piątek, 28 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (30)

Your favorite book of all time

Och, ciężko cokolwiek napisać. Mam ja jakieś najulubieńsze książki? Czy raczej jeśli chodzi o literaturę preferuję gwałtowne, a krótkie miłostki, i po fali namiętności przychodzi czas serdecznej, ale tylko przyjaźni? Chyba to drugie. Jeszcze pięć lat temu mógłbym może wskazać jakąś powieść i powiedzieć: ona. Ulubiona po grobową deskę. Która to by była? Pewnie któraś z moich książek formacyjnych, które zaczynają się na Dzieciach z Bullerbyn, a kończą na Podróży do kresu nocy. Obie wspominałem w wyzwaniowych wpisach. Potem przeczytałem kolejnych kilka wartych miana najukochańszej, gdyby jeszcze w wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia na okładkę. Strasznie smutny ten dzień trzydziesty.

czwartek, 27 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (29)

A book everyone hated but you liked

Myślałem przez chwilę o Opowieści o prawdziwym człowieku Polewoja. Otoczona nimbem strasznej propagandówki jest nią w istocie, ale, tu niespodzianka, dała się przeczytać. Gdyby nieco zmienić realia, na Amerykańskie, na przykład, wyszedłby z Opowieści... mocno hollywoodzki scenariusz o chłopaku z Oklahomy, który zawsze chciał latać i nie poddał się nawet mimo kalectwa.
Lecz kto dziś czyta Polewoja? Ja tylko. Więc ostrzej: Bajki robotów. Wiem, że nie tylko ja je lubię, ale niechęć do nich jest na tyle powszechna, że nadają się do wyzwaniowego wpisu.
To, że bardzo lubię Bajki robotów, to nic ciekawego. Zasługują. Skąd tylu ich nie cierpi? To wina systemu edukacji, który postanawiając zauważyć Lema, wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę, dając jako lekturę dla szóstoklasistów. Chyba przez słowo "Bajki" w tytule, decydentom skojarzyło się z tematami dziecięcymi. Gorzej chyba nie można było wybrać.

środa, 26 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (28)

Favorite title of a book

Marek Oramus narzekał kiedyś na banalność tytułów w polskiej science fiction. Misja, Awaria, Lądowanie, proste jednowyrazowe opisówki. Czasem tylko jakiś autor zaszalał i dał tytuł dwuwyrazowy: Lądowanie awaryjne, Misja kosmiczna, Instrukcja awaryjna. Oramus znany jest z tego, że narzeka, ale fakt, w polsce długo od tytułów książek i opowiadań ciekawsze były tytuły antologii:  Rakietowe szlaki, Kroki w nieznane, Kryształowy sześcian Wenus, Spotkanie w przestworzach.
A bywają przecież tytuły przepiękne. Przyznam, że najbardziej lubię mocno barokowe. Dick, na przykład, dał nam takie cudeńka, jak Ziemi nędzna, Ziemi jałowa, Mało co nieco dla nas, temponautów, Płyńcie łzy moje, rzekł policjant. Zelaznemu do dziś pamiętamy Bramy jego twarzy, lampy jego ust, Ellisonowi Kajaj sie arlekinie, powiedział Tiktak.
Jednak nie tylko fantastyka. Joe Alex: Śmierć mówi w moim imieniu, Cichym ścigałam go lotem, Piekło jest we mnie, Zmącony spokój pani labiryntu, Cicha jak ostatnie tchnienie. Każdy (przeważnie pożyczony od Szekspira) zapada w pamięć. Świetne ucho do nazw miał Hłasko: Następny do raju, Pierwszy krok w chmurach, Piękni dwudziestoletni, Palcie ryż każdego dnia, Brat czeka na końcu drogi, Wszyscy byli odwróceni. Hłasko pod tym względem jest pisarzem ze szkoły Hemingwaya, autora Pożegnania z bronią, Słońce też wschodzi, Za rzekę, w cień drzew, Komu bije dzwon czy To, co prawdziwe o świcie.
Trochę blado przy tym wypada Sienkiewicz, ale i tak Ogniem i mieczem brzmi godnie.
Podróż do kresu nocy, Nocowała ongi chmurka złota, Żywi i martwi, Nikt nie rodzi się żołnierzem, Zasypie wszystko, zawieje - też świetne tytuły.
Jest więc z czego wybierać. A wybiorę tytuł, który podpowiedział mi kiedyś w Warszawie kolega R. (wiem, że to brzmi pretensjonalnie, ale chciałem choć raz nazwać kogoś inicjałem):
Usłysz nas Panie z niebios, miejsca Twego Malcolma Lowry'ego
Jest w tym siła i moc, prawda?

wtorek, 25 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (27)

The most surprising plot twist or ending

Z zaskakującymi zwrotami akcji oraz niespodziewanymi zakończeniami jest ten problem, że nam przejadły. Piszę "nam", bo chyba ich nadpodaż jest powszechnie zauważana. Prym wiedzie oczywiście kino. Gdzieś mniej więcej od Szóstego zmysłu twist stał się ulubionym zabiegiem scenarzystów. W literaturze wprawdzie aż tak tego nie widać (poza kryminałami, ale one na tym polegają, żeby na końcu odkryć coś niespodziewanego), jednak i tak łatwo znaleźć kilka dobrych przykładów. Bo czy domyśliliśmy się, że bohaterowie Non-stop dotarli do [spoiler]? Że w Człowieku z wysokiego zamku natura rzeczywistości jest mianowicie taka, że [spoiler]? Z samych niespodziewanych zwrotów akcji składają się opowiadania Ambrose'a Bierce'a, które zrobiły na mnie kiedyś niesamowite wrażenie.
Wytypuję jednak inne książki.
Z literatury polskiej Paradyzję Janusza Zajdla, której pierwotny tytuł, Trzecie dno, dobrze oddaje, czego się po niej (nie)spodziewać. Może więc dobrze, że został zmieniony. Amerykańscy miłośnicy teorii spiskowych lubię powtarzać, że rząd ukrywa przed narodem to lub tamto. Zajdel pokazał, że mogą ukryć właściwie wszystko.
Z literatury zagranicznej Widmo nad Innsmouth Lovecrafta. Stereotyp każe uważać HPL-a za słabego pisarza z ciekawą psychologią, tym jednak opowiadaniem dał popalić. Rozwiązanie zagadki podpowiedział praktycznie już na pierwszych stronach. Co jednak z tego, skoro czytelnik bardziej jest zaabsorbowany akcją?
A w ramach nagrody pocieszenia Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda. Nie ma w nim ni zwrotów akcji, ni zaskoczeń. Ale jak się kończy! Pomyślałby kto, że skończone dzieło literackie, zredagowane i wydane za życia autora kończyć się może urwanym zdaniem? Urwanym, bo autor nazajutrz podpisał umowę na inną książkę i stracił ochotę na pisanie poprzedniej?

poniedziałek, 24 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (26)

A book thet changed your opinion about something

Jest problem. Niezmienne w poglądach są podobno tylko krowy. Nie wiem, czy to prawda, ale na pewno nie jetem kopytny. Moje opinie na temat różnych rzeczy się zmieniały. Jednak nie przeżyłem nigdy jakiegoś wielkiego nawrócenia w tą, czy tamtą stronę. Jeśli już, to zmieniałem się powoli. Dlatego nie przypominam sobie żadnej konkretnej książki. A jeśli już, to czy na przykład fakt, że Konarmia Babla otworzyła mnie na nowy sposób układania liter na papierze, liczy się? Albo Tym tylko byłem, rocznicowy wybór wierszy Brodskiego, czy to, że dzięki niemu polubiłem się z poezją, podpada pod dzisiejsze wyzwanie? A może zbiór zadań Kruczka z fizyki, dzięki któremu przekonałem się, że nie popełniłem błędu, idąc na matfiz?
Nie mam pomysłu. Może jestem stały w poglądach (albo uparty jak osioł) i trudno mnie odmienić?

niedziela, 23 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (25)

A character you can relate to the most

Jak ten czas leci, pomyślałem, stawiając liczbę 25. To już dwudziesty piąty dzień Wyzwania? Wiem, że niektóre wpisy były śmiesznie krótkie (głównie dlatego, że pisałem z pamięci, nie odświeżając sobie żadnej książki), lecz i tak jestem zadowolony. Byle dokończyć, dopisać dwa dni, które przepadły z powodu braku internetu i zachować coś z wypracowanego tempa. Bo tempo jest. Licząc wymarzony wpis tygodniowo, wyrobiłem normę do czerwca włącznie. Może więc ogłosić wielki plan bicia norm jak za Bieruta i zrobienia dwóch lat w rok? Byle tematów nie zabrakło.
"To relate to" podobno w tym kontekście oznacza "identyfikować się". U Stanisławskiego najbardziej podobnym znaczeniem było "odnosić się do czegoś". Niby więc pasuje. Jakoś tam. Ale mój angielski zardzewiał ostatnimi czasy straszliwie, straciłem intuicję, która w takich przypadkach jest niezbędna. Niech więc będzie. Ale jeśli kiedyś zbłaźnię się w obecności native speakera, to wiem, kogo winić.
Dobrze. Z którym bohaterem literackim mógłbym się identyfikować? Odpadają wiedźmini, Marlowowie, nawet większość bohaterów Hemingwaya. W ogóle w literaturze popularnej przeważają twardziele, mistrzowie ciętej riposty, geniusze i przystojniacy. Porównywanie się do nich jest jak wklejanie Dżonego Deppa do profilowego.
Może zatem ktoś słaby? W takim razie czułbym powinowactwo z bohaterem (czy w ogóle w tekście pada jego imię?) Głodu Hamsuna. Wprawdzie nie mam aż tak zwichrowanej psychiki, żeby doprowadzić się na skraj wyczerpanie, niemniej jest coś niebezpiecznie bliskiego między mną, a kolesiem, który sam się pcha na skraj, kłamie, konfabuluje, bajdurzy, sam sobie szkodzi, wie o tym, ale nie potrafi przestać. A może każdy ma takiego hamsunowskiego głodomora w sobie?
Drugi byłby (znów bezimienny; przypadek?) brat Bartłomieja Chochoła z powieści Szostaka. Tu na pewno nie chodzi o to, że człowiek jest moim portretem. Fenomen Chochołów polegał na tym, że co drugi męski czytelnik odnajdywał w nich siebie. A kobiety z kolei pomstowały na niego, krzyczały na książkę "zrób coś! weźże się do życia! wytrzymać z tobą nie mogę, ofiaro!" Czyli Witowi Szostakowi udała się sztuka: znalazł ten konkretny element męskości, który działa na nerwy paniom. Ten który próbują z nas wyplenić, jako nasze matki, żony i kochanki. Ten, który, mają nadzieję, zniknie w końcu samoistnie, gdy w końcu jej mężczyzna "się zmieni". Bo po to nas rodzą i poślubiają, żebyśmy się wreszcie zmienili.
Ale figa. Chochoł w naszych sercach rośnie i kwitnie.

sobota, 22 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (24)

A book that you wish more people would've read

Jedna książka, której żałuję, że nie przeczytało jej więcej ludzi. Czyli polecanka. Oczywiście najlepiej niebanalna (acz Słownik języka polskiego i tym podobne złośliwości odpadają, bo już takie propozycje padały w cudzych wyzwaniach – poza tym polecając SJP na sto procent popełniłbym jakiś karygodny błąd i tylko bym się skompromitował; taka karma, jak mawiają postępowi katolicy).
Aż wymyśliłem.
Miewam czasem wrażenie, że czytam książki za poważne. Wiecie, same Wielkie Powieści i Wstrząsające Opowiadania. Widzę to, patrząc na półki. Takie Gwiazdy moim przeznaczeniem i Non-stop na ścianie z fantastyką. Lewa wolna, Żar i Krwawy południk na tej drugiej, z nie-fantastyką. Wynika z tego, że gdybym zapragnął przeczytać coś lekkiego, na przykład w pociągu, nie mam czego. Poza jednym autorem. Z obu stron osaczają go książki poważniejsze. Z lewej: Komu bije dzwon, Drzazga. Z prawej: Opowiadania odeskie i Wiersza Audena. Ale jednak daje radę. Stanisław Dygat.
Pożegnania zaczynają się tak. Chłopak z dobrej rodziny, właśnie wybierający się na studia, któregoś wieczoru nie wytrzymuje atmosfery na rodzinnym przyjęciu. Obraża wszystkich i wychodzi w nocą Warszawę. Trafia do knajpy. Wypija kielicha. Poznaje pracująca tam fordanserkę. Rozmawiają. Ona kończy zmianę. Wychodzą. Jadą do Podkowy Leśnej. Spędzają tam dzień i noc. Rano do wynajętej przez nich willi przyjeżdża ojciec Pawła. Przerażony, że synkowi myśli się mezalians, bierze go za kołnierz i wysyła do Paryża. A potem wybucha wojna.
Pożegnania to Dygat w stanie czystym. W jego dialogach bardziej niż słowa liczy się niewypowiedziane, bohaterowie wkładają maski, nad wszystkim unosi się serdeczno-zgryźliwy (dziwna kombinacja, ale nie znajduję lepszego słowa) uśmieszek autora. Ludzie się kochają, nie mówić sobie tego wprost, gdzieś w tle albo z boku łomocze Historia. Bardzo to wszystko filmowe, dlatego Dygata lubili reżyserzy (Pożegnania zekranizował Has).
Więc jeśli kto chce książki nie za długiej, niegłupiej, ale i nie przygniatającej swoim ciężarem – to polecam.

piątek, 21 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (23)

A book you wanted do read for a long time but still haven't

...czyli lista wstydu.
Ale nie powiem, że nie pracują nad tym, by ją z wolna redukować. Dziś na przykład pożyczyłem z biblioteki Marzenia Andrzeja Brychta oraz Dzień oszusta Ireneusza Iredyńskiego. Przełom lat 50 i 60 to w ogóle dobry czas dla polskich opowiadań - a przynajmniej ich pewnego określonego rodzaju, krótkich, behawioralnych, dziejących się gdzieś na styku szarej rzeczywistości z regularnym marginesem. Warto do tych tekstów wrócić, żeby nie popadły w zapomnienie.
Książek, wobec których czuję obowiązek, że muszę je przeczytać jest sporo. Kilka stoi u mnie na półce: Finnegans Wake (po angielsku, bo było 9 razy taniej od tłumaczenia), Nadberezyńcy Czarnyszewicza, Viriconium (wiecie, albo ja Harrisona, albo on mnie; to jest walka).
Do tego dochodzą książki czekająca na mnie cierpliwie w biblitece: Tristram Shandy, Pani Bovary, Życie towarzyskie i uczuciowe, Serce to samotny myśliwy, Mądrość krwi. Trylogia pogranicza. Błogosławieństwo ziemi i Na zarośniętych ścieżkach. Śmierć na kredyt, Z zimną krwią (podobno za nieprzeczytanie grozi wykluczenie ze społeczności ludzi kulturalnych). Summa technologiae oraz Fantastyka i futurologia (którą podczytuję, ale żeby od deski do deski to nigdy).
Chyba czas zabrać się do roboty. Zaparzyć herbaty, poprawić poduszkę, zapalić lampkę. I czytać.

czwartek, 20 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (22)

A book that makes you cry

Gruby, wielkoformatowy wybór (bo chyba napisał ich więcej) Baśni Andersena.
I nawet nie dlatego, że Dziewczyna z zapałkami (chociaż bałem ją ponownie przeczytać, żeby nie popłakać się jak bóbr). Fenomen andersenowskich baśni najlepiej zrozumieć porównując je z Baśniami braci Grimm (których dwutomowe wydanie - to z żabą i krukiem - stoi u mnie niedaleko Jana Krystiana).
Oryginalne teksty braci pamiętane są dzisiaj głównie za krwistość (podczas gdy czytamy i oglądamy uładzone przeróbki). Obcięte kończyny, rozprute brzuchy, zła macocha tańcząca na węglach podczas wesela pasierbicy itd. Rozkochani we Freudzie dwudziestowieczni krytycy lubili doszukiwać się u Grimmów psychoanalitycznych podtekstów, genitaliów, metafory traconego dziewictwa, zazdrości o penisa, kompleksów Edypa i Elektry. Może i one tam są, nie mnie osądzać. Ale najważniejsze jest chyba to, że to okrucieństwo jest w gruncie rzecz prostolinijne. Nie wymyślili go filozofowie dumający o sensie przemocy, ale niemiecki lud, który w swej zbiorowej nieświadomości zachował pamięć o czarnej śmierci i wojnie trzydziestoletniej. Świat Grimmów jest straszny, ale obejmowalny rozumem człowieka prostego.
Z kolei Baśnie Andersena to dzieło jednego człowieka, który usiadł i wylał na kartki cały ból, jaki tkwił mu duszy. To nie melodramatyczne śmierci są siłą Andersena, ale ciemność kryjąca się w człowieku. W każdym z nas. I jak to się zrozumie, dostrzeże ten mrok, chce się płakać, i wyć, i uciec pod łóżko. The horror.

środa, 19 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (21)

The first novel you remember reading

Znowu łatwa rzecz. Dzieci z Bullerbyn. Moja pierwsza dorosła (wiem, jak to brzmi, ale to prawda) książka. Czytana jakoś w wakacje między pierwszą, a drugą klasą. Potem się niezmiernie zdziwiłem, że jest lekturą. Przecież była taka wciągająca. A przecież wszyscy ostrzegali, że lektury są złe na równi z matematyką, że obrzydzą mi słowo pisane do końca życia, że w nocy będę mi się śniły koszmary o Nad Niemnem, Bajkach robotów i Niemcach. Nic takiego się nie przydarzyło, lektury mnie nie popsuły Bajki robotów uwielbiam, a Niemców pewnie nawet nie było już w szkolnej bibliotece. Może to właśnie Dzieci z Bullerbyn rozpoczęły dobrą passę?

wtorek, 18 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (20)

Favorite romance book

A to łatwe. Nie wiem czemu (guglałem) sprawia to taki problem innym. W literaturze dość ci dobrych romansów. Od banalnie oczywistych (Romeo i Julia), miłych czytelnikom fantastyki (długie, istotne wątki w Hyperionie i SilmarillionieWładcę pomijam, bo rację miał chyba Auden pisząc do Tolkiena, że w związku Aragorna i Arweny brak dramatyzmy), wreszcie dzielących się z nami starą prawdą, że nie ma gorszej rzeczy dla mężczyzny, niż zakochać się w pustaku (Lalka), a dla kobiety – wierzyć, że miłość obali porządek klasowy (taki hint dla KryPola, jak na nowo odczytać Trędowatą).
Najwięcej jednak pożytku popłynie z Wyzwania, jeśli znajdę jakieś nieoczywiste przykłady. Coś, o czym się nie pamięta, bo umyka naszym oczom, kiedy wodzimy nimi po półkach.
Na pewno więc Obcy przyszedł na farmę Miki Waltariego. Najbardziej znanego fińskiego pisarza pamięta się głównie za jego powieści historyczne. Tymczasem pisywał też rzeczy współczesne. Obcy... to opowieść o trójkącie miłosnym między żyjącym w położonym na odludziu gospodarstwie małżeństwem, a szukającym pracy włóczęgą. Książka trudna do opowiadania, bo najważniejsze jest w niej zakończenie, a nie chcę psuć przyjemności, spojlerując. W każdym razie: jak ktoś chce przeczytać ponurą, skandynawską powieść o miłości, zbrodni i obowiązku z mocnym uderzeniem na końcu – niech biegnie po Obcego... do biblioteki.
Moim drugim wyborem będzie opowiadanie Yukio Mishimy (wymieniałem go parę dni temu na liście moich ulubionych pisarzy) Umiłowanie ojczyzny, w Polsce do przeczytania w zbiorze Zimny płomień i antologii Tydzień świętego mozołu. W przeciwieństwie do Waltariego, Mishimę można spojlerować do woli. Sam zresztą wykłada karty na stół w pierwszym akapicie:
Dwudziestego ósmego lutego 1936 roku, to jest trzeciego dnia od Wydarzeń 26 Lutego, porucznik służby czynnej Pierwszego Gwardyjskiego Pułku Piechoty Takeyama Shinji, do głębi wzruszony tym, że jego najbliżsi przyjaciele już na początku puczu przyłączyli się do zbuntowanych oddziałów, wstrząśnięty sytuacją, która nieuchronnie prowadziła do bratobójczych starć między żołnierzami Armii Cesarskiej – dokonał w ośmiomatowym pokoju swojego domu w Aoba-cho w dzielnicy Yotsuya rytualnego samobójstwa, rozcinając sobie brzuch mieczem wojskowym, a w ślad za nim odebrała sobie życie jego żona, Reiko. Pożegnalny list porucznika zawierał jedno tylko zdanie: "Niech żyje Armia Cesarska!". Reiko zaś w swoim liście prosiła rodziców o przebaczenie, że wbrew nakazom lojalności odchodzi przed nimi, i kończyła słowami: "Nadszedł dzień, który dla żony żołnierza musiał nadejść". Straszny to był koniec szlachetnej, bohaterskiej pary i, doprawdy, najsroższych nawet bogów poruszyłby do łez. Dodajmy jeszcze, że w chwili śmierci porucznik miał lat trzydzieści, jego żona – dwadzieścia trzy, a od zawarcia przez nich małżeńskiego związku minęło niespełna pół roku.
Cały Mishima: życie, śmierć, miłość, seks. Dziewięćdziesięcioprocentowe pokrycie tematów, o których pisał. Kontrowersyjny wybór na książkowy romans, ale miło czasem poprowokować.
Na podstawie opowiadania powstał półgodzinny film, który można oglądnąć na youtubie.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (19)

Favourite book turned into a movie

W piątek rano padł mi internet. Konkretnie – dostawcy. Włączył go z powrotem dopiero dziś koło czternastej. W ten sposób wcięło mi dwa dni Wyzwania. Postaram się je jakoś nadrobić. Pewnie jako suplementy do jakichś innych dni, albo jako promocyjne dnie 31 i 32. Zobaczymy.
O dziwo brak sieci nie uczynił mnie ćpunem na głodzie. Za to zorientowałem się, ile rzeczy robię wyłącznie zza komputera. Autorzy socjologicznej i technikosceptycznej  SF mieli rację.
Ale wróćmy do Wyzwania. Ulubioną sfilmowaną książką będzie Na srebrnym globie Żuławskiego (Jerzego), a filmem na jej podstawie – Na srebrnym globie Żuławskiego (Andrzeja).
Będę się upierał, że Jerzy Żuławski napisał wielką powieść (w ramach równie wielkiej trylogii) nie tylko dlatego, iż przeczytałem ją pacholęciem będąc, przez co kształtowała moja podstawowe literackie gusta. Po prostu jest dla mnie koronnym dowodem tezy, którą kiedyś wygłoszę na jakiejś konwentowej prelekcji – że fantastyka jest naszą literaturą narodową. Bo popatrzcie: praktycznie znikąd powstała książka będąca w ścisłej czołówce gatunku i od tego czasu polscy pisarze nie obniżają narzuconego na początku dwudziestego wieku tempa.
Film zaś... to coś dziwnego. Dla jednych kalekie arcydzieło, inni argumentują, że gdyby go wiceminister Wilhelmi nie okaleczył, nie szybko popadłby w zapomnienie. W każdym razie nie produkcja dla wszystkich. Andrzej Żuławski, jakim go kochamy nienawidzić. Fragmenty są na youtubie, więc każdy może się przekonać, jak wygląda awangardowe SF made in Poland.

piątek, 14 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (16)

Your favorite female character

Właściwie dwie ulubione bohaterki. Napisał je jeden pisarz, John Steinbeck. To Mama Joad z Gron gniewu oraz Cathy Trask z Na wschód od Edenu. Co mówić, to trzeba przeczytać. Dwie kobiety, dwie strony jednego medalu. Całe dobro i całe zło, jakie może się zmieścić w kobiecie.

czwartek, 13 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (15)

Your favorite male character


Oczywiście, że bezimienny narrator Chochołów Wita Szostaka. Bardzo porządny chłopak. Nie luj, jak Włóczykij, nie zrzęda z kryzysem wieku średniego, jak Vuko Drakkainen. Nie będą za nim wzdychać piętnastoletnie gotki, jak za Kłamcą, ani nie pobije amorficznego generała, jak Hieronim Berbelek. Tak trzymać!

środa, 12 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (14)

A book turned movie and completely desecrated

Książek zmasakrowanych przez filmowców jest mnóstwo. Ciekawi mnie pierwszy raz. Czyżby edisonowski Frankenstein, w którym potwór powstaje w magicznym kotle?
Dziś jednak nie o Frankensteinie, ale o Philipie K. Dicku, jego opowiadaniu Złoty człowiek i filmie Next z Nicolacem Cage'em w roli głównej, który ponoć jest ekranizacją wspomnianego opowiadania.
Dlaczego akurat ten przypadek. Ponieważ sam Dick zabrał głos. Na podstawie zbioru The Golden Man z 1980 napisał krótkie komentarze do każdego z zamieszczonych tekstów.  W przypadku Złotego... była to anegdota. W latach 50 popularne były opowiadania o popromiennych mutantach obdarzonych cudownymi mocami. Szczególnie lubił je John W. Campbell, wydawca Analogu. Stawiał jednak dwa warunki: 1) mutanci musieli być dobrzy oraz 2) panować nad sytuacją. A pisarze SF, jak wiadomo, lubią przekraczać nieprzekraczalne. Dick pod tym względem nie odstawał. Napisał więc tekst, w którym 1) mutant wcale nie był dobry, a przynajmniej nie dla nas, oraz 2) nie panował nad sytuacją. Campbell opowiadania nie przyjął, więc Dick puścił je do magazynu If, gdzie zostało opublikowane z pocałowaniem ręki. Wkrótce jednak do pisma list napisała zirytowana czytelniczka. Zganiła Dicka ze tekst głupi i pełen uchybień – po czym wymieniła dokładnie te dwie zasady, które spełniać miały opowiadania w Analogu.
Next po ponad 50 latach powtórzył tamtą dyskusję. To, że z pierwotnej fabuły nie ostało się nic (poza nadnaturalną mocą bohatera) nie jest nawet problemem. Złoty człowiek dział się w archeologicznym z dzisiejszego punktu widzenia settingu po sowiecko-amerykańskiej wojnie atomowej i zastąpienie go bardziej współczesnym straszakiem światowego terroryzmu ma sens. Nie jestem ortodoksem wymagającym trzymania się litery. Ale twórcy zmienili ducha, czyli dwa punkty, o które Dick walczył z Campbellem. Miszcz Cage gra mutanta, który jest dobry i panuje sytuacją. Oczywiście waha się i czasem dostaje bęcki (nawet bohaterom Cage'a się to przydarza), ale nijak się to ma do sytuacji złotego człowieka z opowiadania, który był zaszczutym zwierzęciem kierującym się dość prostymi instynktami.
Philip Dick miał ekranizacje znakomite, dobre i kiepskie, ale ta jest bez sensu. Czemu właściwie jest ekranizacją? Spokojnie mogłaby być samodzielnym filmem. Nikt by nie zauważył podobieństwa, fani by się nie złościli, a producent byłby bogatszy o pieniądze wydane na zakup praw autorskich. Czyżby jest tak, jak według antyamerykańskich stereotypów, i jakiś prawnik z gadanym za najdrobniejszą zbieżność wytoczyłby proces o milionowe odszkodowanie? W takim przypadku jednak nie byłoby telewizyjnych procedurali, które na bezczela kopiują od siebie wszystko. A może Next pierwotnie był całkiem wierną ekranizacją, póki jej nie zdeformowała machina Hollywoodu? Hipotez wiele, jedna straszniejsza od drugiej.

wtorek, 11 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (13) oraz jak zdemaskowałem Lema

Your favourite writer

Jestem zmienny w gustach. Daję się porwać fascynacjom i nigdy nie wiadomo, jaki zbieg okoliczności, wyczytane gdzieś zdanie, czy gra skojarzeń sprawi, że moim aktualnym ulubionym pisarzem stanie się N.N. Dziś ten, jutro tamten. Więc nie dziwcie się, jeśli jutro przeczytacie u mnie coś innego, ale dziś moich ulubionych pisarzy sponsoruje literka M jak Mackiewicz, Márai, McCarthy i Mishima.

Józef Mackiewicz to pisarz niezmiernie pechowy. Nie mógł sobie wybrać (a właściwie wdowa po nim nie mogła) gorszego opiekuna spuścizny, chyba że znalazłby się ktoś, kto by wrzucił wszystkie papiery po nim do pieca i spalił. Więc jeśli chcecie posiąść książkę autora Kontry, musicie uzbroić się w cierpliwość. Zaglądać do księgarni, wchodzić regularnie na strony książnic internetowych. Nie znasz dnia, ani godziny, kiedy niespodziewanie rzucą na rynek trzy egzemplarze Lewej wolnej i jeden Nie trzeba głośno mówić. Będzie drogo, bo kto u licha wydaje książki w Londynie, a na ebooki nie ma na razie szans. Może w połowie przyszłej dekady. Po drugie, na Mackiewiczu ciąży, wydaje mi się, odium autora prawicowego. Takiego, którego da radę przeczytać tylko inny prawicowiec. Nieprawda, bo, jeśli już jesteśmy przy polityce, Mackiewicz był prędzej liberałem. Do prawicy spadł przez radykalny antykomunizm. Trzecim zaś nieszczęściem jest jego emigracja. Za granicą był odcięty od czytelników, pieniędzy oraz redaktorów z prawdziwego stworzenia. Przez to jego powieści są pęknięte. Gubią rytm, a fabuła nieraz przegrywa z rozprawą historyczną. Mackiewicz to niestety nie Steinbeck, który perfekcyjne wyważał partie fabularne i eseistyczne w swoich książkach. Co zatem czytać? Na pewno Sprawę pułkownika Miasojedowa. Tę jedną napisał w stu procentach tak, jak było trzeba. A niedługo wydawnictwo Czarne wyda antologię 100 lat reportażu polskiego pod redakcją Marcina Szczygła, w którym ma się znaleźć tekst Mackiewicza-przedwojennego dziennikarza. Nie polecam w ciemno, bo nie wiem, co tam będzie, ale na pewno warto czekać.

Sándor Márai to kolejna postać wybitnie dwudziestowieczna. Przedtem pisarze byli artystami, rzemieślnikami, buntownikami, mędrcami, historykami. XX wiek dodał do tego spisu jeszcze jedną profesją, najtrudniejszą - Świadka. Bycie świadkiem historii to nieustanne lawirowanie między komorą gazową, a dołem z wapnem, między więziennymi kratami, a murem. Najlepszy los to skończyć jako wygnaniec. Márai, nim znalazł śmierć w San Diego, dwa razy widział, jak kończy się świat, a nieskończenie razy więcej widział, jak świat chyli się ku upadkowi. I pisał. Mackiewicz przed wojną zdążył zaledwie być dziennikarzem wileńskiego Słowa i autorem kilku opowiadań, starszy o dwa lata Márai osiągnął status literackiej gwiazdy, jego opowiadanie i wiersze czytano w radio, a powieścią Sindbad powraca do domu przywrócił pamięć o swoim zapomnianym mistrzu, Gyuli Krúdym. Po wojnie nie przestał publikować, choć życie emigracyjnego pisarza węgierskiego musiało być jeszcze smutniejsze niż polskiego. Co zatem czytać? Dziennik, dla głębi myśli, celności obserwacji i ostatniego zdania. Pierwszą miłość, żeby wanna-be pisarze mieli komu zazdrościć debiutu. Żar, bo to jego najsłynniejsza powieść. Nawet na angielski przetłumaczyli.

O Cormaku McCarthym powiem tyle, że to jedyny żyjący pisarz z mojej czwórki na M. Nie wiem, czy to dobrze, żywy pisarz to coś jak żywy student - dziki problem. Nigdy nie można być pewnym, czy nie wywinie jakiegoś brzydkiego numeru. McCarthy na razie zachowuje się porządnie, aczkolwiek jeszcze nie oglądałem Adwokata, do którego napisał scenariusz. W porównaniu do poprzedników, McCarthy ma nudną biografię. Szczęście życia w Ameryce. Urodził się, parę razy ożenił się i rozwiódł, kilkukrotnie był za granicą, dostał parę nagród. Jest pisarzem ze szkoły Faulknera. Kiedyś pisywał o swoim rodzinnym Tennessee, a po przeprowadzce o pograniczu Meksyku z USA. Co czytać? Krwawy południk, bo długi i sędzia Holden na końcu tańczy. Dziecię Boże, bo każdy zasługuje za współczucie. Całą resztę, bo zwyczajnie jest tego warto.

I wreszcie Yukio Mishima, niedoszły noblista (komisja wolała mniej kontrowersyjnego Kawabatę), który w 1970 popełnił rytualne samobójstwo po nieudanej próbie przywrócenia władzy cesarzowi. Podobno nie było w tym geście tyle polityki, ile się wydaje na pierwszy rzut oka. Mishima miał skłonności autodestrukcyjne i chciał stylowo umrzeć (prawdziwą czystość można osiągnąć tylko wtedy, kiedy uczyni się swoje życie wersem wiersza napisanym krwią – powiedział kiedyś). Jak samuraj. Na szczęście Mishima to nie tylko biografia, ale i świetna literatura. Napisał ponad czterdzieści powieści, ponad setkę opowiadań i wierszy, pięćdziesiąt sztuk (w stylu europejskim i tradycyjnych japońskich), eseje. O czym pisał? Głównie o miłości i śmierci. Co czytać? Polscy czytelnicy nie mają dużego wyboru. W Polsce ukazały się do tej pory cztery jego książki (w tym jedna, zbiór dramatów, może zmylić, bo okładka i dwoje polskich autorek sugeruje biografię) plus kilka drobiazgów w antologiach i czasopismach literackich. Najlepiej nabyć na allegro Zimny płomień. To zbiór ośmiu reprezentatywnych dla twórczości Mishimy opowiadań. Czytelnicy anglojęzyczni mogą sięgnąć po tetralogię The Sea of Fertility. Czytelnicy japońskojęzyczni niech się pukną za karę, że jeszcze o Mishimie nie słyszeli. A wcześniej wszyscy mogą dla rozgrzewki obejrzeć film Paula Shradera Mishima: A Life in Four Chapters z muzyka Philipa Glassa.




A TERAZ NADEJSZŁA WIEKOPOMNA CHWILA:

Czytam sobie, całkowicie poza wyzwaniem, a z racji innych projektów, książkę Joanny Siedleckiej Obława, która opisuje represje spadające na polskich literatów w czasach PRL. Rzecz ciekawa nie tylko dla miłośników historii, gdyż czyta się ją jak thriller albo kryminał. Na przykład w rozdziale opisującym literaturę dziecięcą Siedlecka wylicza książki, które w latach 50 przeznaczono do wycofania z bibliotek i zniszczenia ze względu na nieprawomyślny charakter. Zrozumiałe jest (z punktu widzenia władzy) posłanie na przemiał książek o Piłsudskim, Kamieni na szaniec oraz Pożogi Zofii Kossak. Można zrozumieć, że ze względu na antyniemiecki kurs na liście znalazł się Winnetou. Ale chłód przebiega po karku, kiedy zobaczy się też wszystkie części Ani z Zielonego Wzgórza, Małego księcia, Pollyannę, czy Tajemniczy ogród. Stalinizm był straszny, ale ja znalazłem coś jeszcze ciekawszego. Wśród pozycji, które nie podobały się cenzorom, znajduje się książeczka Bohaterski miś Bronisławy Ostrowskiej.
Główny bohater jest pluszową maskotką, która przynosiła szczęście naszym żołnierzom bijącym bolszewików – i pewnie przez to Ostrowska trafiła na indeks. Na szczęście już można ją czytać. A wręcz trzeba, chociażby dla samego początku, jak na książeczkę dla dzieci wręcz awangardowego, w którym miś opowiada w pierwszej osobie, jak go uszyto:
Na początku był zgrzyt i błyskanie nożyc w skrawkach brązowego pluszu i sukna, brzęk szklanych czarnych paciorków, szykowanych na oczy, pisk i mruczenie sprężynek, zawijanych skrzętnie w brzuszki pakuł i gałganków. Był stukot maszyny po formach oddzielnych łap, łbów i korpusów, i skrzyp igieł, haftujących jedwabiem dowcipne nosy i wdzięczne pazury. A nad tym wszystkim unosił się nieprzerwany gwar wesołych głosów kobiecych i śpiew zawieszonego w klatce u okna kanarka.  Robotnice śpiewały: tralala! tralala! kanarek wtórował: tirli! tirli! tiur! tiur! tiur!, a dwie maszyny odpowiadały sobie wzajem: Ło-mot! ło-mot! tak! tak! tak!
Kiedy i jak przestałem być tym wszystkim naraz, a stałem się ostatecznie doskonałym, artystycznie wykończonym Misiem?  Czuję jeszcze, jak przebierają, skubią i szczypią bez końca oddzielne części mojej rodzącej się postaci. Gniotą je, przybijają, szyją. Sprężynka pomimo woli mruczy: — Czy to tak będzie zawsze? — Nie. Skończyło się. Ktoś mówi nade mną tonem głębokiego zadowolenia: — No! ten mi się udał. I oto jestem już porwany i podniesiony wysoko w górę.
Przez jedno mgnienie oka widzę z bliska zadarty nos i błyszczące oczy mojej życiodawczyni, potem cały szereg podniesionych w moją stronę, szeroko roześmianych twarzy innych robotnic; stukot maszyny i trele kanarka zagłusza donośne hahaha! hihihi! śmiechu ludzkiego i — nareszcie! — zostaję tryumfalnie umieszczony na najwyższej półeczce tuż przed lustrem.  Tak. Wtedy właśnie — dokonało się. W lustrze zobaczyłem sam siebie, poznałem i odczułem siebie i jednocześnie stałem się sobą ostatecznie i nieodwołalnie, sobą, Misiem, pluszowym niedźwiedziem z artystycznej krajowej wytwórni zabawek — bohaterem mego własnego pamiętnika.
— Jesteśmy sami! — oznajmił uprzejmym zgrzytem klucz, zamykając wieczorem drzwi za ostatnią odchodzącą robotnicą.
A teraz pierwsze strony dużo bardziej znanego tekstu, czyli Maski Lema:
Na początku była ciemność i zimne płomienie, i huk przeciągły, a w długich sznurach iskier czarno osmalone haki wieloczłonkowe. które podawały mnie dalej, i pełzające metalowe węże, co dotykały mię ryjkowato spłaszczonymi łbami, a każde takie dotknięcie budziło dreszcz błyskawiczny, ostry i rozkoszny prawie. Zza szkieł okrągłych patrzał we mnie wzrok niezmiernie głęboki, nieruchomy i oddalał się, ale to chybam ja się przesuwało dalej i wchodziło w krąg następnego spojrzenia, budzącego drętwotę, szacunek i lęk. Ta wędrówka moja na wznak trwała czas niewiadomy, a w miarę jej postępów powiększałom się i rozpoznawałem siebie, doświadczając własnych granic i nie potrafię wyjawić, kiedym mogło już dokładnie ogarnąć własny kształt, rozpoznać każde miejsce, gdziem ustawało. Tam się świat zaczynał, huczący, płomienny, ciemny, a potem ustał ruch i cienkie trzpienie stawonogie, co podawały mię sobie, unosiły lekko w górę, oddawały cęgowym garściom, podsuwały płaskim ustom w otoku iskier, znikły, i leżałom jeszcze bezwładne, choć zdolne już do własnego ruchu, lecz w pełni wiadomości, że jeszcze nie czas i w tym zmartwiałym przechyle — bom spoczywało wtedy na skośnej równi — ostatni prąd, wiatyk bez tchu, pocałunek rozedrgany sprężył mnie i to był znak, żeby zerwać się i wpełznąć w okrągły otwór bezświetlny i już bez wszelkiego przynaglania dotknęłom zimnych, gładkich, wklęsłych płyt. aby spocząć na nich z kamienną ulgą. Lecz może był to sen. O przebudzeniu nic nie wiem. Szelesty niezrozumiałe pamiętam i półmrok chłodny i siebie w nim. świat otworzył mi się światłem szerokim, połyskliwością rozbitą w barwy, i to jeszcze, jak wiele zdumienia było w mym ruchu, gdym przekraczało próg. Silne blaski spływały z góry na barwny zamęt pionowych kadłubów, widziałem ich kule, obracające ku mnie lśniące wodą guziki, powszechny gwar zamarł i w powstałej ciszy uczyniłem jeszcze jeden mały krok.  Wtedy z nieposłyszanym. odczutym tylko dźwiękiem cieniutkiej struny, co pękła we mnie. uczułam napływ płci tak gwałtowny, że chwycił mnie zawrót głowy i przymknęłam powieki. A gdy stałam tak, z zamkniętymi oczami, dobiegły mnie ze wszech stron słowa, bo razem z płcią wszedł we mnie język. Otwarłam oczy i uśmiechnęłam się, i ruszyłam przed siebie, a moje suknie szły ze mną. 
Czy to możliwe, że Lem, pisząc jedno ze swoich najlepszych opowiadań, inspirował się, świadomie bądź nie, lekturą z dzieciństwa? Nie mnie wyrokować, ale hipoteza jest intrygująca.
Bohaterskiego misia można przeczytać na Wolnych lekturach.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (12)

A book you love but hate at the same time

Kochać i nienawidzić jednocześnie to trudne do wyjaśnienia zjawisko. Kojarzy się z ludźmi niestałymi, niestabilnymi, czy wręcz - przepraszam za okrutne słowo - niezrównoważonymi. Uważam się za osobę w granicach normy, więc jeślibym jakąś książkę kochał i nienawidził, to musiałaby być jej wina, nie moja. Z drugiej strony książka nie jest taka czy inna sama przez się. Ktoś ją taką napisał. Więc szukamy najpierw pisarza z rozdwojoną jaźnią.
Tutaj zapadki w mózgu zaskoczyły, aż kot usłyszał szczęk i się przestraszył. Mam! M. John Harrison i jego Trylogia Traktu Kafahuchiego.
Już kiedyś pisałem o tych trzech powieściach (Światło, Nova Swing, Pusta przestrzeń) w tonacji żartobliwej. Obiecywałem wtedy tekst poważniejszy, ale jak zwykle poległem na braku koncepcji. Bez jednej uniwersalnej myśli cały tok rozsypywał się w federację suwerennych akapitów. Dziś skorzystam z klucza oferowanego przez Wyzwanie. Otóż M. Johnów Harrisonów jest dwóch. W duecie piszą swe powieści i dlatego w każdej da się wyróżnić składową do kochania oraz składową do nienawidzenia. Jaka szkoda, że nie można ich rozdzielić!
Pierwszy Harrison - jego właśnie lubię - to trzeźwo myślący człowiek, dbający o czystość wywodu pisarz, którego wypowiedzi artystyczne warte są naszej uwagi. Niestety, jest jeszcze drugi Harrison, zjarany do imentu hipis. Analiza chemiczna mogłaby zasugerować, ze od czterdziestu lat nie jest człowiekiem, ale krzakiem konopnym, ale nie wierzcie w to. Krzak się krzewi i nic więcej, a Harrison Drugi sabotuje pisarstwo Harrisona Pierwszego. Mąci i zamula. Wziął piguły i myśli, że przekroczył drzwi percepcji, ale drzwi były obrotowe, więc się kręci w kółko i krzyczy "ale faza, men, ale odlooooot!"
Co gorsza jestem chyba jedynym w Polsce stronnikiem pierwszego. W kompilacji internetowych cytatów, którą wrzuciłem na bloga w zeszłym roku, nie uświadczysz zachwytów nad tym, że Trylogia Traktu jest opowieścią o SF, jej kryzysie, i nie do końca udaną próbą przełamanie jej kryzysu. A za to się powinno ją kochać. Nie wiem, co ludzie zobaczyli we fragmentach Drugiego. Może liczą że odpali im działkę.

niedziela, 9 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (11)

A book you hated

Przydarzyła się taka w zeszłym roku. Zła, paskudna, niedobra książka. Najchętniej rzuciłbym nią o ścianę. Ale czytałem ją na kindlu siostry, więc nici z dramatycznego gestu. Szacunek do dóbr materialnych i więzi rodzinnych jest ważniejszy niż zdrowa reakcja na Ciemno, prawie noc Joanny Bator.
Wiem, że Nike miewała swoje lepsze i gorsze chwile, a wpadka zdarzyć się może zawsze. Ludzie są omylni, nikt nie przeczyta wszystkiego, co opublikowano w zeszłym roku, czasem dopada zaćmienie mózgi i nie poradzisz, a kontekst społeczno-polityczny mamy taki, jaki mamy. Ale i tak jestem gotów postawić stówę, że Ciemno... to największy błąd w historii nagrody. Jeszcze nie nagrodzono książki zwyczajnie obrzydliwej.
Nie chce mi się streszczać, bo na samo wspomnienie otwierającej powieść sceny w pociągu robi mi się niedobrze. Zresztą nie wiem, czy jest sens. Na pierwszy rzut okiem Ciemno... może się kojarzyć się z literaturą popularną: bohaterka-dziennikarka, małomiasteczkowa społeczność, kryminalna zagadka. Ale nie dajcie się oszukać. Powieściowy Wałbrzych jest tak zdeformowany przez przez narratorkę, że nie można go brać ani na poważnie, ani jako groteskę. Nie ma już w nim ludzi, tylko śmierdzące bydło. Albo coś gorszego od bydła, bo krowy nie popadają w sekciarstwo. Domy się sypią, ulice są dziurawe, jedzenie cuchnie... miałem nie streszczać. Wyguglajcie sobie zdjęcia cygańskiej dzielnicy w Koszycach, zaludnijcie reprezentantami najbardziej rasistowskich stereotypów o Romach, jakie wam się przypominają, a potem wybielcie ich w fotoszopie, żeby z koloru wyglądali jak ja, czy ty. To Wałbrzyszanie, jakimi widzi ich redaktor Joanna Tabor (podobieństwo nazwisk nieprzypadkowe).
Ciemno, prawie noc broniłoby się w dwóch przypadkach. Po pierwsze jako piętrowy żart – jakiś złośliwy prawicowy dziennikarz, dajmy na to David Wildstein, napisał satyrę na Wyborczą. Bo tak mniej więcej przeciętny człowiek Gazety Polskiej widzi przeciętnego człowieka Gazety Wyborczej: skrajny egocentryk, użalający się nad sobą, przekonany o własnej wrażliwości i wyjątkowości, a zdolny jedynie do naprzemiennego odczuwania strachu i pogardy. Drugie wyjście byłoby takie, że to poważna historia o klęsce formacji inteligenckiej, której z niegdysiejszego etosu zostało wyłącznie wyobcowanie i poczucie wyższości.
Niestety, powyższe hipotezy to tylko moje pobożne życzenia. Taki już mam nawyk, że bronię twórców przed krytykami. Ale tym razem nie wolno. Trzeba powiedzieć jasno: Ciemno, prawie noc to powieść faszystowska. Pozwolę sobie zacytować recenzentkę z Esensji, bo nikt chyba lepiej tego nie udowodnił (wytłuszczenie moje):
Z reporterską wnikliwością poprzez wypowiedzi anonimowych czaterów (fikcyjnych, lecz jakże prawdziwych) autorka ukazuje choroby drążące współczesne polskie społeczeństwo: ignorancję, zawiść, frustrację, podłość, a wszystko to podszyte niezłomnym przeświadczeniem o własnej wyższości. Z tych rozmów (które w istocie są monologami, bo żaden z rozmówców nie słucha innego, chyba że po to, by go po chwili zmieszać z błotem) wyłania się obraz świata, który w innej wersji poznajemy na wałbrzyskim rynku, a w skali makro na przestrzeni całej książki: świata istot, wśród których tylko nieliczne mają prawo nazywać siebie ludźmi.
Co to było Lebensunwertes Leben chyba nie muszę pisać. Za to pierwsze zdanie, fragment po dwukropku, ten zawiści, frustracji i podłości podszytych niezłomnym poczuciem wyższości to szczera prawda. Taka jest Joanna Tabor.
Co więcej powiedzieć o Ciemno, prawie noc? Wbrew pozorom warto się przemóc i po te książkę sięgnąć. Jeśli wciąż nie wierzysz, że w Polsce faszyzm istnieje, jest tolerowany, akceptowany, nagradzany na salonach. Jeśli wahasz się, czy posłać dziecko na studia do Warszawy. Jeśli brakuje ci literackich portretów Wałbrzycha, a chciałbyś pokibicować jego obywatelom, ludziom przyzwoitym i szlachetnym. W pozostałych przypadkach spalić, skasować, wyrzucić na śmietnik.

PS: przez całą jesień zabierałem się do napisania recenzji Ciemno..., ale nie miałem pomysłu, jak uczciwie, racjonalnie i bez emocji oddać moją niepohamowaną odrazę do tej powieści. Aż wreszcie teraz mnie olśniło, że recenzję napisał już Miłosz:

Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego.
Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując
Złote medale na twoją cześć kując 
Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta
 


sobota, 8 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (10)

A book that reminds you home

Żadna książka nie musi mi przypominać o domu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oddaliłem się od niego na tyle, żeby zacząć tęsknić. Być może nigdy.
Jednak przypomina mi się pewna zagadka związana z domem. W podstawówce przeżywałem fazę na Juliusza Verne'a. Pewnego razu pożyczyłem z biblioteki zbiorcze wydanie Z Ziemi na Księżyc/Wokół Księżyca i przeżyłem coś podobnego do tego, co przytrafiło się pewnemu Marcelowi, kiedy jadł magdalenkę i popijał herbatą. Przypomniało mi się najwcześniejsze dzieciństwo, a dokładniej - książkowa ilustracja. Mogłem przysiąc, że już ją widziałem, lata wcześniej. Ale jak, skoro z Verne'a mieliśmy w domu tylko Tajemniczą wyspę? Być może przydarzyło mi się jedno z tych przebić prądu na neuronach, na które sceptycy powołują się, gdy chcą powątpiewać w prawdziwość różnych niesamowitych historii, które czasem przydarzają się osobom szczerym i prawdomównym. Niemniej zagadka pozostaje nierozwiązana.

piątek, 7 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (9)

A book you thought you wouldn't lite but ended up loving

I znowu wielkie słowo – pokochałeś. Nie przypominam sobie aż tak skrajnego przypadku. Czyżbym był letnim czytelnikiem? A przecież powinniśmy być zimni albo gorący. Gdybym jednak miał podać tytuł jakiejś książki, której obiór zmienił mi się na plus, byłaby to Trojka zmarłego przed dwoma tygodniami Stepana Chapmana.
A skąd uprzedzenia? Tak wygląda opis z tyłu okładki:

W oślepiającym blasku trzech fioletowych słońc troje wędrowców – stara Meksykanka, zautomatyzowany samochód terenowy i brontozaur – od setek lat brnie przez pustynię. Nie wiedzą, czy pustynia gdzieś się kończy, a jeśli nawet tak, to co znajdą na jej krańcu. Czasem napotykają idealnie zachowane, ale całkiem bezludne miasta. Nigdy nie spada ani kropla deszczu. Najgorsze jednak jest to, że nie pamiętają nic ze swojego życia przed pustynią – tylko nocą, w snach, przypominając sobie strzępy dawnych przeżyć.
Noc sprowadza jednak szaleństwo burz piaskowych, które zamieniają ich ciałami, w jakiejś metafizycznej odmianie zabawy w komórki do wynajęcia. Dysfunkcyjni i zdezorientowani, wielokrotnie zabijają się nawzajem, nigdy jednak nie udaje im się umrzeć. Gdzie są? I jak mogą stamtąd uciec?
Straszne, prawda? Ale ku mojemu zdumieniu (i mojej radości) Trojka okazała się precyzyjną powieścią opartą na zgrabnym pomyśle. W sumie podobną do Wiecznego Grunwaldu Twardocha (postosobliwościowy metaświat i pączkujące zeń kieszonkowe światy, w których bohaterowie doświadczają rozmaitych mąk). Rozczarowani muszą być za to miłośnicy M. Johna Harrisona, którzy, jak się zdaje, oczekiwali, że w Chapmanie znajdą tę samo podniecające nic, co u miszcza. Może dlatego Trojka jest jedną z najrzadziej czytanych i najmniej komentowanych książek z Uczty Wyobraźni?

czwartek, 6 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (8)

Most overrated book

A tytuł jej Legion.
Zaś na poważnie: pretendentek do miana książki wybitnie przereklamowanej jest mnóstwo. Sam nie wiem, jaką miarę tu przyłożyć: własne rozczarowanie, obiektywny dowód, jak niewiele ostało się z niedawnego zachwytu mas, a może zaszaleć jakąś kontrowersyjną opinią?
Kontrowersyjnie byłoby wytypować Mistrza i Małgorzatę. To dobra powieść, ale czy aby nie za bardzo w Polsce ubóstwiana? Przecież Rosja od czasu Puszkina miała bardzo mocną literaturę, ani na moment nie obniżając poziomu. Tymczasem nad Wisłą panuje przekonanie, że po Tołstoju nie było już nic, tylko Bułhakow. Wtedy tak, Mistrz i Małgorzata jest przereklamowaną książką. Z drugiej strony w Czasie fantastyki ukazał się kiedyś artykuł Tadeusza Olszańskiego, w którym wytłumaczył część z wielu podtekstów i znaczeń ukrytych w powieści, które przemawiałyby na jej korzyść. Zatem 1:1.
Może więc dowolna rzecz Harukiego Murakamiego? Od Kafki nad morzem się odbiłem, mrucząc za Dehnelem, że to taki lepszy Coelho i nic więcej. Nawet jeśli jestem nieuczciwy i przesadzam w krytyce, posuwając się do brzydkiego hejtu, to zadziwia mnie coroczne typowanie Japończyka do Nobla. A typują go zarówno londyńscy bukmacherzy, jak i kolega, który co roku mantruje na fejsie "Murakamimurakamimurakami a nuż". Kudy mu do Kawabaty czy Oe? Aż tak źle jest ze światową literaturą? Chyba nie, skoro noblowska komisja nagrodziła Llosę, Lessing, czy Munro.
Za to jeśli chodzi o literaturę popularną na pewno przereklamowana jest trylogia Millenium Stiega Larssona. Koszmarne książki, pierwszy tom przebrnąłem tylko dlatego, że słuchałem go w interpretacji Krzysztofa Gosztyły (Gosztyła wielkim lektorem jest). Zdumiewające jest międzynarodowe powodzenie powieści, które odebrałem nudne, przegadane, mało oryginalne i tendencyjne (rozumiem, że autor był baaaardzo lewicowy, przecież nic w tym złego, ale bohaterowie byli ustawieni z klucza klasowego, jak w jakimś czytadle z lat 50). Larsson nie był ani najlepszym Skandynawem piszącym kryminały, ani nawet pierwszym. Lepiej poczytać Jo Nesbo.
Co natomiast z krajem? Waldemar Łysiak napisał całą książkę o tym, że polska literatura, poza nim i Andrzejem Żuławskim, to jedna wielka hucpa i dęty numer, ale nie bądźmy aż tak skrajni w opiniach. Niemniej znalazło by się sporo kandydatek na książkę przereklamowaną. Ba, można lecieć nazwiskami: Hłasko (bardziej fenomen literacki niż pisarz z prawdziwego znaczenia, potworny napinacz), Andrzejewski (balansujący na granicy plagiatu, zniszczyła go wódka i sen o Noblu, o Popiele i diamencie lepiej litościwie zapomnieć), Szczypiorski (przeciętny pisarz i mały donosiciel pozujący na wielkiego moralistę; ktoś go jeszcze czyta?). Żeby nie było, że tylko rozdrapuję rany po PRL: obecnie modne jest zarzucać Jackowi Dehnelowi literacką łatwiznę, przymilanie się do czytelników oraz emploi miłego, grzecznego chłopca, które tak cenią starsze panie z literackich salonów.
Propozycji wiele, aż się przestraszyłem. Sami wybierzcie.

środa, 5 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (7)

A book that makes you laugh

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Dziś wybór oczywisty. Oczywiście zbiór książek, które wywołują u mnie radosny śmiech, jest dużo większy, ale o Szwejku można pisać w nieskończoność (ludzi tak robiących jest wielu i nazywamy ich szwejko- oraz haszkologami).
Nie ma sensu streszczać Szwejka, wszyscy go znają, jak nie z lektury, to z filmu, a jak nie z filmu, to odpowiednia wiedza dotarła do nich przez kulturalną osmozę. Poza tym dzieło życia Jarosława Haszka ma sporo z nowoczesnej dwudziestowiecznej prozy: brak dominującej fabuły, anegdotyczność, silne związki z biografią autora – a takich książek się nie streszcza, bo nie wypada. A właśnie, Jarosław Haszek: czy nie ma lepszego dowodu na zakorzenienie się w polskiej kulturze niż to, że spolszczyliśmy zarówno nazwisko autora, jak i jego bohatera? Nie ma chyba większego honoru (dlatego pisownię "Shakespeare" bojkotuję jako pozbawioną należnego szacunku).
Moje rodzina w całości pochodzi z byłego zaboru austriackiego (do lat 50 nikt nie mieszkał na północ od Krakowa), więc mogę zaburzone postrzeganie, ale Szwejka uważam za wspólną własność środkowej Europy. Nie jest czymś hermetycznie czeskim, nie czytamy go li tylko dla czeskości (choć oczywiście ona tam jest).
A jest w Szwejku najśmieszniejsze? Ukryty w nim metadowcip, czyli ironia losu, jakiej doświadczył autor. Bo Haszek pisał satyrę totalną, taką, przy której najbardziej bezczelny i niepoprawny politycznie amerykański standupowiec wychodzi na ułożonę panienkę z pensji dla dziewcząt, satyrę, która brutalnie rozprawia się ze wszystkim: państwem, narodem, wojskiem, religią, obyczajowością, moralnością. Ale wystarczyło kilka lat, żeby na świecie zaczęły się dziać takie straszliwe rzeczy, że cesarsko-królewska Austria okazała się państwem pokracznym może, ale znośnym do życia, a niekiedy wręcz poczciwym. Doszło do tego, że ten bezkompromisowy cios w stary świat stał się portretem starych dobrych czasów.
No czy nie śmieszne to?

wtorek, 4 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (6)

A book that makes you sad

Była radość, jest smutek.
Ponieważ jednak dopiero na dzień 22 przypada książka doprowadzająca mnie do łez, skreślić muszę Myszy i ludzi, Kolumbów, baśnie Andersena i kilka im podobnych. Co zostaje? Chyba tylko książka, która uderzałaby trochę po skosie ośrodka tkliwości w duszy, apelując do tych samych odczuć, co wyciskacze łez, ale inaczej. Której smutek byłby niepokojem czającym się gdzieś w najskrytszych myślach, na skraju emocji.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (5)

A book that makes you happy

Po dwóch trudniejszych dniach wreszcie coś nie sprawiającego problemu – Ulica marzycieli Roberta McLiama Wilsona.
Polski tytuł jest mylący, bo sugeruje sam nie wiem co, ni to jakiś męski odpowiednich chick litu, ni to materiał na scenariusz letniego przeboju kinowego o radości życia w europejskim krajobrazie. Koleżanka, której pożyczyłem Ulicę..., poprosiła mnie o nią, bo kojarzyła, że jest to powieść "o artystach". Cóż, podobno wszystko może być sztuką. Jeśli sztuką byłoby i picie piwa w Belfaście, obrywanie po gębie w Dublinie, złośliwienie się w Belfaście oraz wplątywanie się w dziwne sytuacje pod dowolną szerokością geograficzną – to tak, Ulica marzycieli jest powieścią o dwóch wybitnych artystach.
Pierwszy to Jack, facet w sumie przyzwoity, lecz zbyt często podkreślający swój dystans do świata i ludzi, przez to regularnie rujnujący sobie życie zawodowe, towarzyskie i uczuciowe. Drugim artystą jest kumpel Jacka, Misiek, z zawodu strukturalny bezrobotny. I wiedliby sobie dalej nieciekawe życie, gdyby nie wpadli w sidła strasznych sił: pieniędzy, polityki i miłości. Jack goni za dziewczyną, która wcale jakoś specjalnie go nie chce, Miśka z kolei jedna zabawna sztuczka z użyciem gumowego penisa rzuca na wznoszącą falę.
Ale dobra, dlaczego ta akurat książka wprawia mnie w pozytywny nastrój? Gdyby Ulica... była jedną z wielu historii, gdzie bohater zdobywa bogactwo, kobietę i sławę, raczej bym o niej tu nie pisał. McLiam Wilson nie poszedł na łatwiznę. Wcale nie idealnych bohaterów, bohaterów, którzy nie zasługują na łatwą sympatię (mądrala i nierób mieszkający z matką), rzucił w paskudne miejsce, jakim jest rozdarta konfliktem Irlandia północna – i pomimo tego napisał niesamowicie optymistyczną książkę ze sporą dozą poczucia humoru. To trudna sztuka i chyba sam autor nie potrafił jej powtórzyć, bo od 1996 nie opublikował niczego nowego.

niedziela, 2 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (4)

Favourite book of your favourite series

No pięknie. Przecież wczoraj wytłumaczyłem, dlaczego nie mam ulubionej serii, a jeśli nawet bym miał, to dlaczego bym nic nie pamiętał. Czyli nici z dzisiejszego wpisu?
Na szczęście spojrzałem na półkę po prawej i mnie olśniło. Series nie musi oznaczać cyklu autorskiego, ale również cykl wydawniczy. Trochę to naciągana interpretacja, lecz dzięki niej zabawa będzie trwać. A Uczta wyobraźni to tak ważna i chwalebna inicjatywa, że trzeba o niej pisać jak najwięcej.
Czyli Ślepowidzenie Petera Wattsa. Być może najważniejsza książka w całej UW, a mojemu sercu szczególnie miła, gdyż to prawdopodobnie ostatnie powieść, o której się rozmawiało  (może jeszcze Wieczny Grunwald Twardocha załapał się rzutem na taśmę) . Pamiętacie pewnie: Szostak&Orbitowski&Dukaj poświęcili jej długą dyskusję z suplementem, na cieszyńskim Polconie polscy autorzy opowiadali, jak Watts dodał im wiary w SF, od rozmów wrzały fora i komentarze na blogach. Prawie dwa lata Ślepowidzeniem myśleliśmy, mówiliśmy, żyliśmy. A potem się skończyło. Definitywnie. To dziwne, bo przecież od 2008 wydano sporo książek, które zasługiwało na coś więcej niż szybką recenzję z gwiazdami.
Miłośników literatury próbują zastąpić hobbyści, ale hobbystów dyskusja o książkach (filmach, grach) jest niebezpiecznie bliska serii monologów. Znawca broni palnej zlustruje powieść pod kątem prawidłowego opisu strzelania z pistoletów, koniarz oceni scenę szarży ciężkiej brygady, erpegowiec sprawdzi, czy pisarz fantasy przestrzegał reguł AD&D 3.5. Nikt za to nie rozmawia o SF, bo o mieczach i koniach wymądrzać się potrafi każdy jeden, a ogarnięcie nowoczesnej genetyki albo kosmologii wykracza poza możliwości konwentowego hobbysty amatora.
A może przyczyną jest klęska urodzaju. Uczta wyobraźni wystartowała w 2006 roku dwoma książkami. Rok później wydano jedną, w 2008 - trzy (w tym Ślepowidzenie), w 2009 - siedem, w 2010 - trzy, w 2011 - sześć, w 2012 - cztery, w 2013 - sześć, a styczniu tego roku cztery. Na kolejne miesiące MAG zapowiedział kolejne pięć (!). Czyli mimo kryzysu planuje pobić rekord sprzed pięciu lat. Do tego należy dodać literaturę obcojęzyczną z innych serii i wydawnictw (na pewno zebrałoby się drugie tyle) oraz literaturę polską  - a niebanalnych autorów też mamy więcej, niż palców u obu rąk. To za dużo tekstów, żeby zbiorowość mogła je spokojnie przeczytać i przemyśleć. Ja kupię Szostaka, ty Luciusa Sheparda, a kto inny Annę Kańtoch. Wszystkie piękne, dobre i ważne książki, ale za dużo sobie nie porozmawiamy.
Aż przypomniały mi się stare polskie i radzieckie powieści fantastycznonaukowe. Obowiązkowy w nich był rozdział, w którym bohaterowie, nim ruszyli na podbój kosmosu, pokazywali czytelnikowi życie na Ziemi przyszłości. W tych utopijnych światach istniała tylko kultura najwyższych lotów. Najskromniejszy muzyk był drugim Paganinin, zaś rzeźbiarze nie schodzili poziomem niżej Auguste'a Rodina. Mistrzowie socrealistycznej SF nie szczędzili czytelnikowi takich szczegółów, ale czy ich bohaterowie nie czuli znużenia ambicją i pięknem? Czy dlatego nie wylatywali między gwiazdy - żeby odciąć się od nadmiaru i znaleźć wreszcie temat do wspólnej rozmowy?

sobota, 1 lutego 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (3)

Your favourite series

Żeby było to takie proste. Serii oraz cykli unikam jak diabeł wody święconej – przynajmniej póki nie ukaże się ostatni tom. A i potem mam opory. Nie ruszyłem Malazańskiej księgi poległych, od Pieśni lodu i ognia odpadłem w połowie Starcia królów (i ciągle powtarzam, że to jednak powinna być trylogia, jak to pierwotnie planował Martin). Do tego coś niedobrego stało się z cyklami. Zbiorcze wydanie Amberu Zelaznego (to z przepaskudną okładką) objętością dorównuje pojedynczemu tomowi Eriksona. To samo dotyczy literatury dziecięcej/młodzieżowej – Narnia to takie cieniusieńskie książeczki, a już Harry Potter puchł z tomu na tom. No i jak taki cykl zmieścić na półce? Na szczęście wymyślono czytniki, więc przynajmniej ten problem z głowy.
Gdyby mi się jednak odkręciło i postanowiłbym wziąć się za jakiś popularny cykl, przeczytać go od początku do końca w jednym ciągu, to byłby Świat dysku Pratchetta.
Czytałem go intensywnie, kiedy jeszcze nie odrzucało mnie od cykli, czyli dość dawno temu: Bogowie, honor i Ankh-Morpork byli wtedy najnowszą częścią. Od tego czasu wyszło w Polsce drugie tyle dyskowych książek, a nawet dogoniliśmy autora. Pamiętam więc Pratchetta buffo, Pratchetta slapstickowego oraz Pratchetta parodiującego wszystko, co mu się nawinie pod klawiaturę. Czy to prawda, że od tego czasu wiele się zmieniło? Z tego, co mówią mi znajomi (i można wydedukować z okładek), Dysk zrobił się mocno steampunkowy, a parodię zastąpiła gorzka satyra społeczna. Kto wie, może to byłby świat dla mnie. Czas chyba przeprosić się z cyklami.