poniedziałek, 29 lipca 2013

Krakon

Ufff! I po Krakonie. Trzy lata temu relacja z Polconu była jednym z popularniejszych postów na blogu, zatem mam szansę podbić liczbę wejść (ale Royal Teena chyba jednak nie przebiję).
Jako koordynator bloku naukowego jestem raczej z siebie zadowolony. Oczywiście mały, jednodniowy bloczek to nie powód do dumy, lecz przynajmniej dało się go ogarnąć w pojedynkę. Właściwie miałem tylko jeden zgrzyt – polityka informacyjna (szerzej o niej za chwilę) sprawiła, że prelegent od broni przyszłości się nie zjawił. W takim razie wygłosiłem swoją dwukrotnie. Na szczęście za każdym razem przyszli inni ludzie, więc dublet nie był aż tak kłopotliwy. Na przyszłość będę pamiętał o przygotowaniu jakiegoś awaryjnego tematu. Poza tym kolega od herezji i herezjarchów musiał się początkowo obejść bez rzutnika, ale ściągnąłem sprzęt w czasie krótszym niż kwadrans akademicki. Tyle dobrego.
Bo bywało i źle. Kurczę, nie chcę wjeżdżać na ludzi, z którymi nie mam żadnych osobistych kos. Zresztą bycie koordynatorem minibloku wcale nie daje jakiegoś specjalnego wglądu w kuluary. Plotkowanie więc nie będzie. Za to mogę polecić rzeczowy (chociaż erpegowy, a to nie moja działka) tekst Repka na Polterze.
O czym więc pisać? Na pewno o lokalizacji. Akademia Górniczo-Hutnicza ma olbrzymi plus w postaci miasteczka studenckiego. Kilkanaście akademików, Klub Studio, Zaścianek, Filutek (z bardzo dobra pizzą), stacjonarne grille, kilka knajp w najbliższej okolicy, multum knajp w niedalekim centrum – chwalą to sobie studenci, na pewno też dobre jest to dla uczestników. Gorzej z gmachem odlewnictwa, w którym odbywał się program. Jest wielki, ale wbrew nazwie zajmuje go kilka wydziałów, a z każdym trzeba się układać oddzielnie. Do tego spora większość pomieszczeń to laboratoria i gabinety pracowników. Konwentowi zostawało coś po dwie, trzy sale na piętro, jedna ciasna klatka schodowa i jedna winda nieprzystosowana do obsługi dużego ruchu. Żeby było śmieszniej, w budynku toczyło się normalne życie zawodowe, znajomy doktorant szedł do roboty, ktoś donosił papiery rekrutacyjne, panie z sekretariatu sekretarzyły.

Szczerze mówiąc kompletnie nie rozumiem wojenki erpegowców (siebie samych nazywających "fantastami") z fandomem magi & anime. Znajomi literaci podchodzili do sprawy trochę łagodniej, chociaż też trochę się dziwili, skąd się takie zabawy wzięły i dlaczego są tak popularne. Kiedyś wrzucę polecanki swoich ulubionych japońskich animacji, ale raczej nie będą to rzeczy do szpanowania przed cosplayerkami.

Ciężko oceniać całość, ale trzymanie się części literacko-fantastycznej (kto w ogóle wpadł na rozdzielenie tego?) pozwalało się dobrze bawić – byle tylko trafić do odpowiedniej sali, bo ich położenie nie było oczywiste, a do tego zmienne w czasie. Taka zasada nieoznaczoności dla ciał większych od elektronu.
Nie nawalili za to ludzie. Aż żal, że niektórych widuję tylko raz do roku. Super jesteście.
Tylko kiedy na słowa redaktorów NF, że szukają jakiegoś fajnego polskiego rysownika na okładkę, zaproponowałem Sieńczyka, wyśmiali mnie. Nie lubią, czy co?

niedziela, 14 lipca 2013

Na ratunek mainstreamowi, na ratunek fantastyce

Że mainstream umiera, wie każdy. Wystarczy w dniach 25-28 lipca pojechać na Krakon (wiem, straszliwie naganiam) i zapytać Andrzeja Pilipiuka. Bardzo ładnie wyjaśni. A jeżeli komuś nie wystarczy słowo znanego fantasty, tedy pozwolę się uciec do przykładów. Z głównym nurtem jest tak źle, że Jacek Dehnel ubiera się w szmateksach, Stasiuk hoduje owce, Dorota Masłowska zaś... tego nie będę pisał, bo nie wiem, czy mi wolno. Nędze po protu.
Dlatego pisarze fantastyczni powinni zapomnieć o dawnych urazach i pospieszyć z pomocą swoim nieobeznanym w worldbulildingu kolegom oraz koleżankom. Nie jest to prosta sprawa, gdyż będzie trzeba zmienić ich przyzwyczajenia, nauczyć nowych pisarskich strategii, sprawić, by zapomnieli stare. Dlatego już teraz przygotowałem ściągę w postaci streszczeń znanych powieści głównonurtowych przy założeniu, że napisali je znani pisarze fantastyczni.

Robinson Cruzoe Daniela Defoe Jarosława Grzędowicza
Robinson, czterdziestoparolatek po rozwodzie, nie może znieść tego, w jaki chory, opresyjny, socjalistyczny kraj zmienia się pod rządami Partii Pracy jego kochana Stara Dobra Anglia. Kroplą, która przelała czarę goryczy, staje się podatek od okien. Robinson postanawia opuścić rodzinne strony i znaleźć miejsce, gdzie a man's gotta do what a man's gotta do. Wiedziony legendami o morskich przygodach, okrętuje się na statek handlowy. Ale i tam dotarła wszechwładza biurokratów. Nie dość zakazu gwizdania, to jeszcze w ramach profilaktyki antyszkorbutowej cała załoga zmuszona jest codziennie jeść porcję koszonej kapusty. Z opresji ratuje Robinsona katastrofa morska. "Tyle wam pomogły zakazy i nakazy", komentuje zgryźliwie bohater, kiedy szczęśliwie fala wyrzuca go na brzeg bezludnej wyspy. Ląd ten okazuje się istnym rajem. Przy braku jakiejkolwiek władzy, Robinson może wreszcie żyć tak, jak zawsze pragnął – spać do południa, palić papierosy, nie myć uszu. Taka egzystencja staje się jeszcze radośniejsza, kiedy dołącza doń Piętaszek. Niestety, żadna idylla nie trwa wiecznie. Na wyspę przypływa demoniczny Holender Jeremiesz van Dyken (zamierza założyć plantację konopi fair trade). Już pierwszego dnia zakłada urząd d/s ewidencji mieszkańców wyspy, a Piętaszka bałamuci, jakoby był prekariuszem...


Doktor Faustus Tomasza Manna Jakuba Ćwieka
Adriana Leverkühna, wokalistę kultowej trashowej kapeli Doktor Faustus, trapi brak weny uniemożliwiający zakończenie nagrywania nowego albumu. Z opresji ratuje go podpisanie cyrografu. Paktowanie z diabłem daje wynik – płyta zostaje ukończona w rekordowym tempie, jeszcze szybciej uzyskuje status platynowej, zaś trasa koncertowa Doktora Faustusa obejmuje wszystkie siedem kontynentów. Właśnie pod sam jej koniec, przed koncertem na biegunie południowym, Adriana znów odwiedza Szatan. Nadszedł bowiem czas zapłaty. Zespół będzie musiał na sto lat zostać infernalnym komandem  do zadań specjalnych walczącym z analogiczną jednostką po stronie niebios – Brygadą Herbert-4 (złożoną z Franka Herberta, Jamesa Herberta, Zbigniewa Herberta i Herberta George'a Wellsa).
Powieść pełna jest nawiązań do szeroko pojętej popkultury, bohaterowie nie odzywają się inaczej, niż poprzez rzucanie ciętymi one-linerami przez wykrzywione w ironicznym uśmiechu wargi. Żeby zapewnić sprzedaz powyżej 10 tysięcy egzemplarzy autor wsiądzie w ćwiekobusika i ruszy w literacki tour po miejscowościach takich jak Gryfno, Barlinek, Jaworzno, Miasteczko Wilanów itd.

***
Z drugiej strony to nie jest tak, że mainstream czeka tylko na bezinteresowną pomoc pisarzy z fandomu, sam nie mając nic do zaoferowania w zamian. Kiedy znajomym autorom głównonurtowym opowiedziałem o niuansach fantastyki, ile, na przykład, musieliby włożyć własnego wysiłku w promocję gatunkowej książki (my nie oddajemy takich spraw macherom z agencji reklamowych), oraz że konwent to nie jest miłe koleżeńskie picie w domu pracy twórczej w Oborach, ale piwem uśmiechem wkupywanie się w łaski potencjalnych fanów, powiedzieli, że nam tu w fantastyce brakuje asertywności. I że oni nas nauczą. Zaczną oczywiście od przygotowania ściągi w postaci streszczeń kilku popularnych powieści fantastycznych przy założeniu, że tym razem pisali je znani autorzy głównego nurtu.

Lód Jacka Dukaja Dehnela
14 lipca 1924 roku, w wigilję (niedoszłej) syberjady, przyszli po Wienedikta Ieronimowicza Jerosławskiego czynownicy. Leżał Wienedikt pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, pod barchanowymi kalesonami i swetrem włóczkowym, pod stertą skarpet, trenczem i fularem, szapoklakiem i trzema vatermoerderami, wymiętoszonymi spodniami sztuczkowymi i kamizelką w kratkę prynca Walii, dziurawym surdutem i kolekcją dagerotypów z nieskromnymi pannami, monoklem, binoklami i trycyklem, pod plątaniną odprutych, poplamionych ołówkiem kopiowym mankietów – tyle tego było, iż czynownicy, stwierdziwszy że nikt w takim syfie żyć nie może, odwrócili się na obcasach swych świeżo podzelowanych służbowych butów i wyszli. Koniec książki.

Saga o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego Jarosława Iwaszkiewicza
Kiedy suchoty okazują się odporne nawet na najsilniejszą magię, czarodziejka Yennefer wyrusza do znanego z suchego klimatu Kaer Morhen. Spotyka tam postawnego, urodziwego wiedźmina Geralta. Niestety nie jest sam. Towarzyszy mu Cyryl, sierota wzięty na wychowanie po tym, jak Geralt uratował go z płonącego miasta. Cyrylowi nie podoba się, że czarodziejka i wiedźmin mają się ku sobie. "Kobiety nic nie wiedzą o prawdziwej miłości" – oznajmia pewnego wieczoru. W nocy zaś wsiada na koń i ucieka. Na dalekim południu wstępuje do bandy młodocianych rabusiów zwanych Szczurami. Poznaje piękną Mistle, która mimo bycia kobietą okazuje się coś tam o miłości wiedzieć. Wyczuwszy swym siódmym wiedźmińskim zmysłem tę iskrę namiętności, Geral również wsiada na koń i rusza na ratunek Cyrylowi. Pozostawiona sama, Yennefer pokaszluje ze smutku.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Na co komu fandom?

Naturą Wszechrzeczy jest cykliczność. W wersji pogańskiej oczywiście, bo już chrześcijaństwo zastępuje koło dziejów linią chyżo śmigającą od Stworzenia do Eschatonu. Będę się trzymał wersji pogańskiej, gdyż piszę teraz o fantastyce, a ona – podobno, tak mawiają – to jedno wielkie pagaństwo i bluźnierstwo.
Otóż kręcące się kółko w każdy czerwiec wpada na ten sam wertep zwany ogłoszeniem nominacji do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Tym razem winny jest Jakub Ćwiek, który zdobył aż 4 nominacje: 3 za opowiadania ze zbioru Chłopcy, 1 za powieść Kłamca 4. Wbrew poczuciu niedowierzanie nie jest to nic nowego. Równo dekadę temu "czwórkę" zgarnął Andrzej Pilipiuk. Różnica tylko taka, że wówczas opowiadania pochodziły z różnych czasopism. Ćwiek rozbił bank jednym zbiorem.
Okołozajdlowskich skandali było sporo; ich listę przygotował znakomity strona Geekozaur. Widać wyraźnie, że Nagrodzie zarzuca się dwie rzeczy:
  • Głosuje/nominuje mało ludzi. Łatwo więc autorowi zmobilizować fanów, albo wręcz najbliższych przyjaciół, żeby prześliznąć się do grona najwybitniejszych autorów, Sapkowskiego, Brzezińskiej, Szostaka itd.
  • Głosuje/nominuje dużo ludzi. Decydują więc niedoedukowana literacko ludożerka, ignorując autorów wymagających na rzecz schlebiającym gustom masowym wyrobników.
To sytuacje podstawowe. W tym roku narracja prezentuje się następująco: Ćwiek zbajerował hordę kindermetali, którzy hurtem zagłosowali na wszystko, co przeczytali. Teraz z kolei zamierza pokonać drugi etap zabawy i pod przykrywką wyszukiwania młodych talentów (których opowiadania miałby publikować w swoich kolejnych książkach jako rodzaj bonus tracku) szykuje na Polcon swoich fanbojów.
Tyle narracja. Ja tam nie czuję w tym skandalu. Jedyną winą Ćwieka byłoby (niedopuszczalne dla wielu) łączenie etatów pisarza i showmana. A nawet ta wina nie jest całkiem jego, bo pomysł, żeby literat popisywał się przed publiką jest autorstwa Dickensa (polecam poczytać Drooda Simmonsa). Kuba Ćwiek po prostu (a i znowuż nie on pierwszy) robi to w stylu rokendrolowca – z premierą nowego albumu tomu wsiada do busika i rusza w trasę. Co więcej, skupiając się na Ćwieku, fandom prawie zupełnie przeoczył dwa inne objawy kryzysu: do puli nie przedostał się żaden autor, który by nie miał nominacji w latach wcześniejszych oraz w kategorii "powieść" nominowano aż trzy (!) czwarte tomy (!!). Co to znaczy?
Jedni chcą widzieć przyczynę zamieszania w rozejściu się idei ze stanem faktycznym. Nagroda Zajdla ma być, jak podaje oficjalna strona, coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów literackich.
Właśnie. Po pierwsze mają ją przyznawać jacyś bliżej nieokreśleni miłośnicy fantastyki, podczas gdy w finale są to uczestnicy Polconu, na pierwszym etapie zaś – ktokolwiek. Po drugie zaś utwory najlepsze w praktyce okazują się utworami najpopularniejszych autorów. Cała reszta ma wynikać z tego: jedni chcą bronić idei utworu najlepszego, innym milsza jest popularność autora – zwłaszcza że spora część fandomu zdaje się odrzucać istnienie jakichś obiektywnych przesłanek, na podstawie których można wartościowych przesłanek. Póki któraś z grup nie zwycięży, Nagroda będzie stać pomiędzy.
Czy jednak aby?
Ja bym jednak pominął talmudyczne rozważania, która interpretacja roli Zajdli jest lepsza. Za to przyczepiłbym się słów Nagroda Fandomu Polskiego. Wiem oczywiście, iż w tym przypadku :Fandom Polski" oznacza nazwę własną związku stowarzyszeń. W takim przypadku byłoby okej, tak już jest, że pieczę nad nagrodami sprawują rozmaite organizacje. Tak jest wszędzie. Ale bądźmy szczerzy, tu chodzi też o inny fandom, ten nieokreślony, amorficzny twór zbiorowy, o który kiedyś regularnie toczyły się wojenki, czym jest, kto do niego należy i na jakich prawach, wreszcie czy istnieje jakaś różnica między "Fandomem" wielką literą a "fandomem" małą. I to coś, co samo nie wie, czym jest poczuwa się do moralnej odpowiedzialności do najważniejszej polskiej nagrody fantastycznej. Cała reszta bierze się z tego właśnie. Kiedy pisarz X mobilizuje wszystkich łącznie z rodziną, winą jego jest angażowanie obcych do wewnętrznych spraw fandomu. Kiedy natomiast wygrywa szeroko lubiany pisarz Y, fanom jego zarzuca się bycie jakimś gorszym fandomem, niepełnym fandomem, niedojrzałym fandomem, który owszem i należy, ale z różnych przyczyn nie powinien mieć prawa głosu. Przynajmniej póki nie zmądrzeje.
Przed 1990 nagrodę przyznawano przez głosowanie klubów zrzeszonych w Związku. To rozwiązanie dobre pod tym względem, że zaangażowanie w jakiejś fantastycznej organizacji rozstrzyga bezsprzecznie, czy się należy do fandomu, czy nie (i czy w odpowiednim stopniu). Z drugiej strony już wtedy musiało to być rozwiązanie nieefektywne, skoro z niego zrezygnowano (dowód: aż trzykrotnie: w 1986, 1987 i 1989 nagroda nie była przyznawana). Ale gdyby jednak zdecydowano się do tamtej formuły powrócić, taki odnowiony Zajdel też mógłby utknąć w klinczu, a narracja by nań odpowiadała: wygrywa nie najlepszy, ale ten, kto ma chody w klubach oraz wszystkie związki na Powązki...
Ja zaś na to: rozwiązać fandom. Ta wspólnota nie przystaje do współczesności.
W zeszłym roku recenzowałem znakomitą biografię Lovecrafta, w której, zupełnie na marginesie, wspominane były początki fandomu w Ameryce: czytelnicy pulpowych pisemek pisali listy do redakcji, pisali listy między sobą, jeździli po kraju, by spotykać się w swoich mieszkaniach, wreszcie organizowali pełnoprawne zloty. Z wielką chęcią przeczytałbym całą książkę opisującą historię narodzin ruchu fanowskiego. A potem drugi tom o tym samym, ale w Polsce. Ale to było kiedyś. Fantastyka (to z kolei pisał Dukaj NF, ale podobne wnioski wyciągnęło już wielu) zwyciężyła. Poszła w lud, już nie jest własnością fascynatów i oryginałów. Hitem HBO jest Gra o Tron, co miesiąc w kinach mamy fantastycznego blockbustera, gry niemal w całości są fantastyczne. Czy więc kuzyn pisarza X jest jednak w fandomie, skoro był na Hobbicie? A co z czytelnikami Zmierzchu i Igrzysk śmierci? Odruchowo wszyscy mówią "nie", lecz przecież coś jesteśmy im winni, skoro fantastyka pożarła romans i literaturę młodzieżową.
Oprócz casualowych fantastów jesteśmy my, resztki tego słynnego starego fandomu, który ongi był jedynym odbiorcą fantastyki. I jak na tak nieliczną grupę jesteśmy straszliwie podzieleni. Ten czyta tylko postapo, tamta jest tolkienistką i niczym innym, tamci żyją legendą lat 90, małymi konami w szkołach, kłótniami o batystowe majtki Renfri i "czarną" amberowską edycją Conana.
Kocham tę małą wspólnotę miłośników fantastyki. Wiele jej zawdzięczam, więcej może niż jakiejkolwiek grupie. Ale to tylko ja. Tysiące jeżdżące na Comic-cony i Pyrkony obejdą się bez fandomu. Literaturze też nie jest potrzebny, a i chyba nawet trochę przeszkadza, bo jak ma ktoś poważnie traktować pisarzy, którzy, żeby przetrwać, muszą wesprzeć się na zwartej i superzorganizowanej grupie fanów.
Dlatego – rozwiązać fandom.
A nagrody niech przyznaje sobie kto chce i za co chce. Zweryfikuje je czas.