piątek, 28 marca 2014

Myśl na piątek

Siedzę nad trzema tekstami na raz i jeden podgryza drugi. Pierwszy był tekst o Dukaju, sprytnie wykombinowany temat, bo wykorzystujący ostatnie miesiące ciszy przed Rekursją. Zastanawiałem się właśnie, jak z anegdoty rozwinąć się do pełnowymiarowego tekstu, kiedy przyszedł Pyrkon. Jak zwykle na nim nie byłem, ale czytałem relacje. Zwłaszcza te Strossa. I od razu zarysowała mi się przed oczyma wyobraźni koncepcja zaproponowana przez autora Accelerando: Worldcon w Polsce. Przecież sobie poradzimy. Pyrkon jest przeogromny, mamy doświadczenie kilku Euroconów (ostatni do spółki z Czechami i Słowakami w Cieszynie). Przed laty podobno Iwaszkiewicz marzył o Noblu, chwili, kiedy w Temps Modernes zaczną drukować streszczenia Twórczości (a nie odwrotnie), a Simone de Beauvoir usiądzie w kawiarni Czytelnika. Jemu się nie udało, my mamy szansę. Wszyscy ci autorzy, którzy jeszcze kilkanaście lat temu wydawali się odległymi gwiazdami, zasiądą do wspólnego piwa z naszymi, a wręczanie Hugo będzie tylko aperitifem do gali zajdlowskiej. Pomarzyć.
Ale tu przerwijmy, żeby nie spojlerować. Mam w zanadrzu jeszcze wpis o immersji w grach komputerowych. Ale to dopiero, kiedy zbiorę wystarczająco dużo materiałów. Byle zdążyć przed konkurencją.
I tak sobie skaczę między kilkoma pomysłami, w międzyczasie podczytując Kłamstwa Locke Lamory, drugi tom Kichota, Mgławicę Andromedy i Sańkję, kiedy wtem myślę, co wyróżnia fantastykę, od literatury, jak by to powiedzieć, normalnej. W czym jest jej siła. Otóż fantastyka ma moc brania tematu, który z łatwością dałby się zamknąć w formie żartu albo metafory, i rozgrywania go na serio, z pełną powagą, ani na chwilę nie tracąc rytmu, ani nie wygrywając fałszywej nuty. Woltyżerska sztuka.

piątek, 21 marca 2014

Londyn, Ulica Rzeźnicza

Złota dekada seriali skończyła się, mówią. I cóż, mają sporo racji.
Skończyło się Breaking Bad, niedługo finał Mad Menów (do których nie przekonałem się, ale podobno też są bardzo ważni dla medium), a następców nie widać. Jakby okresie między Rodziną Soprano, a – sam nie wie, gdzie dokładnie wyznaczyć koniec epoki, ale chodzi o lata 2008-2012 – wyznaczono granice, których telewizja będzie się trzymać do następnego wielkiego przełomu. To zachowanie jak z dzikiego zachodu: pionierzy opalikowali dziewicze grunty, które wystarczyły im na sto lat lat (czytałem, że rolnictwo amerykańskie całkiem niedawno zbliżyło się do europejskiego wydajnością z hektara). Dobrym przykładem jest House of Cards. Skoro remake brytyjskiego serialu sprzed ćwierćwiecza jest rzeczą świeżą i oryginalną oznacza to, że nie ma po co iść dalej. Trzeba zagospodarowywać wywalczone.
Nadeszła więc epoka średniaków. Oczywiście nie pod względem budżetu i rozmachu, bo tu kolejne rekordy padają nieustannie. Średniaki to produkcje, które może nie wyznaczają nowych ścieżek, ale i tak przyjemnie się je ogląda. Czasem są nawet całkiem mądre. Pesymiści twierdzą, że średniaków po pół roku się nie pamięta, i wzdychają do Prawa ulicy. Je jednak myślę, że nie jest tak źle.
Bo nagle zorientowałem się, że od pewnego czasu doświadczam, jeśli chodzi o tasiemce i minitasiemce, całego szeregu miłych zaskoczeń. W tym roku był to, jak już parę razy pisałem, Detektyw. Jeśli twórcy wyciągną wnioski z tego, co im nie wyszło przy pierwszej serii, druga będzie blisko wybitności. Tak, jak Wikingowie. Rok temu byłem mile zaskoczony, że stacji, która wcześniej zrobiła tylko jeden miniserial, oraz twórcy fatalnego Camelotu uda się z niełatwego tematu (ile było dotychczas udanych produkcji o wikingach?) wycisnąć tyle dobrego. A popalić dali dopiero teraz. Po trzecim sezonie trzymam kciuki, bo tak dobrze napisany serial to rzadkość. Mimo że średniak.
Stały poziom jak zawsze reprezentują Brytyjczycy. Jeśli nie widzieliście Broadchurch, zróbcie to natychmiast, Ośmioodcinkowiec z Davidem Tennantem to bardzo udana próba pożenienia formuły skandynawskiej (kłania się Forbrydelsen) z ojczyzną klasycznego kryminału. Obecnie w USA trwają prace nad remakiem. Nie wiem, jaki jest sens tak prędkiego powielania, ale mam nadzieję, że świat nie zapomni o oryginale – bo zdarzają się takie głupie przypadki.
Ale prawdziwe emocje zagwarantował widzom Ripper Street, kryminał o dwóch policjantach i jednym zapijaczonym Amerykaninie zwalczająych przestępczość w slumsach dziewiętnastowiecznego Londynu. Zaczęło się od tego, że drugi sezon  nie dobrnął do finiszu, kiedy BBC oznajmiła, że kasuje projekt. Żeby to była wina serialu. Stacje przesunęła emisję na inny dzień tak, żeby pokrywała się z reality show o celebrytach. A potem rzecznik, jeszcze bardziej zdziwiony niż smutny, oznajmił, iż BBC też musi się liczyć z pieniędzmi i porzucać te mniej udane projekty.Takich numerów spodziewałbym się w Polsce, a nie u nadawcy, który, mimo różnych wpadek, wciąż jest symbolem profesjonalizmu. Na szczęście na ratunek pospieszył Amazon, który dorzucił się do produkcji w zamian za prawo premierowej emisji na swojej nowopowstającej platformie VOD (to, jak tego typu netflixowe pomysły zmieniają serialowe, jest pomysłem na osobny wpis). Fani zapłakali z radości, aktorzy zapłakali z radości, a scenarzysta przebąkuje, że bez problemu może przyszykować wstępny plan na sezony 4 i 5.
Ale czym jest Ripper Street, że anulowanie go tak zasmuciło fanów, a reaktywacja – uradowała?
To właśnie wzorcowy współczesny serial środka. Może nie nowe The Wire, ale na wyższym poziomie niż przeciętny procedural. Bardzo ładny wizualnie (chociaż i tak blednie przy poziomie inscenizacji w Peaky Blinders). Z ciekawie napisanymi bohaterami i bardzo dobrą grą aktorską. O krok od czegoś więcej. Czasem się na Ripper Street zżymałem, jak na przykład kiedy w odcinku o terroryzmie knujący rewolucjoniści okazali się bez wyjątku miłymi, łagodnymi ludźmi, którzy wyrzekli się przemocy. Ale zaraz potem przychodził odcinek, w którym konflikt i postacie napisane były duo bardziej niejednoznacznie, więc wybaczałem poprzednie wpadki. Cały czas czekając, aż serial awansuje w końcu do pierwszej ligi. Czy to się w końcu zdarzy, czy nie, warto cieszyć się z decyzji Amazonu i czekać premiery.

***
Pisałem wczoraj o serialach, kiedy przyszła smutna wiadomość – zmarł Lucius Shepard, znakomity pisarz. W Polsce znany od lat, choć na cztery jego wydane u nas książki, trzy ukazały całkiem niedawno. Dwukrotnie miał odwiedzić Polskę, ostatnio jako gość zeszłorocznego warszawskiego Polconu, jednak za każdym razem nie pozwalał mu pogarszający się stan zdrowia. I już nie przyjedzie. Nam zostały książki: Zielony kocur diabła (Zysk, 2000), Krokodylowa skała (Solaris 2012), Smok Griaule (Mag 2012) oraz Amerykański modlitewnik. Luizjański blues. Viator. (Mag 2013).

piątek, 14 marca 2014

Cthulhu, naprawdę

Tydzień upłynął mi pod znakiem ciężkiej pracy oraz walki z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody – w tym z brakiem internetu. Na szczęście panowie technicy przyszli, naprawili jeden router z drugim, a nawet obiecali, że sieć może przyspieszy. W każdym razie mogę nadrabiać zaległości. Dziś znowu o Detektywie. Jeśli kogoś temat nudzi, niech się nie martwi, ma bowiem po dzisiejszym rok spokoju.
Z typowym podsumowaniem ubiegł mnie o parę godzin na gikzach agrafek, więc daruję sobie z przypominaniem najprostszych rzeczy. Opinię mam zasadniczo taką samą, jak on. Zresztą pamiętacie pewnie dwa poprzednie wpisy o serialu. Powinienem być nawet zadowolony, bo Nic Pizzolatto zrobił to, czego chciałem: mordercą okazał się słaby, popełniający błędy misiek (a nie żaden nadczłowiek, jak to jest ostatnio modne), Hart okazał się kimś więcej, niż cieniem cynicznego wymiatacza Rusta, wreszcie piramidalny spisek rysujący się gdzieś od czwartego odcinka oddalił ostatecznie na tyle, że jakby go nie było. Czyli w sumie bardziej Broadchurch niż Twin Peaks pomieszane z Archiwum X (ale wiadomo, że Broadchurch i tak lepsze). Ale to warstwa wierzchnia finałowego odcinka. My zstąpmy do głębi.
W tradycyjnych kryminałach obowiązuje niepisana zasada, że nic się nie marnuje. Do wytypowania w ostatnim rozdziale mordercy stosuje się wszystkie poszlaki, łącznie z tymi, których detektyw z początku nie zauważył. Z tego punktu widzenia Detektyw jest serialem nieudanym. Ale tylko z tego. Pizzolatto zasłynął przedtem przetłumaczeniem na angielski Forbrydelsen i teraz wykorzystał to, czego nauczył się od Skandynawów. Rzekomy błąd jest patentem rodem z  Mankella. Uprzedzony przez autora czytelnik widział, jak Kurt Wallander wielokrotnie był o krok od znalezienia sprawcy, ale przeoczywszy jakiś szczegół (chociażby z powodu bólu głowy), nie wracał już do niego. Tym razem jest tak samo: wszystkie spiralki, gwiazdki, znajome twarze przewijające się się gdzieś na trzecim i czwartym planie są dla nas, a Cohle i Hart padają ofiarą klątwy detektywa. A przecież widzowie byli o niej poinformowani w jednym z odcinków i czekali, aż się objawi. No to objawiła się.
Innym problemem była dla wielu widzów końcowa przemiana Rusta. Jak to możliwe, pytają, że ten orędownik chaosu czciciel nicości, jedyny prawdziwy ateista w krainie, gdzie każdy w coś wierzy, mógł tak łatwo zobaczyć światełko? Jak twórcy mogli nam zrobić takie świństwo?! Cóż. Zachowanie Rusta bardzo łatwo wytłumaczyć, jeśli zauważy się, że tak naprawdę za tymi wszystkimi jego gorzkimi monologami kryje się coś, co wszyscy dobrze znamy. Jego heroiczny ateizm jest bardzo podobny do ortodoksyjnego konserwatyzmu, takiego rodem z dzieł dziewiętnastowiecznych, pesymistycznych myślicieli. Konserwatysta stoi na straży wartości, których już dawno nie ma, albo i w ogóle nie było, trwa w wierności wymarłej dynastii, walczy, choć nie ma szans. Identycznie zachowuje się Cohle. Opowiada, że nie ma sensu, że wymyślamy go sobie, żeby zdusić rozpacz, a wszystko zniszczy entropia, lub powtórzy się jeszcze raz, tak samo boleśnie i bezsensownie podczas Wielkiego Powrotu – a jednak stoi i walczy. Jak długo tak można i nie oszaleć albo nie umrzeć z głodu? Cohle, zawierzywszy światłu i tak ma o wiele więcej godności, niż ekskonserwatyści wybierający mamonę. Miejcie to na uwadze.

Tyle jeśli chodzi o rozczarowanie mas ósmym odcinkiem i moje nim oczarowanie. Jest bowiem coś jeszcze. Mroczny kult, na którego trop wpadli detektywi, nie został wymyślony w scenariuszu od tak. Ma literackie korzenie Carcosę wymyślił znany w Polsce Ambrose Bierce (polecam jego zbiór Jeździec na niebie i inne opowiadania). Król w żółci, czarne gwiazdy, motyw maski – z opowiadań Roberta Chambersa (ma w tym roku wydać je nieocenione w takich przypadkach wydawnictwo C&T, na razie jedno opowiadanie można przeczytać tutaj) . Wszystko to w jedność spletli przed dobrym wiekiem autorzy weird fiction z Lovecraftem na czele.
Ale czy na pewno. Musiałbym jeszcze raz skrupulatnie oglądnąć wszystkie odcinki (chwilowo posiłkuję się tym artykułem), ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek z nazwiska wspominani byli Bierce albo Chambers. Przecież Rust w swojej obsesji szukał wszelkich możliwych powiązań i tropów. Nie zauważył, że kultyści zapożyczyli swój kult od klasyków grozy? W dzienniku Dory Lange znajduje przepisany wiersz Chambersa o Carcosie, lecz bez podanego źródła.
Czyżby sugerowano nam, że Król w żółci jako twór literacki sytuuje się NA ZEWNĄTRZ świata przedstawionego, zaś Hart z Cohlem, stykają się prawdziwym okultyzmem wylęgłym w luizjańskich bagnach?
Tłumaczyłoby to najdziwniejszy zwrot akcji w serialu. Ponarkotykowe halucynacje Cohle'a, pokazane w pierwszym odcinku, a potem porzucone w taki sposób, że wszyscy o nich zapomnieli, nagle wracają w finale, gdy dostawszy się przed ołtarz kultystów Cohle'owi objawia się świetlisty wir pośród gwiazd. A przedtem, klucząc w labiryntach opuszczonego fortu, słyszy głosy. To mówi do niego czający się za węgłem degenerat Childress, czy głosy rozbrzmiewają mu bezpośrednio w głowie.
W takiej sytuacji Nicowi Pizzolatto udała się sztuczka. Dla niej wybaczę nawet to, że była wykonana dosyć nieporadnie. Grunt że była, że wyszła, i nas napawa zdumieniem. Została otwarta interpretacyjna furtka dopuszczająca możliwość, że Detektyw to – oprócz kryminału oraz obyczajówki o dwóch mężczyznach poranionych przez los – nadnaturalny horror, a Rusty'emu Cohle'owi nie przywidziało się, tylko doświadczył mrocznej epifanii. Ujrzał Króla w żółci.
Czy to prawdopodobne? Nie mnie oceniać. Ale Nic Pizzolatto oświadczył, że w drugim sezonie też obecny będzie wątek okultystyczny. Wtedy się może przekonamy.

środa, 5 marca 2014

Poślizgiem z Wyzwania (18)

Wiem, że z wyzwaniem poszło nie tak. Nie chodzi nawet o dwa dni, które wypadły, bo naturą internetu jest, że go czasem nie ma (sprawdzić, czy nie Japonia). Kiedy minąłem pytania lekkie i niezobowiązujące (śmieszna książka, romans, ulubiona seria), a zacząłem się zbliżać do fundamentalnych, dopadła mnie pustka. Bo co zrobić z grande finale "twoja ulubiona książka ever", jeżeli boję się takich kategoryzacji? Zachowawczo wybrać coś, co wszyscy znamy i lubimy (czyli takiego literackiego Stinga), popisać się snobizmem i gustem wyrafinowanym (przeczytałem 30 stron Finneganów, po angielsku, więc gdzie wam do mnie, profani), czy przez kilka tysięcy znaków tłumaczyć uwielbienie dla czegoś, co doceni poza mną może pięć osób (też by się znalazło). Do tego mam przykry problem, że gdy na mieście, przy obieraniu ziemniaków, albo przy koszeniu trawnika obmyślam wpis, on jest, zdaje się być, naprawdę dobry. Tymczasem kiedy siadam za biurkiem, całe to dobro znika. Podejrzewam, że podczas wędrówki z mózgu do palców, wyparowuje przez pory w skórze. Nawet teraz to się dzieje. Po co więc odpowiadać na graniczne pytanie o najważniejszą książkę w życiu, kiedy zrobisz to pokracznymi, słaniającymi się po ziemi zdaniami?
Ale dobrze. Wypadły mi dwa dni. Zatem dzień 18 (odwróciłem kolejność, żeby dramatyczniejsze poszło na koniec):
A book that dissapointed you

Laur zwycięstwa przypadł w wątpliwym zaszczycie Sezonowi burz Sapkowskiego. Książeczkę tę omawialiśmy na spotkaniu w ramach działalności klubu Krakowskie smoki (pozwolę sobie zareklamować, że od nowego roku działa w Krakowie taka inicjatywa). I nikt nie był pełen entuzjazmu. Właściwie najwyższą pochwałą wobec najnowszego wiedźmina jest stwierdzenie, że czytało się szybko i bez problemów. Inne argumenty za znajdowałem w sieci: że krytykują niespełnieni pisarze, że AS specjalnie napisał słabą książkę, coby pokazać, że dalej rządzi w temacie (nigdy nie rozumiałem tych przemyślnych forteli), że nikogo nie obchodzi, czy nam się podobało, czy nie, bo AS i tak liczy kasę, a minusy niech nie zasłonią nam plusów, że Sezon burz to doskonała rozrywka, a czegoś więcej chcą tylko głębokodupni ahhhtyści i inni zboczeńcy. Bo król wrócił i to nie jest jego ostatnie słowo.
Mnie się wydaje, że każdy z tych argumentów działa raczej na niekorzyść Sapkowskiego, niż mu pomaga.
Bo Sezon burz to słaba książka, w której fragmenty przyzwoite (czyli reprezentujące średni poziom autora z czasów wiedźmińskich) sąsiadują z żenującymi. Do tego fragmenty są ze sobą złączone słabo i pretekstowo. Wysnułem nawet teorię, że Sapkowski tej książki nie napisał. Przynajmniej nie dziś. Miał na dysku kilkanaście dłuższych lub krótszych urywków, które wypadły z poprzednich książek, albo do nich nie weszły, bo kłóciły się z czymś ważniejszym, i podopisywał na chybcika dużo słabsze łączniki. Czy to jest coś, czego oczekiwalibyśmy od autora-legendy?

wtorek, 4 marca 2014

Gus Fring i android Calder, czyli o nie-ludziach

Przedwczoraj pisałem na przykładzie Detektywa o tym, jak w miejsce Zorro, Robin Hooda i Janosika stał się cynik-nihilista. Nawet jeden z zarzutów stawianych nieudanym Muszkieterom BBC jest taki, że trzej bohaterowie są zbyt mili i szlachetni, a nie jak Pan Bóg przykazał, mroczni, brudni i źli. Wszystkie te filmy i seriale przekazują nam następującą prawdę: pozbawiony złudzeń i uczuć (poza uczuciem odrazy do posiadających uczucia) to nadczłowiek. Pan sytuacji, król świata. Genialny strateg, który – kiedy inni pozwalali, by decydowały za nich sentymenty i emocje – opracował Plan.
Zaś jeśli miałbym wybierać, to mistrzem planowania był Gustavo Fring z Breaking Bad. Wiem, że BB skończyło się dawno temu i nikt o nim pewnie już nie pamięta, ale postać Gusa jest bardzo ważna. Był bowiem zgodnie z wyłuszczoną powyżej teorią nie do pokonania. Rozgrywał wszystkich na pięć ruchów do przodu, a kiedy pod koniec czwartego sezonu Walter z Jessem próbowali się od niego uwolnić, nie mieli szans. Choć Walter był ponadprzeciętnie inteligentny i potrafił kłamać jak z nut, dawał się ponosić emocjom i to rozbrajało podczas konfrontacji z nie-człowiekiem.
Jedynym, jak się okazało w finale sezonu, sposobem na pokonanie Gusa było znalezienie u niego chociaż jednego ludzkiego odruchu. I miał taki. W dawnych czasach bowiem był całkiem ludzki, ale zmienił się, gdy Salamankowie zabili jego pierwszego chemika (i – jak się delikatnie sugeruje widzowi – kochanka). I jedynym ludzką emocją Fringa jest nienawiść do starego Salamanki. Po odpowiedź, jak to Walter White wykorzystał, odsyłam do serialu. Ważniejsze jest to, iż koncepcja popkulturowego cynika-nihilisty skłąda się z dwóch założeń:
a) absolutny cynizm-nihilizm jest nie do pokonania;
b) człowieczeństwo prowadzi do porażki.
Konflikt rodem ze współczesnej popkultury możemy znaleźć w Rozprawie Lema. Podczas lotu do pierścieni Saturna przeciw Pirxowi (przyzwoitemu aż do poczciwości) staje chłodny i logiczny Calder. Postać jeszcze niebezpieczniejsza niż Fring, bo jako stworzony w laboratorium, android nie ma żadnych ludzkich atawizmów (humanizmów?). Jest stuprocentowo racjonalny. Ale Lem daje ludziom szansę. Calder przegrywa. Nie docenia "poczciwości ludzkiej, którą bezgranicznie gardził".
Może to polski mistrz fantastyki naukowej miał rację, nie amerykańscy scenarzyści. Może jest jeszcze nadzieja dla człowieka.

niedziela, 2 marca 2014

True Detective raz jeszcze

Dzisiaj siódmy, przedostatni już odcinek Detektywa. Piraci oraz uczciwi abonenci polskiego HBO obejrzą go w poniedziałek. Wciąż jeszcze nic nie wiadomo, twórcy rozwinęli wiele wątków, podsunęli wiele poszlak i wiele z nich może wcale nie prowadzić do tożsamości nieuchwytnego zabójcy. Z drugiej strony sześć odcinków na osiem powinno wystarczyć, by zacząć powoli podsumowywać serial.
Jeżeli w tych dwu nadciągających epizodach twórcy nie poślizgną się i nie wywrócą, będziemy mieli murowanego kandydata do czołówki rankingu najlepszych seriali rozrywkowych ostatnich lat. Bo True Detective to jednak wciąż rozrywka, a nie fresk społeczny, jak The Wire, czy moralitet, jak Breaking Bad. Nie jest to zarzut. Po prostu recepcja popkultury opiera się na dwóch stanach: bezwarunkowego hajpu i bezbrzeżnego hejtu, więc uznałem, że warto nieco wygasić emocje i podejść do sprawy na spokojnie. W Biblii stoi, że mamy być gorący albo zimni, ale na pewno autorowi natchnionemu nie szło o seriale.
Po pierwszym odcinku zarzuciłem twórcom, że idą w banał, każąc bohaterom po raz kolejny w historii amerykańskiej telewizji ścigać seryjnego mordercę. Do tego udekorowawszy ofiarę porożem skazali się na skojarzenia z Hannibelem, którego nie lubię, nie rozumiem jego fenomenu i uważa, za przestylizowanego do granic przyzwoitości. Detektywowi też wydawał się przestylizowany. HBO od pewnego czasu (odkąd nauczyli się wyważać budżet seriali) w produkcjach skazanych na sukces. Scenariusz wcale nie musi być interesujący, gra aktorów przekonująca, a reżyseria doskonała. Że serial jest wybitny, jesteśmy informowani nas już kilka miesięcy przed premierą następującymi faktami: znanym showrunnerem, aktorami, którzy jeszcze dwa-trzy lata temu nie daliby się namówić na występ w telewizji, wreszcie niecodziennym settingiem i nieoklepanym tematem. Resztę roboty wykonuje dział marketingu oraz ogólna opinia o HBO, mówiąca że każda produkcja stacji jest jak album norweskiej kapeli metalowej: bezkompromisowa, brutalna, oraz TRVE.
To właśnie groziło Detektywowi przez pierwsze trzy odcinki. Na szczęście przyszedł czwarty, który finałową, sześciominutową sceną bez cięć (wiem, że tam jest kilka okazji, by cięcie jednak zrobić, piękniej wierzyć, że ekipie się udało zrobić wszystko za jednym podejściem) pozamiatał i wbił w fotel. A i nawet bez niej byłoby dobrze: wreszcie poczułem fabułę, że jest i prowadzi w zaplanowanym przez Nica Pizzolatto.
Więc śledzimy wszyscy trwające siedemnaście lat śledztwo dwu luizjańskich detektywów. Zastanawiamy się, kto zabił Dorę Lange i przyozdobił jej ciało porożem, kim jest Król w żółci i to mu służy.
Te dwa ostatnie odcinki są chyba największym wyzwaniem dla produkcji HBO. Proceduralowi wybaczyliśmy słabą końcówkę, jeśli wcześniej było dobrze, seriale z jednym wątkiem traktujemy odwrotnie. Ich problemem jest nadmierne rozbudzenie oczekiwań. A twórcy Detektywa pod tym względem nie próżnowali. Napisali pierwszy serial epoki cyfrowej (no może Lości byli wcześniej, dopiero teraz mamy dość smartfonów, tabletów i kont na tumblrze, by można było ten fakt wykorzystać całkowicie). Kiedyś też mieliśmy seriale i filmy, w które widz oglądał w poszukiwaniu poszlak, fakt. Ale tylko oglądał. Jednorazowo absorbował czterdziestopięciominutowy przekaz i czekał tydzień, aż kolejny odcinek potwierdzi lub zaprzeczy wysnutym przezeń hipotezom. Były wprawdzie magnetowidy, lecz obsesjonatów urządzających kolejne seanse i śledzących obraz klatka po klatce – raczej niewielu. Dziś obsesjonatami jesteśmy my wszyscy. Po internecie krążą dziesiątki screenów, na których widzowie doczekali się poszlak. Symboli sekty, znajomych twarzy, powiązań między postaciami. Można je wydrukować, przyszpilić do dużej korkowej tablicy i powiązać czerwoną nitką. Być może 90% powstałej konstelacji to szaleństwo zatopionych w fikcji odbiorcy, ale pozostałych 10 ułoży się w twarz Króla w żółci. Tak przynajmniej myślimy.
Ale może prawdziwą tajemnicą jest brak tajemnicy? Zastanawiamy się, jak daleko sięga konspiracja, czy mroczny kult trzęsie stanową policją, czy ofiary liczy się w już w tuzinach, i jak to możliwe, że nikt jeszcze żadnej nie znalazł, a zapominamy o największej wątpliwości: może daliśmy się wmanewrować w paranoiczne myślenie, a za wszystkim stoi jakiś szary obywatel. Prócz tego, że psychopata. Uwierzyliśmy w paplaninę mało wiarygodnych świadków (dzieci, szaleńców, ćpunów i recydywistów) o Carcossie, Królu w żółci, czarnych krzyżach, spiralach, bliznowatych twarzach i zostaliśmy szaleńcami, którzy wszędzie widzą Znaki.
Kto nas wpędził w obłęd? Detektyw Rust Cohle. Czy to nie dziwne z jaką łatwością uwierzyliśmy w sekciarski spisek tylko dlatego, że wierzy weń ten z dwójki śledczych, który ma ewidentne problemy ze sobą? Recenzenci lubią zestawiać ze sobą obu detektywów. Harta nie lubią, nie ciekawi ich, taki tam mały łajdak małżeński bez wyobraźni. Za to Cohle... monumentalna figura, postać rodem z Dostojewskiego, albo (żeby nie oddalać się tak bardzo od Luizjany) z powieści southern gothic, z Faulknera, O'Connor, McCullers. Nihilista, który, spadając w otchłań, jedną ręką wygraża Bogu (w którego nie wierzy), drugą walczy ze złem toczącym świat.
A tymczasem to oszustwo. Wybieg, który ma nas odwieść od rozwiązania zagadki. Rust Cohle to nie tytułowy prawdziwy detektyw, a fantazja kompensacyjna. Pół wieku temu, kiedy stereotypowym konsumentem popkultury był chuderlawy, pryszczaty piętnastolatek z mizernym powodzeniem u dziewczyn, powstawały opowieści o przypakowanych mistrzach miecza, ciętej riposty i łamaczach niewieścich serc. Czyli o tym, kim chcieliby, przynajmniej według bieda-psychologii, być ci wszyscy looserzy z amerykańskich liceów. Dziś pop otworzył się na mieszczuchów pracujących w korpo, spłacających kredyt hipotecznych, spętanych przez ciasny splot kontaktów międzyludzkich. Oni z kolei marzą, żeby choć przez chwilę być zimnym, cynicznym draniem, który gdzieś ma innych i nic nie wiąże go ze światem. Dlatego królami współczesnej wyobraźni są potwory nienawiści, oblepieni cynizmem i hipsterskim nihilizmem. Jeden Doctor Who broni ostatniego bastionu bohaterów prawych i sympatycznych.
Nie ma takiej ściemy, której nowoczesny człowiek nie kupi, jeśli powie się mu ją tonem pozbawionego złudzeń cynika.