomagając swymi badaniami do otwarcia nowych dziedzin myśli.

Była to słuszna wypłata społeczeństwu, że im pozwoliło rozwinąć się i stworzyło im pracą swoją konieczne dla spokojnych dociekań warunki.

W końcu jednak wynaleziono już wszystko, czego nam potrzeba, i dowiedziano się daleko więcej, niż możemy potrzebować. Uczeni ci, którzy się dumnie „wszystkowiedzącymi” nazwali, stali się dla nas zbytkiem kosztownym i społeczeństwo jedynie przez pamięć zasług dawnych ich poprzedników cześć im oddawało.

Atoli stała się rzecz straszna. Ci z łaski społeczeństwa żyjący mędrcy sprzysięgli się przeciw niemu i wespół z najciemniejszym motłochem usiłowali dla własnej korzyści zatrząść utwierdzonym od wieków porządkiem na Ziemi.

Obywatele! Mędrców już nie potrzebujemy! Wystarczy nam to, cośmy dotąd zdobyli. Rząd, dobro społeczności ludzkiej mając na oku, położyć tu musi kres rozpanoszonej pysze i wichrzycielstwu.

I przeto:

1. Rozwiązuje się od dzisiaj stowarzyszenie uczonych, pod nazwą Braci wiedzących istniejące.

2. Znosi się wszelkie pensje, dotąd uczonym wypłacane, pozostawiając im wolność zarobkowania ręcznego, jeśli chcą żyć.

3. Takoż znosi się wszelkie zakłady, tak zwanej czystej nauce i badaniom bezpłodnym poświęcone, pozostawiając jedynie instytuty społecznego pożytku i ekonomicznej wartości.

4. Zakazuje się na przyszłość najsurowiej i pod ciężkimi karami utrzymywania prywatnych laboratoriów oraz wydawania dzieł, które by przez osobną cenzuralną komisję w rękopisie za pożyteczne wprost nie były uznane.

5. Utrzymując w mocy i w pełnym uposażeniu istniejące szkoły zawodowe, zamyka się raz na zawsze wszelkie szkoły wyższe, tak zwane filozoficzne, czyli ogólne, a przede wszystkim dotąd kosztem rządu utrzymywaną Szkołę mędrców.

6. Aby uniemożliwić obejście powyższego rozporządzenia, zakazuje się stanowczo wszelkiego prywatnego nauczania, bez względu na to, pod jakim by ono pozorem było prowadzone.

Obywatele! Rząd tuszy, że z wdzięcznością przyjmiecie do wiadomości to rozporządzenie.
(Jerzy Żuławski, Stara Ziemia. Tekst za serwisem Wolne lektury)