piątek, 4 grudnia 2015

The Expanse

Pilot Ekspansji, serialowej adaptacji cyklu Jamesa S.A. Coreya, mile zaskoczył. Nie dziwię się, że SyFy wypuściła go trzy tygodnie przed premierą reszty sezonu, a sam serial został przedłużony na kolejny rok już w maju. Wszystko wskazuje, że oto mamy dowód na to, iż stacja, na której wszyscy już kładli krzyżyk, może wrócić do niegłupiej, a nawet ambitnej fantastyki. Tak się ucieszyłem, aż napisałem entuzjastyczną recenzję. Trzymajmy teraz wszyscy kciuki, bo na horyzoncie świta nowy dzień dla telewizyjnej fantastyki.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Projekt Pratchett (4): Mort

Myślałem o tym, czy wpisu mortowskiego nie poświęcić temu, jak Pratchett tworzy uniwersum, jak na ciągu anegdot krystalizuje się Świat dysku. Ale nie, na to czas przyjdzie gdzieś w okolicach Straż! Straż! No, macie rację, zmieniłem plany przez tę kioskową kolekcję, która niedawno trafiła do sprzedaży. Macherzy z Prószyńskiego mieli dobry pomysł, żeby zacząć od cyklu o strażnikach miejskich.
Ale przejdźmy do Morta. Od mojego poprzedniego (czyli wcześniejszego, niż inaugurowany na początku roku cykl) kontaktu Dyskiem minęło wiele lat. Pamiętałem jednak niejasno, że każdy z podcykli miał jakieś stałe elementy, obecnie w każdej (lub prawie każdej) książce. W przypadku Rincewinda były to wszelkie awantury i gonitwy, zaś w każdej porządnej odsłonie cyklu o Śmierci głównego bohatera musiało na pewnym etapie zabraknąć, więc obowiązek ratowania świata spadał na barki osób do tego kompletnie nieprzygotowanych – i jednocześnie (współ)odpowiedzialnych za całe to zamieszanie. Tak też jest w Morcie.
Czy coś więcej? Chyba powinienem ogłosić swoją porażkę. Trzy poprzednie Pratchetty podobały mi się bardziej. Od Morta się odbiłem. Widać to choćby po szmacie czasu, jaki minął od poprzedniego tekstu z cyklu. Może to wina śmierci autora, której kontekstu nie dało się ominąć? Nawet próbowałem jakoś to połączyć, ale lepiej chyba poczekać – przez trzydzieści lat pisania Pratchett pewnie przemyślał kwestie przemijania dogłębniej, niż w pierwszej książce o dyskowej kostusze.
Odbiłem się od Morta. Mort mnie nie kupił. Książka z wyjątkowo mętnym zakończeniem. Ale to można zrozumieć i należy wybaczyć. Na sprawach ostatecznych wykładali się najlepsi.
Zacząłem już czytać Czarodzicielstwo. Rincewind znowu objeżdża pół świata z powodu magicznej awantury. Nic oryginalnego, ale na tamtym etapie to sir Terry'emu wychodziło lepiej.

czwartek, 12 listopada 2015

Serialkon 2015

Tytuł chyba tłumaczy brak nowych postów ostatnimi czasy. Intensywnie przygotowuję się na drugą już edycję Serialkonu. Ponieważ w sieci zawisł już program, mogę ogłosić, co takiego przyszykowałem.
Konwent odbędzie się w przyszły weekend, w budynkach Małopolskiej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej.
W Sobotę zacznę już o 12.00 na pierwszym piętrze Arteteki (taka wypasiona nowoczesna czytelnia naprzeciwko starego budynku) będziemy rozmawiali z Szymonem Żakiewiczem i Radosławem Polańskim o nostalgicznych serialach naszego dzieciństwa. Sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie, bo trzy dzieciństwa plus moja skleroza to zaczyn wesołej przekomarzanki.
O 14.00 w tym samym miejscu wezmę udział w panelu pt. II Wojna Światowa w serialach. To w sam raz wstęp do niedzieli, kiedy to
o 13.00 w sali B budynku głównego wygłoszę (jak to pompatycznie brzmi) prelekcję Poszli za rodinu w boj, czyli współczesne rosyjskie seriale wojenne. Nie jest to może topowy temat, ale materiału znalazłem tyle, że do końca życia mógłbym oglądać tylko rosyjskie seriale. Serio, Rosja to nie jest nieznany serialowy ląd. To cały kontynent.
A nieco później, bo o 16.00, w sali B na drugim piętrze budynku głównego poopowiadam jak Psy prowadzą śledztwo. Psy, czyli polska policja, bo rzecz dotyczyć będzie tego, co w krajowym kryminale piszczy (a piszczy coraz głośniej).

Jak widać, robię głównie prelekcje przeglądowe. Trochę chyba boję się uderzać z jakąś tezą, którą musiałbym potem uzasadniać. Na szczęście Serialkon to siedem punktów programu równocześnie przez dwa dni. I to za darmo. Z zagranicznymi gośćmi. Tylko jechać.

poniedziałek, 26 października 2015

Father Brown 2

Pond rok temu pisałem tutaj o Księdzu Brownie. W międzyczasie serial dorobił się trzeciego sezonu i zapowiedzi czwartego, więc napisałem o nim ponownie. Na - gdzieżby indziej - Pulpozaurze. Co ciekawe, recenzje z Pulpo nie jest sequelem wpisu na blogu, ale jego remake'iem. Dołączyłem więc to niewielkiego, ale fajnego grona: Junger popełnił kilka wersji Stalowych burz, De Mille dał nam dwukrotnie Dziesięcioro przykazań, a Rybkowski - Nikodema Dyzmę.
Jak widać, ostatnimi czasy sporo tu pisuję o kryminałach. Zwłaszcza polskich. Nic dziwnego, dużo ich ostatnio, a po zawojowaniu półek, uderzają na ekrany. Jest Prokurator (nierówny, ale chcę drugiego sezonu), drugi sezon Zbrodni (jeszcze jeden odcinek przed nami, ale chyba ciut lepiej, niż w pierwszej odsłonie). Niedługo na HBO Pakt z Dorocińskim (znowu format ze Skandynawii, a konkretnie z Norwegii), TVP kręci na przyszły rok Komisję morderstw, a Canal+ Belfra (do scenariusza Żulczyka!). Nagle chce się dać szansę polskiej telewizji. Wprawdzie Zwierz popkulturalny pisze, że w kryminałach zawsze byliśmy nie najgorsi i prawdziwym wyzwaniem byłaby nieżenująca obyczajówka. Podobno TVP nad czymś takim po cichu pracuje.
Sukcesy polskich kryminałów nie ukryją jednak jednego - czas coś więcej napisać o fantastyce. Iść dalej z Pratchettem. Zrealizować kilka innych planów.
Wszystko po kolei.

niedziela, 18 października 2015

Czy kwestie społeczne zabijają nam kryminały?

Na Pulpozaurze moja recenzja kolejnych odcinków Prokuratora. Spodobały mi się, a następne (uwaga, spojler) są jeszcze lepsze. Naprawdę życzę Miłoszewskim drugiego sezonu.
Ale dziś nie tylko o tym, co robię na Pulpo. Mianowicie wczoraj na fejsbukurozmowy (nie daję linku, bo to było na prywatnym profilu – z drugiej strony bez paniki, nie ujawnię niczego prywatnego) byłem świadkiem ciekawej dyskusji o kryminałach.
Zaczęło się od Katarzyny Bondy (autorki m.in głośnego ostatnimi czasy Okularnika), która na tegorocznym festiwalu Pióro i pazur oświadczyła, że kryminał to przede wszystkim przestrzeń do poruszania wątków obyczajowych. Mocne słowa, po których ujawniły dwie grupy miłośników książek detektywistycznych. Jedni zgadzają się z Bondą i kryminały czytają dla wątków obyczajowych, niekiedy wprost mówiąc, że intryga ich mało interesuje. Drudzy mają za złe pierwszym, że przez nich nikt już nie pisze normalnych kryminałów, tylko obyczajówki z trupem jako pretekstem do rozpoczęcia fabuły.
Mogę też rzucać nazwiskami. Ania Kańtoch (jej Łaska ma ukazać się jakoś w przyszłym roku, więc zobaczymy, jak radzi sobie w kryminale) na swoim blogu wielokrotnie narzekała na autorów, zwłaszcza polskich, których interesuje wszystko, tylko nie zagadka. Z kolei w wywiadzie z Miłoszewskim, odpytująca ją Agata Passent wprost powiedziała, cytuję: "to co mnie przerażało w kryminałach, czyli że jest jakaś skomplikowana intryga, że ja się nie kapnę, kto jest już dobry, kto podejrzany, kto nie jest podejrzany, to wszystko dla mnie schodzi na drugi plan, bo ta strona obyczajowa jest tutaj świetna (...)" (cały wywód prowadzący do tych słów zaczyna się koło trzeciej minuty).
Dla starych fanów to, że się nie kapnęli jest najwyższą formą pochwały dla autora (pod warunkiem, że nie oszukiwał), a brodzenie w gąszczu wątków – najlepszą zabawą.
Przypomina mi to trochę sytuację w fantastyce. Dawniej była to literatura konceptu (zwłaszcza SF, ale fantasy wcale tak bardzo nie odstawało) i dla dobrego pomysłu czytelnik był w stanie wiele wybaczyć. Dziś przewagę zdobyli zwolennicy fabuł, którzy dla dobrej opowieści wybaczą wtórność pomysłu.
O tym, że w kryminale zachowała się współczesna powieść obyczajowa, pisał już przed półwieczem Iwaszkiewicz. Tylko w kryminale ocaleli wyraziści bohaterowie i relacje między nimi, tylko w kryminale mamy na serio napisany świat, bo główny nurt poszedł w kierunki psychologizowania, groteski, mitologizowania. Cóż, Iwaszkiewicz był, zdaje się, typowym Europejczykiem swoich czasów, zapatrzonym we Francję i okolice. Bo tam tak było. Ale są jeszcze Anglosasi, którzy robili swoje, dzięki czemu na półkach księgarń leżą ciężkie tomy Franzena, Cotton, Tartt, a niedługo Flanagana. Dlatego też pewnie w Wielkiej Brytanii i Ameryce wciąż powstają kryminały w starym stylu, wolne od publicystyki społecznej i felietonowych obserwacji (przecież Miłoszewski powinien się poczuć obrażony za to insynuowanie felietonu).
Obie fanowskie frakcje mogą się obrzucać argumentami w nieskończoność. Wszystkie możliwe konfiguracje zbrodni już dawno wyczerpała Agatha Christie? Po dwudziestym Szwedzie czytalnik wie o tym kraju i społeczeństwie wszystko, łącznie z rozkładem MPK w Göteborgu. I że Göteborg czyta się "Jeteberi." Ile razy można czytać o cynicznym twardzielu, skrywającym romantyczne serce i nieskrywającym pociągu do whisky? Tyle, ile o przemocy w rodzinie i braku rozliczenia z faszyzmem. Potem jeszcze kilka podobnych wymian zdań i można zataczamy koło.
Można by zaproponować kompromis i wyważenie pomiędzy intrygą, a obyczajem. Ja jednak zastanawiam się, czy to jest w ogóle możliwe.
Patrzenie na rzeczywistość z perspektywy zbrodnie (która przecież nie jest czymś powszechnym) zniekształca obraz. Być może nie mniej, niż groteska. Nic więc dziwnego, że autorzy spychają ją na boczny tor. Intryga albo obyczaj i  żadnych stanów pośrednich. Świetnie za to rozumieją się kryminał z moralitetem. Oba gatunki obserwują ekstremalne zachowania i dramatyczne wybory. Oba interesują sytuacje graniczne, a nie życie w całości (to domena literatury obyczajowej).
Pisarzem, który poszedł tą drogą, przynajmniej w swoich najlepszych powieściach, jest Jo Nesbo. Czerwone gardło, Wybawiciel i Upiory to poprawnie napisane kryminały. Wręcz klasycznie (np. sprawca pojawia się na wczesnym etapie akcji). Nie należy oczekiwać od nich portretu współczesnej Norwegii (chociaż po 8 tomach człowiek orientuje się w topografii Oslo). Za to są to znakomite portrety ludzi dociśniętych do etycznej ściany.
Czy w Polsce mamy takie kryminały? W powieściach nic mi się nie nasuwa. Może winni są Skandynawowie, a może Leopold Tyrmand. Zły jest przecież powieścią obyczajową z intrygą służącą jako motor fabuły, a nie jej sedno.
Jeśli chodzi o seriale, to wspomniany na początku Prokurator jest kryminałem starego typu. Stawiającym na zagadkę, którą trzeba rozwiązać, zauważywszy jakiś drobny szczegół, który demaskuje sprawcę, bądź odwołując się do intuicji, która każe jeszcze raz pojechać na miejsce zbrodni, albo zadać przesłuchiwanemu nieoczywiste pytanie. Mnie to cieszy, zwłaszcza od czwartego odcinka, kiedy zaczynają się lepsze scenariusze (pierwszym trzem zawsze czegoś brakowało). Widz nowego typu pewnie zgrzyta zębami patrząc, ile tematów się marnuje: homoseksualizm, polityka, wojenne traumy, pedofilia, bogata do przesady warszawka i weterani z Afganu. Sam zastanawiam się, czy odcinek siódmy nie byłby lepszy, gdyby wydłużyć go kilkanaście minut grzebania w przeszłości bohaterów.
Czyżby więc Glina? Gajewski jako polski Harry Hole? Wstyd przyznać, ale Nigdy nie robiłem rewatcha tego serialu (a Pitbulla ze dwa razy). Jednak wspomnienia zdają się to sugerować. Nigdy nie powiem, że Glina przykłada uwagę do portretowania współczesności. Najbardziej uwikłane w real odcinki – dwa lustracyjne i ten o mieście opanowanym przez skinów – wydawały mi się mętne (lustracyjne), bądź przegięte (skini). Nie pamiętam też żadnych śmiałych dedukcji. Za to do dziś wspominam odcinki o zbrodniach z miłości i to, jak Banaś powoli stawał się Gajewskim. Właśnie pod wpływem sytuacji granicznych.
Dobra, przerywam, zanim zacznę się domagać trzeciego sezonu. Za późno, żeby wchodzić do tej samej wody.

P.S. Na AXN właśnie ruszył drugi sezon Zbrodni. Opening to wyraźna inspiracja Boschem i True Detectivem.

sobota, 10 października 2015

Za garść makaronu: młody i stary rewolwerowiec

Za pierwszym razem opisałem w jednym poście dwa włoskie westerny, gdyż były ze sobą powiązane. Biorąc się za drugi tekst pomyślałem, że łączenie filmów w pary jest dobrym zabiegiem. Nic tak nie dodaje recenzji dynamizmu, niż doszukiwanie się podobieństw lub kontrastów – tematycznych, aktorskich, fabularnych. A tym, co łączy moje dzisiejsze filmy to ciekawie poprowadzone relacje między młodym rewolwerowcem, a starszym, granym przez giganta gatunku, Lee van Cleefa.

Zacznijmy od Śmierć jeździ konno, gdyż tytuł momentalnie przykuwa uwagę. Jest to też jeden z ulubionych westernów Tarantino i fani powinni rozpoznać motywy, które zapożyczył do swoich filmów, a zwłaszcza do Kill Billa.
Śmierć zaczyna się od trzęsienia ziemi – mały Bill jest świadkiem, jak zamaskowani bandyci mordują jego rodzinę. Po latach Bill (bodaj jedyna spagwestowa rola Johna Phillipa Lawa) wyrasta na pragnącego zemsty strzelca wyborowego. Gdy dowiaduje się, że w okolicy zastrzelono napastników noszących takie same ostrogi, jak ci z przeszłości, nie waha się ani chwili. Drugim bohaterem jest wypuszczony z więzienia po piętnastoletniej odsiadce Ryan (van Cleef). On też ma niewyrównane rachunki: kumple na wolności winni mu są duże pieniądze. I oczywiście nie są chętni do zwrotu. Obaj mężczyźni spotykają się na wczesnym etapie filmu i szybko odkrywają, że za sprawą jakiegoś dziwnego zrządzenia losu mają wspólnych wrogów – czy to raczej Bill odkrywa, że kolejny byli kompani Ryana, to mordercy jego bliskich.
Nie należy jednak nastawiać się na buddy movie. W spaghetti westernach przyjaźń (czy raczej braterstwo broni) to rzecz rzadka. Jeśli się już pojawia, to w dopiero w ostatnich minutach filmu. Wcześniej bohaterów łączy miks konkurencji, niechęci, wzajemnego wystawiania się do wiatru , czy narzuconej przez okoliczności współpracy.
Zblazowani znawcy być może pokręcą nosem na oczywistość finałowego twistu, ale to byłby problem, gdyby reżyser Giulio Petroni, wzorem filmowców współczesnych, zwłaszcza tych od seriali, podporządkował fabułę zakończeniu. Nic z tych rzeczy. Śmierć jeździ konno to film, w którym chodzi o to, co wcześniej, o akcję, pojedynki i odwiedzenie bodaj większości kanonicznych dla gatunku lokacji, zakończenie zaś jest, właśnie – zakończeniem. Odjazdem w kierunku zachodzącego słońca.

Dni gniewu Tonino Valeriiego (przed dwa i!) też są poniekąd kinem zemsty, choć ich bohater, Scott (w tej roli znany z poprzedniego odcinka cyklu mistrz Guliano Gemma) z początku w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że ma powód do zemsty. Swoje położenie – jest synem zmarłem przy porodzie i nieznanego ojca, żyjącym z wywożenia nieczystości we własnoręcznie ciągnionym wózku – przyjmuje z pogodą ducha. Wystarcza mu przyjaźń starego stajennego i ślepego żebraka. Tylko zarobione grosze sumiennie ciuła, bo chciałby sobie kupić colta. Życie Scotta przewraca do góry nogami odwiedzający miasto rewolwerowiec Talby (oczywiście van Cleef). Chłopak najpierw dostaje od nieznajomego nazwisko (Mary – na cześć matki-nieboszczki), potem zostaje wplątany nielichą awanturę, po której musi uciekać z miasta. Nie mając dokąd iść, rusza za Talbym.
Podobnie jak w poprzednim filmie relacja mistrz-uczeń nie jest prosta. Talby od początku udziela Scottowi lekcji, ale robi to brutalnie i tylko po to, by chłopak się od niego odczepił. Dopiero gdy zostaje przez Scotta uratowany z rąk byłych kompanów, pozwala chłopakowi do siebie dołączyć i zostać kimś między uczniem, a prawą ręką.
I od tego momentu zaczyna się to, co umieszcza Dni gniewu w czołówce włoskich westernów. Przede wszystkim dostajemy portret brutalnego świata, w którym o pozycji i szacunku decydują pieniądz i przemoc. Można zaripostować, że tak wygląda świat we wszystkich spagwestach, ale nie pamiętam, żeby ktoś poza Valeriim pokazał cały "cykl życia desperado" – od nikogo, przez bossa, po kolejnego lokatora cmentarza. Krytyk-marksista powiedziałby wręcz o klasowym charakterze Dzikiego Zachodu – i nie byłaby to interpretacja na wyrost.
Śmierć jeździ konno jest bardzo dobrą, ale jednak, mimo nawet brutalnego otwarcia, pozostaje przygodówką. Dni gniewu to natomiast znakomicie poprowadzony dramat psychologiczny o kowbojskiej smudze cienia. To nawet bez klasowych charakterów tego i owego powinno zainteresować. Przy czym mała uwaga: wersja emitowana kiedyś na polskich kablówkach jest mocno przycięta. Nie na tyle, żeby gubić sens (ale znika połowa lekcji Talby'ego), ale lepiej poszukać pełnej, dłuższej o 20 minut. Dopowiada kilka rzeczy.

Trailer filmu Śmierć jeździ konno
Trailer filmu Dni gniewu

środa, 30 września 2015

Na Pulpozaurze o Prokuratorze

Obok wielu innych sposobów na marnowanie czasu, namiętnie oglądam najnowszy kryminał TVP 2, Prokuratora, do którego scenariusz napisali bracia Miłoszewscy. Na Pulpozaurze wisi relacja z trzech pierwszych odcinków, a wkrótce pojawią się kolejne.
Wiem, że repostowanie z innych stron nie jest ładne, ale przynajmniej blog wreszcie ożył. Wracam do wymarzonego tempa jednego wpisu na tydzień. Oprócz tego od czasu do czasu powinny wyskakiwać inne rzeczy w innych, o których będę tu informował.

poniedziałek, 21 września 2015

Creative writing

Wpadła mi kiedyś w ręce książka Nancy Kress Beginnings, Middles and Ends. Nie jest to całościowy podręcznik pisania, ale rady dla początkujących literatów, jak wybrnąć z problemów i kryzysów przydarzających się w tytułowych momentach pisania. Według autorki pisarzy można wręcz dzielić na grupy według tego, kiedy przydarza im się, że myśli nie chcą przechodzić z głowy na papier, zdania się wykoślawiają, a nad dialogami można tylko płakać.
To samo dotyczy blogowych wpisów. Żebyście wiedzieli, jak mądre i ładne słowa miałem w głowie, tylko klawiatura znowu nie poradziła sobie z nimi,
Opinie na temat skuteczności zajęć creative writingu układają się podobno geograficznie. Dla zawsze praktycznych Amerykanów dziwnym nie jest, że pisania się uczy. Z kolei Europejczycy, urodzeni intelektualiści, każdą myśl dzielący na czworo i podnoszący każdą błahostkę do rangi platońskiej idei, mają takie kursy za jeden z objawów jankeskiego barbarzyństwa.
W Polsce mieliśmy w latach 90 głośną wojnę rzemieślników z artystami i fantastyki rozrywkowej z problemową. Rzemieślnicy wychwalali swój warsztat i rzetelną robotę, artystom zarzucając wypluwanie zdań z prędkością karabinu maszynowego, bełkotliwe eksperymenty oraz literacki egocentryzm. Ci odpowiadali przeciwnikom, że są poszukiwaczami zajmującymi się najważniejszymi problemami trapiącymi ludzi – w przeciwieństwie do "rzemieślników" wypluwających kolejne tomy prymitywnych, bezrefleksyjnych czytadeł z prędkością zautomatyzowanej linii produkcyjnej. Ile stron zapełniono polemikami, ilu ludzi się ze sobą pożarło – nie sposób powiedzieć. I chyba nawet nie warto.
Na tle całej reszty artystycznej działalności człowieka spory o creative writing wydają się cokolwiek dziwne. Nikogo nie dziwi, że malarzem jest ktoś, kto ma dyplom uczelni artystycznej. Bez dyplomu jest się pacykarzem, którego nikt nie szanuje (wielkie problemy z uznaniem swojej sztuki za sztukę miał Zdzisław Beskiński, z wykształcenia architekt), albo artystą naiwnym, przedstawicielem art brut. Czyli nikim albo zdolnym wariatem. W muzyce obowiązują nieco liberalniejsze zasady, odkąd nieznający nut Beatlesi zarobili miliony, ale istnienia zorganizowanego systemu edukacji muzycznej nie da się zignorować.
W takim sformalizowanym, akademickim świecie, literatura jest ostatnim bastionem wolności. A nawet więcej: amatorstwa.
Literatem może być każdy, niezależnie od wieku, rasy, płci, orientacji, wiary i wykształcenia. Oczywiście są wymagane jakichś umiejętności, czy nawet niemożliwy do wyuczenia talent, ale to znacznie mniej, niż w przypadku jakiegokolwiek innego zawodu. Może tylko męczennicy mają łatwiej, bo ich pracz wymaga wyłącznie dobrych chęci.
Spójrzcie na oficjalny, urzędowy opis zawodu "pisarz." Nie ma chyba w języku polskim piękniejszego peanu na cześć ludzi bez jakichkolwiek kwalifikacji.
I to jest rzecz warta zachowania. Rzecz, którą chcą nam zabrać kursy creative writing. Na razie wydaje się to błahe i śmieszne, ale za dziesięć lat może się zacząć piekło. Nie będzie już wstrząsających debiutów, bo wydawnictwa będą przyjmować rękopisy wyłącznie od ludzi po studiach kierunkowych (np. licencjat z powieści, specjalizacja: romans)  z minimum pięcioma latami doświadczenia. Po kilku spektakularnych gniotach ministerstwo będzie podnosić wymagania (20 godzin jazd... to jest praktyki w redakcji). Autorów fanfików będzie ścigać skarbówka – za pracę na czarno.
Jest się czego bać.

czwartek, 17 września 2015

Na Pulpozaurze o Lemie

Prelekcję o filmowych i telewizyjnych adaptacjach utworów Lema wygłosiłem dwukrotnie:w maju na Smokonie i w sierpniu na Polconie. Teraz, jak obiecałem, jej spisana wersja pojawiła się na Pulpozaurze.
Na blogu zaś wrzucę dwa bonusy – krótkometrażowe animacje, o których nie wspominałem na Serialkonie, dodałem je do poznańskiej wersji prelekcji i znowuż usunąłem z pulpozurowej, bo trochę kłóciła mi się z porządkiem tekstu.

  1. Maszyna Trurla (1975, reż. Jerzy Zitman)
  2. Z dzienników Ijona Tichego. Wyprawa na Enteropię (1986, reż. Giennadij Tiszczenko) – niniejszym czyniąc Dzienniki gwiazdowe ulubioną lemowską pozycją filmowców. Bo patrzcie: dwa sezony niemieckiego serialu (plus dwie studenckie krótkometrażówki, których nie widziałem), Kongres Folmana oraz cała masa widowisk telewizyjnych, polskich radzieckich oraz niemieckich, do których nie miałem jak dotrzeć. Jest więc co oglądać.

poniedziałek, 7 września 2015

Partyzant na wojnie kulturowej

Pierwszej nocy polconowej, w knajpie, która wydała się fajna, bo miała dobre piwa, mięso z grilla i leżaki, a okazała się być najbardziej hipsterską miejscówką w Poznaniu (co ci hipsterzy mają do sztucznych plaż i leżaków? – w Poznaniu Kontenery, w Krakowie Forum przestrzenie, w Warszawie pewnie zdjęli tęczę, żeby wysypać piasek) – rozmawialiśmy na różne tematy, w tym językowe. Czy na przykład Amerykanie dorobili się jakiegoś słownictwa związanego z wojną wietnamską? Chyba nie, bo wojskowe skrótowce w rodzaju SNAFU czy FUGAZI są starsze, a niczego innego sobie nie przypomnieliśmy. Za to polszczyzna, język kraju, który z tą wojną nie miał nic prawie nic wspólnego (ot jeden statek floty handlowej trafiony przypadkowo bombą), takie słowo ma – sajgon. What is Polish word for a clusterfuck? A sajgon. "A", not "the" sajgon.
A ponieważ równolegle z Polconem w Spokane odbywał się Worldcon, na którym starły się wojska szczeniaczków z wojskami całej reszty, nastąpiło spięcie na neuronach i oba tematy zlały mi się w jeden.
Wspominałem już, że wyniki głosowania na nagrody Hugo (Liu Cixin za powieść  + kilka "bez nagrody") były takie, że sztaby obu stron ogłosiły zwycięstwo.W historii zdarzały się takie sytuacje, ale oznaczały przeważnie, że jedna ze stron wykrwawiła się w zwycięskim boju tak bardzo, że w następnym została rozbita. Czyżby coś podobnego stało się na kulturalnej wojnie szczeniaczków z wojownikami sprawiedliwości społecznej (po polsku nie brzmi to tak mocno, jak angielskiej SJW)? Za wcześnie, by oceniać, ale przynajmniej Vox Day gra na wyczerpanie przeciwnika: teraz na przykład kombinuje z algorytmami amazona, by wpychać na listy bestsellerów książki wymierzone w  swojego arcywroga – Johna Scalziego (wspominałem, że bardzo podobały mi się Czerwone koszule?).
To wojna prowadzona na terytorium amerykańskim i w amerykańskim stylu: przewaga w powietrzu, w sprzęcie i w technice, precyzyjny atak w samo serce wroga, w jego ośrodki decyzyjne, w jego stolicę. Złośliwi dodają jeszcze, że po spektakularnym zwycięstwie nadciągają długie lata barania się piechotą w zrewoltowanym kraju. Będąc więc uczestnikiem wojny w światku fantastyki, trzeba spodziewać się trzech możliwych zakończeń: koreańskiego (fandom podzieli się murem na dwa wrogie obozy, w tym jeden do cna sfanatyzowany), wietnamskiego (jedna ze stron po długiej walce wycofa, myśląc się, że ma spokój, a wróg tymczasem zajmie terytorium), bliskowschodniego (wieloletnie stanie w zrewoltowanym, zanarchizowanym kraju).
Temu wszystkiemu przyglądam się ja, człowiek z trochę innej cywilizacji. Trochę innej, bo my to nie oni, jednak na tyle podobni, że niektórzy nie widzą różnicy. Na pewno jednak mamy inne tradycje wojskowe. Na przykład partyzancką.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy siedzenie w lasach i podjazdy weszły do naszego kulturowego krwiobiegu. Najmocniej pamiętamy o drugiej wojnie i 1863, ale przecież już podczas potopu górale bez pardonu szarpali szwedów i skórę z nich pasami. Wtedy też działał nasz bohater narodowy (nieistniejący realnie, ale co z tego), mistrz podstępów i forteli – pan Zagłoba.
Jąłem się więc zastanawiać, co bym poradził smutnym szczeniaczkom Brada Torgersena i wściekłym szczeniaczkom Voksa Daya, gdyby, zwrócili się do mnie, jako do zagranicznego eksperta, o pomoc.
Ano poradziłbym, żeby zrzucili kolorowe mundury, wyciszyli bojowe surmy, rozpuścili regularne wojsko – i zamiast tego zawiązali konspirację.
Spoglądam na przykład na stronę, na której proponowane są różne równościowe tematy paneli konwentowych i zastanawiam się, czy rzeczywiście są to tematy dla szczeniaczków obce. Czy żaden mistrz militarnej space opery nie mógłby napisać militarnej space opery o bohaterze z ptsd? Albo czy powieść o kolonistach z probówki nie pasuje do postulowanego przez tych niedobrych SJW tematu prokreacji w przyszłości?
W ten sposób można z powodzeniem skolonizować (najechać, zagarnąć, zdominować, włączyć do ziem Imperium) wszystko, co wydaje się obce i straszne. Potrzeba jedynie odrobiny inwencji i konkwistadorskiego ducha, by John C. Wright... no, może nie on – żeby dowolny "prawicowy" (w rozumieniu bieżącej wojenki) dostał Nebulę z rekomendacji Johna Scalziego.
I to by było prawdziwe zwycięstwo. Sto razy lepsze, niż kolejna worldconowa chryja.

Pomijając wszystko inne, problemem szczeniaczków ma być, to że pragną wrócić fantastykę do starych dobrych czasów. To się oczywiście im się nie uda. Nie dlatego, że nie da się odwrócić biegu historii – ale dlatego, że żadnych starych dobrych czasów nie było. Pamięć spłatała im figla. Jeśli więc Dayowi, Torgersenowi, czy komukolwiek się nie podoba, to jedyne, co im zostaje, to przebić się przez nieskończoność współczesnej fantastyki ku przyszłości, by dopiero tam znaleźć (czy raczej skonstruować od zera) fantastykę nową i prawdziwszą. A przebijać się przez linię frontu i terytorium wroga trzeba po partyzancku – cichaczem.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Za garść makaronu: dylogia o Ringu

Tak bardzo cieszymy się sukcesami popkultury, że zapominamy nieraz o tym, co już takie wesołe nie jest. Na przykład o umierających gatunkach. Jacek Dukaj pisywał nieraz, że obumarła twarda SF, kiedyś mocny zawodnik, dziś ciekawostka dla małej grupy koneserów. Są jednak i bardziej drastyczne przypadki. Kino wojenne poza Rosją stanowi margines marginesu, melodramat jest cieniem własnej potęgi sprzed lat, a western padł na amen i pojedyncze sieroty oraz parawesterny w rodzaju Banshee nie wskrzeszą  kiedyś uwielbianego gatunku.
A najlepsze westerny robili Włosi. Dlatego postanowiłem od czasu do czasu przybliżać osiągnięcia filmowców z półwyspu Apenińskiego (myślałem też nad cyklem o popkulturze nieanglosaskiej Europy - czyli nie licząc Wysp - ale to materiał zbyt obszerny, jak na mnie). Programowo pominę klasyki wszystkim znane, czyli filmy Sergio Leone. Bowiem wbrew potocznym wyobrażaniom o kilku arcydziełach w morzu crapu, wśród spaghetti westernów można znaleźć wiele wartych przypomnienia produkcji. Jak chociażby dylogię o Ringu w reżyserii Duccio Tessiariego z Guliano Gemmą w roli tytułowej.
Oglądając pierwszy z filmów, Pistolet dla Ringa, można się łatwo pomylić i pomyśleć, że to western z USA - chyba że mamy włoską wersję językową. Na ekranie widzimy zaprzeczenie włoskiego spojrzenia na gatunek: miasteczko jest schludne i praworządne, a bohaterowie pozytywni noszą czyste, dopasowanie i skrojone pod gust dwudziestowiecznego widza ubrania. Nawet bad guye, choć już nieco bardziej obszarpani, odstają od standardów wyznaczonych przez Leone. Na szczęście szybko okazuje się, że świadoma zgrywa twórców, a my oglądamy pastisz. Mówi nam to już pierwsza scena: dwaj rewolwerowcy zbliżają się do siebie wolnym krokiem. Lekko wzniesione prawe ręce gotowe są natychmiast chwycić za broń. Tymczasem zamiast strzelać, życzą sobie szczęśliwego Bożego Narodzenia. Całe miasteczko żyje zbliżającymi się świętami i nie w głowie mu kowbojskie awantury.
Radosne przygotowania przerywają jednak bandyci, którzy najpierw napadają na bank, a kiedy pościg odcinka im drogę ucieczki, zajmuję samotne ranczo, jego mieszkańców biorąc mieszkańców na zakładników, których będę rozstrzeliwać po jednym dopóki nie pozwoli im się bez przeszkód odjechać w stronę granicy. Szeryf znajduje się w beznadziejnej sytuacji: ma za mało ludzi, by zdobyć ranczo z marszu, kawaleria przybędzie dopiero za parę dni, rano i wieczór przybywa po jednym zabitym zakładniku, wśród uwięzionych znajduje się jego narzeczona oraz przyszły teść, a do tego ochotnicy z miasteczka chcieliby wrócić do domu na Wigilię. Dlatego postanawia zagrać jokerem - czyli Ringiem.
A Ringo – w tej roli Guliano Gemma, człowiek który zaczynał od pracy kaskadera i instruktora aktorów, ale szybko zaczął być obsadzany w głównych rolach – to skrzyżowanie Lemoniadowego Joe z Clintem Eastwoodem: rewolwerowiec, który nigdy nie chybia i pije mleko zamiast whiskey (ostateczny dowód, że film nie jest na poważnie). Choć ludzie giną wokół niego jak muchy, on sam jest niewinny – tamci prowokowali. Jednak po którejś z kolei strzelaninie trafia do aresztu, gdzie czeka już nań szeryf z ofertą rozbicia gangu od środka w zamian za 10% odzyskanych pieniędzy. I tak się dzieje: dzielny Ringo przedostaje się na okupowane ranczo, udając zbiega. Kombinuje, manipuluje, obiecuje przeprowadzić bandytów z okrążenia.

Włoskim widzom sprzed półwiecza film spodobał się do tego stopnia, że jeszcze tego samego roku ekipa wróciła na plan realizować sequel. Mniej więcej sequel, bo Powrót Ringa z pierwowzorem nie łączy nic poza nazwiskiem bohatera. Kto oglądał American Horror Story, ten zna tę sztuczkę.
Tym razem Ringo nie jest już beztroskim chłopcem z coltem, ale zgorzkniałym weteranem wracającym z frontów wojny secesyjnej. Cudem uniknąwszy zasadzki dowiaduje się, że kiedy wszyscy młodzi mężczyźni walczyli za kraj, miasteczko opanowały zbiry zza meksykańskiej granicy. Mieszkańców zapędzili do wydobywania pobliskich złóż złota, a zdemobilizowani żołnierze są zabijani jeden po drugim tak, jak miał być zabity Ringo. Do tego wszystko wskazuje na to, że żona Ringo, której wspomnienie było jedyną rzeczą dającą mu wolę życia, związała się z synem herszta bandytów.
Dodatkową atrakcją dla widzów pierwszej części jet to, jak Tessari pozamieniał aktorów na role. Narzeczona szeryfa jest teraz żoną Ringa, a szeryf wspomnianym synem herszta. Jego dotychczasowy zastępca jest teraz zastraszonym kwiaciarzem. Nawet miasteczko, choć to samo, jednak jest inne. Po ulicach hula wiatr, niosąc tumany pyłu. Ludzie albo pracują w kopalni, albo kryją się po domach. Aktualny szeryf zajmuje się głównie kombinowaniem, jak pić whiskey, jeśli ręce drżą mu u epileptyka.
Zamiast więc pastiszu – aluzje do finału Odysei. Zamiast radosnej przygody – mrok. Zamiast walki i akcji – nawet Ringo przez istotną część filmu będzie topił smutki w alkoholu. Ale oczywiście w końcu wstanie, przypasze colta i ruszy walczyć o swoje.
Powrót Ringa to nie tylko bardzo dobry spaghetti western wczesnej fazy (czyli mniej więcej lat 1964-66 – historia gatunku toczyła się w ekspresowym tempie), ale również zapowiedź tego, co dziać się będzie u jego schyłku, to jest w połowie lat 70. Jeśli spodobały wam się mroczne i melancholijne klimaty, poczekajcie, aż za jakiś czas sięgnę po takie arcydzieła jak Keoma, czy Kalifornia.

Trailer Pistoletu dla Ringa
Trailer Powrotu Ringa

środa, 26 sierpnia 2015

Na Pulpozaurze o "Detektywie" i spóźnione wróżenie z Zajdli

Na Pulpozaurze ukazał się nareszcie wielogłos o kontrowersyjnym drugim sezonie True Detective. Ja byłem wtedy na nie. Dosłownie kipiałem rozczarowaniem, gniewnie waliłem palcami w klawiaturę. Potem jednak pojechałem na Polcon, gdzie Michał Cetnarowski przekonywał zawzięcie, że wcale nie, że druga transza jest bardzo dobra. Może więc dziś oceniał ją lepiej? W każdym razie podtrzymuję, że Woodrugh to postać do wycięcia.

Z kolei w Smokopolitan, zinie Krakowskich Smoków, moja analiza Nagród im. Janusza A. Zajdla. Przygotowana na Poznań, więc jeszcze bez tegorocznych wyników – chociaż byłem blisko odgadnięcia, tylko nie lubię hazardu. Za to muszę sprostować słowa (...) kilka nominacji w jednej kategorii może być (...) szkodliwe (...) głosy rozkładają się na parę utworów. System australijski tak nie działa, jak doniósł jeden z czytelników na fejsowym profilu  Smoko. Jest mi podwójnie wstyd, bo przecież parę lat temu specjalnie poszedłem (to chyba był 2010 w Cieszynie) na prelekcję o systemie przeliczania głosów, więc powinienem pamiętać takie rzeczy. To na szczęście nie wpływa na clue tekstu: elektorat zajdlowski jest grupą właściwie nieznaną. O głosujących wiemy tyle, że byli na Polconie, o nominujących zaś – zgoła nic. Tu by się przydało badanie socjologiczne. Może ucichłyby doroczne hejty.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Polcon i inne drobne przyjemności

Ach, jak ja się cieszę, ze wreszcie udało mi się wyrwać na Polcon. W zeszłym roku tak się złożyło, że nigdzie nie pojechałem, ale przez ostatnie cztery dni odbierałem w Poznaniu zaległą radochę.
Wielkie brawa należą się organizatorom, którzy wytężyli wszystkie swoje siły, by dać uczestnikom tak profesjonalną imprezę. Wielkie brawa dla uczestników – zdarzało mi się narzekać na fandom, są i tacy, co hejkcą go regularnie, ale powiedzcie, jest gdzieś podobna wspólnota? Chłopaki i dziewczyny, młodzi i starzy, ludzie o rozmaitych poglądach i pomysłach na życie mogą się spotkać i znaleźć wspólny język. Żeby świat się od nas tego nauczył.
Nic tak nie cieszyło, jak ponownie spotkać nowych znajomych, albo po raz pierwszy takich, z którymi do tej pory utrzymywało się wyłącznie kontakty wirtualne. Może tylko spotkać znajomych, którzy wcześniej nigdzie się nie ogłaszali, że przyjadą – tu ukłony w kierunku Dabliu, Małeckich i Berbeleka. Aż nie mogę się doczekać Wrocławia za rok – zwłaszcza że trwać będzie aż pięć dni. Może wtedy uda mi się porozmawiać choć przez chwilę ze wszystkimi, którzy mi tym razem umknęli.
Co do Zajdli. Cóż, głosowałem na Pokój światów, ale Forta też cieszy. Misiek Cholewa jest dobrym pisarzem, wartym wszelkiej czytelniczej uwagi, a do tego robi kapitalną rzecz, promując spece operę i military sf, dwa (pod)gatunki, których polskiej fantastyce do tej pory umykały. Żal za to Ani Kańtoch. Pięć statuetek i fakt, że w ostatnich latach tylko dwa razy się zdarzyło, że nie była na podium (w 2012 i 2013), tylko jej szkodzi. Kiedyś złościliśmy się, że Nagroda stała się Dukajem roku. Na zachodzie Hugo oskarżano o nadmierną koncentrację na Mieville'u. To przykre, że przez nadgorliwość fanów Ania wychodzi na kogoś, kto odbiera szanse innym.
A propos Hugo: złożyło się, iż zostały rozdane tego samego dnia, co Zajdle, więc odcięty od internetu, oraz zajęty nocnymi fandomu rozmowami, nie byłem ich w stanie śledzić. Zatem wróciwszy do domu zaglądam do Sieci i odkrywam cuda. Szef wściekłych szczeniaczków, Vox Day, ogłosił niemal całkowite zwycięstwo swojej inicjatywy. Równocześnie na boing boingu Cory Doctorow cieszy się ze zmasakrowania piesków przez konwentowiczów. Abstrahując od wojenek raduje fakt, że wszyscy są zadowoleni. A najbardziej zadowoleni jest z pewnością Liu Cixin, który jako pierwszy nieanglojęzyczny autor rozbił bank. Teraz tylko czekać na tłumacza, który podoła z polszczyzną.

PS: ten wpis jest efektem sprytnej sztuczki zastosowanej na mnie przez ekipę polconową. Na przemian chwalili mnie i ganili – głównie właśnie za niepisanie bloga. Ponieważ jestem mało wrażliwy na pochwały, a przeżywam krytykę, musiałem wyrównać karmę i wystukać parę literek.

sobota, 27 czerwca 2015

Nominacje do nagrody im. Janusza Zajdla

No to po nominacyjnych emocjach. Jako człowiek, któremu w tym roku przydarzyło się mieć bierne prawo wyborcze, nie powinienem się wypowiadać. A tym bardziej oceniać. Z drugiej strony miałem też prawo czynne, które zamierzam rozszerzyć o oddanie głosu w drugiej turze, więc tak jakby moja stronniczość nieco przygasła. Zresztą sami ocenicie to, co tu piszę. I tak w kategorii "opowiadanie" o statuetkę zawalczą:


  • Krystyna Chodorowska za Kre(jz)olkę (NF 3/14)
  • Stefan Darda za aż dwa teksty: Nikę oraz Rowerzystę (zbiór Opowiem ci mroczną historię)
  • Dorota Dziedzic-Chojnacka za Teleturniej (portal Fahrenheit)
  • Anna Kańtoch za Sztukę porozumienia (antologia Światy równoległe)
  • Marta Krajewska za Daję życie, daję śmierć (NF 10/14)
Uczciwie przyznam, że w opowiadaniach nie trafiłem z ani jednym tekstem. Szkoda, bo Falstart Podrzuckiego, Nawet cienie będą szeptać Uznańskiego, czy Przypadki Giliwera Kruzoe uważam za bardzo dobre.
A co mogę powiedzieć o nominowanych? Darda znowu okazał się mieć bardzo mocny, choć na co dzień mało zauważalny elektorat. Ciekawe, czy ów elektorat wybiera się do Poznania. Wyjąwszy Dardę pula jest całkowicie sfeminizowana. Zaskoczyła mnie obecność reprezentowanego przez Dziedzic-Chojnacką Fahrenheita. Jeśli chodzi o portale, prędzej spodziewałbym się tekstu z dużo silniejszej Esensji. Silniejszy, niż ludzie mówili, okazał się również Solaris, który miał był się zamknąć w małym kręgu stałych klientów swojej księgarni wysyłkowej, a tu proszę, nominacja. Mogła wprawdzie zadziałać magia nazwiska Ani Kańtoch, ale przecież najpierw ktoś (bardzo dużo ktosiów) musiał Światy równoległe kupić i przeczytać. Tylko gratulować sukcesu.
Jeszcze ciekawsze sprawy się mają z autorkami Nowej fantastyki. Nie dziwi ich obecność, w końcu NF to jedyne wychodzące czasopismo branżowe, więc musiało mieć jakąś reprezentację. Dziwi rozbieżność z wynikami plebiscytu czytelników (Zańko, Uznański, Stoczek). Wygląda na to, że fandom podzielił się nam kilka elektoratów, a granice między nimi przebiegają wbrew intuicji.


Nieco bardziej tradycyjnie prezentują się nominacje za powieści:

  • Michał Cholewa za Fortę
  • Jakub Ćwiek za Chłopców 3. Zgubę
  • Stefan Darda za Czarny wygon. Bisy 2
  • Marta Kisiel za Nomen omen
  • Tomasz Kołodziejczak za Białą redutę. Tom 1
  • Paweł Majka za Pokój światów
Tym razem udało mi się wytypować Majkę. Cóż, w totolotka też mi nigdy nie wychodziło.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy, to ta, że tylko jedna z nominowanych książek nie jest częścią jakiegoś cyklu ani nie czeka na sequel. Poprzednio takie sytuacje miały miejsce w 2004, 2005 i 1013 (a dumnymi standalonami były kolejno Inne pieśni i Perfekcyjna niedoskonałość Dukaja oraz Czarne Kantoch).
Jako czytelnik czuję dyskomfort. Chciałem do Polconu nadrobić braki, ale 5 powieści zamienia się w 14 (wspominałem parę razy, jakie mam problemy z cyklami). Daje to 4 dni z niewielkim hakiem na książkę. Mordercze tempo, zwłaszcza jak ktoś nie lubi czytać na akord (ja nie cierpię). Wiem, że fantastyka cyklami stoi, ale to, z czym mamy do czynienia uniemożliwia nadrobienie braków. Albo wszyscy są na bieżąco, albo fandom rozpada się na fankluby autorów.
Już drugi raz w tej notce maluję obraz fandomu podzielonego. Czyżby to był wniosek? Ciekawe, jak widzą to inni. Ciekawe, jak będzie się przedstawiać sytuacja w sierpniu w Poznaniu.
Ja na pewno, jeśli napiszę kiedyś powieść, nie dam się wmanewrować w cykl. Jedna powieść, jeden świat*.


* To mi przypomniało, że czas wreszcie napisać** o Morcie i kolejnych tomach Dysku. Pratchett ładnie z moich dylematów wybrnął: pisał cykl, ale na tyle luźno, żeby nie wkładać czytelnikom na plecy jarzma iluś tam tomów.
** Zamiast tego przeczytałem ostatnio Czerwone koszule Scalziego i Marsjanina Weira. Obie powieści bardzo dobre i przywracają wiarę w fantastykę naukową.




    środa, 17 czerwca 2015

    Zajdel pomierzony

    Przedwczoraj skończyło się przyjmowanie zgłoszeń do Nagrody im. Janusza Zajdla. Ogłoszenie nominacji za tydzień, to jest 25 czerwca o godzinie 18: 30 w warszawskiej klubokawiarni Jaś & Małgosia (Jana Pawła II 57). Ciężko mi przewidywać, kto i za co, ale pewne wyobrażenie dają chyba dwa plebiscyty: Katedry i wewnętrzny Nowej Fantastyki (Stoczek, Uznański, Zańko). Możemy również przeżyć niespodziankę, kto wie.
    Niezależnie od tego jest spora szansa na doroczną awanturę i oskarżenia o to, przez kogo nagroda upada (a upada, jak wiemy, już od 30 lat).
    Tyle razy słyszałem o hordach fanów przepychających swojego ulubieńca, albo tajemniczej grupie trzymającej fandom, promującej kumpli (i kumpele) od kielicha, aż zacząłem się zastanawiać, czy ktoś nie próbował tego zweryfikować. Nominacji oczywiście się nie da, ale już podczas głównego głosowania na Polconie jest ku temu okazja. Było już kilka badań socjologicznych fandomu (największe bodaj rok temu na Pyrkonie), ale nie pamięta, czy czegoś takiego nie próbowano przy okazji nagród. Po prostu przy jednej urnie stałaby druga, do której wrzucałoby się prosta anomimową ankietę. Podstawowe pytania, o wiek, czy uczestniczyłeś/łaś w poprzednich Polconach (i ilu), ile razy oddawałaś/łeś głos, czy przeczytałaś/łeś wszystkich nominowanych, czy wreszcie jakimi innymi formami fanienia fantastyki się zajmujesz.
    Niby niewiele, a wiedzielibyśmy więcej. I może skończyłoby się głupie gadanie.

    poniedziałek, 11 maja 2015

    Pierwszy raz reklamuję siebie

    Przedwczoraj w dawnej stolicy Polaków odbył się w Smokon. To już druga edycja imprezy organizowanej przez Krakowskie smoki, klub mały, młody, ale prężny i z ambicjami. Chyba wszystko poszło dobrze. Ja dołożyłem małą cegiełkę prelekcją o kinowych i telewizyjnych adaptacjach książek Lema. Zdaje się nawet, że był stream (blok serialowy robił zaprzyjaźniony ze smokami Pulpozaur) i jest nawet dostępny gdzieś, ale radzę poczekać na wersję pisaną, która niedługo zawiśnie na pulpo, bądź szukać jej w programach innych konwentów. Przedwczoraj była wersja robocza, jąkałem się i do tego jak na złość na komputerze nie było kodeków dźwięków, więc nie mogłem dowieść, że w węgierskich Przygodach Pilota Pirxa naprawdę grali Emerson, Lake i Palmer. A to jedna z tych rzeczy, w które ludzie nie chcą uwierzyć, kiedy im opowiadam.
    Niestety. Wszelki miły nastrój zepsuł agrafek, zwracając mi uwagę, że ostatni wpis na moim blogu, jest straszy niż ostatni wpis na jego – a przecież agrafek, kiedy ja się obijam, pisze powieści, gra w gry, czyta książki i komiksy, dwa razy w tygodniu ma felieton na gikzie, prowadzi życie towarzyskie, a jeśli wierzyć temu, co mówi, w zawodowo pracuje na trzech stanowiskach jednocześnie.
    Cóż, ma rację, zapuściłem bloga. Zatem korzystam z pierwszej lepszej okazji, by się przypomnieć. I nie tylko reklamuję świetną imprezę, jaką jest Smokon (jeśli, odpukać, nic się nie stanie, za rok kolejny, a na jesieni – Serialkon 2, czyli minikonwent poświęcony całkowicie tasiemcom – nie tylko fantastycznym).
    Od jakiegoś czasu bowiem można nominować do Zajdli. I, wyobraźcie sobie, możecie, między innymi, mnie. Na zachodzie wszyscy autorzy dumnie ogłaszają, że są eligible. Potem urządzają awantury o słodkie szczeniaczki, ale do tego elementu nie zamierzam się odwoływać.
    Moje opowiadanie, Króka odwilż Szczepana Dracza, ukazało się w numerze 11/2014 Nowej Fantastyki. Można je też ściągnąć ze strony Pyrkonu, razem z trójką, która wygrała plebiscyt NF na tekst roku. Jeżeli jednak uważacie, że Stoczek, Uznański i Zańko (plus ja) to trochę za mała pula, pomocnicza lista wszystkich utworów, opowiadań i powieści, jest do odnalezienia pod tym linkiem.
    Przed oddaniem głosu na nominacje warto zajrzeć na oficjalną stronę nagrody.
    Można o Nagrodzie mówić różnie, ale ostatnie cyrki wokół Hugo chyba wszystkim nam uświadomiły, że mamy coś, o co powinniśmy dbać. Więc ja też dbam. Niech wygra najlepszy.

    czwartek, 26 marca 2015

    Postgeek nad przepaścią (i jeden krok naprzód)

    Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – mruczę sam do siebie. W skrócie sprawa przedstawia się tak. Marcin Zwierzchowski (Nowa Fantastyka, Polityka, kiedyś Polter) napisał notkę, na którą odpowiedział Michał R. Wiśniewski (pisarz, bloger, publicysta – ostatnio felietony w Pixelu). Potem odezwał się Mistycyzm Popkulturowy, po nim – Rusty Angel, na końcu zaś Katarzyna Czajka, szerszej znana jako Zwierz popkulturalny (mam nadzieję, że linkiem do FB nie naruszam prywatności – status jest wprawdzie dostępny globalnie, ale wolę dmuchać na zimne). Znajomość ukrytych pod linkami tekstów źródłowych jest od tej pory potrzebna do zrozumienia postu – myślę, że to lepsze od streszczania.
    Ja w tej wesołej awanturce znalazłem się dlatego, że – znowuż na fejsbuku – palnąłem, że "ten fragment o postgeekostwie jest jak najbardziej w porządku". Więc mnie Rusty wywołała do odpowiedzi. Przy okazji połechtała moją próżność, pisząc, że mnie ceni. Zatem do dzieła:

    Jestem jeszcze chyba młody, nie łysieję i nie siwieję. Mógłbym pojechać na Światowe Dni Młodzieży. Z kolei towarzysko trafiłem w okolice starego fandomu – czyli tych, których MRW nazywa geekami. Nie zamierzam starego fandomu gloryfikować, gdyż jest pełen wad. Ostatnimi czasy prym tu wiedzie wspomniane przez Rusty zezgredzenie. Objawia się ono tym, że zamiast z żywymi naprzód iść, starzy ciągną od lat te same, wypalone flejme (wiedźmińskie opowiadania lesze od Sagi), czekają na drugą tercję progresu i pogrążają się w bezsensownej nostalgii, jak choćby świętując niepotrzebną reaktywację Archiwum X. Przy tym ostatnim przykładzie przyznaję się do lekkiej hipokryzji, bo cieszę się na reaktywację Miasteczka Twin Peaks. Ale może to nie hipokryzja, tyko wgląd w chorobę.
    Analityczne podejście do popkultury wcale więc nie jest powszechne w starym fandomie. W sumie wcale nie jesteśmy pod tym względem różni od nowego fandomu – po prostu nie mieliśmy tumblra. W użytku był przekaz ustny. Zamiast więc wrzucić gifa, mówiło się "jak z Mrożka", "jak z Zajdla", zarzucało cytatem z filmu (ostatnio, dzięki Służbom specjalnym, przypomniałem sobie, jakie genialne teksty pisze Vega, kiedy mu się chce). Nasza metoda na spontaniczną ekspresję za pomocą tekstów popkultury nie była w niczym lepsza od waszej. W ogóle nie widzę tu podziału na jakich "nas" i "was".

    Ale kiedy kiedy przychodziło zareklamować swoją pasję, pokazać się z nią przed światem, robiono to tak, jak pisze MRW: Parowski, Kałużyński, Jęczmyk, czy jakiś szeregowy fan starali się odkryć przed laikami, ile mądrych i dobrych rzeczy można znaleźć w popkulturze. Ile mądrych i dobrych rzeczy mówi niekiedy nieświadomie, czasem zaś z premedytacją. Oczywiście chodzi wyłącznie o politykę, bo to byłaby karykatura podejścia analitycznego. Do tego, bądźmy szczerze, dorabianie ideologii jest proste. To kwestia opanowania języka i znajomości kilku pojęć-wytrychów. Dlatego – znowu się przyznaję do rzeczy wstydliwej – mam wielki problem z badającymi popkulturę akademikami. Mimo to opiewaną przez MRW szkołę patrzenia pop mam za swoją.

    W świetle tego to, co na blogu napisał Marcin Zwierzchowski jest więcej prowokacyjne. Bo przecież

    od filmów, od sztuki w ogóle, nie zawsze wymagamy warstwowych przekazów, zaangażowania czy skłaniania do refleksji. Czasami po prostu fajnie jest obejrzeć, jak wielkie roboty naparzają się w wielkimi potworami („Pacific Rim”!) albo jak Hulk coś rozwala
    jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co stary fandom uważał za swoje największe osiągnięcie. Zamiast "to jest piękne, dobre i prawdziwe" mówi się teraz "to jest fajne i co nam zrobisz".

    Kilka tygodni temu wpadłem na myśl, że zwycięstwo fantastyki polega na tym, że stała się językiem pokolenia. Już nie hobby, czy artystyczna decyzja, ale sposób wyrażania myśli, który setki milionów ma za naturalny, wygodny ukazujący prawdę lepiej, niż przyziemny realizm. Więcej o miłości dowiemy się z Her, niż z opowieści "z życia wziętych". Grozę zagubienia w mechanizmach historii lepiej i trafniej pokaże nam Wieczny Grunwald, niż jakikolwiek poważny podręcznik akademicki.
    Tymczasem okazuje się, że nie ma języka, tylko echolalia. I nowemu fandomowi z tym dobrze.
    Przy czym wciąż się upieram, że lubię nowy fandom, chociaż go za cholerę nie rozumiem. Lubię, cenię, cieszę się, że podbił świat, że jest liczny i żywotny, że zaangażował ludzi, do których nie umiał dotrzeć stary fandom. Wreszcie ciągle wierzę, że nowy fandom wniesie do naszej wielkiej wspólnoty wiele dobrego. Nową wrażliwość, nowe myśli. O ile wcześniej przestanie robić sobie krzywdę.
    Bo jeżeli wadą starego fandomu jest getciarstwo i przedwczesny starczy uwiąd, nowy cierpi na jakiś kulturowy borderline. Jedzie wyłącznie na hormonach, skacząc od bezgranicznego hajpu po bezdenny hejt. To nie dotyczy tylko fanów. Mam żal do Stevena Moffata, że z inteligentnego scenarzysty przedzierzgnął się w hype managera. Joss Whedon był nim prawdopodobnie od zawsze. Dlatego tak dobrze odnalazł się w kinowym uniwersum Marvela. Z kolei Eda Wrighta, reżysera nie dość, że inteligentnego, to dzielącego się z widzem swoimi myślami, odsunięto od Ant-Mana.

    Moim zdaniem to wszystko pędzi ku malowniczej katastrofie.
    Nowy fandom dobrowolnie pozbawia się większej części przyjemności, jaka płynie z obcowania  z popkulturą – tej rozumowej. Nie mówię przeintelektualizowaniu, ale pozachwycaniu się słowem, opowieścią, obrazem, tym, jak to wszystko jest ze sobą połączone i jak skłania do przemyśleń.
    Pomyślcie, że przez to, że wszyscy woleli zachwycać się boskim Johnnym w Piratach z Karaibów, fandomowi umknął najlepszy film przygodowy ostatnich kilkunastu lat, czyli Pan i władca: na krańcu świata. Przez to Benedict Cumberbatch bliski jest stania się nowym boskim Johnnym Deppem – ciachem jednej roli. Normalnie dwie ofiary patologicznej miłości.
    I wreszcie jestem niemal przekonany, że popkulturę obecnej postaci czeka wielki krach. Z przyczyn ekonomicznych. Spójrzcie na to, co dzieje się w kinach. Wszyscy chcą powtórzyć numer, który udał się Marvelowi. Dotyczy to nie tylko ekranizacji, ale blockbusterów w ogóle. Powstaje ich więcej niż kiedykolwiek. Wiecie, dlaczego Soderbergh uciekł do Netliksa, a Woody'ego Allena zatrudnił Amazon? Bo dla tych dwóch znakomitych filmowców nie starczyło miejsca w Hollywoodzie. Wszystkie siły i cały kapitał poszły na superprodukcje. Ale jeśli uświadomić sobie, że nie ma możliwości, żeby te wszystkie filmy się zwróciły, zaczyna to brzmieć jak opis klasycznej bańki spekulacyjnej.
    I to nie jest tak, że sobie zgredzę, bo nie rozumiem świata. To już się raz zdarzyło. W latach 90 na rynku komiksowym. W latach 90 wizja szybkich łatwych zysków oraz związany z tym najazd spekulantów doprowadził Marvel i DC na skraj bankructwa. Chociaż potem obaj wydawcy się wyratowali, skutków doświadczamy do dziś. Dlatego, na przykład, takie franczyzy, jak (do niedawna) Spider-Man, X-Men i Fantastyczna czwórka znalazły poza MCU – a ich ewentualny powrót jest kosztowny i skomplikowany.
    Coś podobnego może czekać Hollywood.
    Coś podobnego może czekać branżę gier.
    Nie wiem, jak z serialami, one zdają sobie radzić najlepiej w warunkach nadprodukcji, ale zalew zupełnie nijakich produkcji też nie nastraja optymistycznie.

    Stary fandom, mimo wszystkich swoich śmieszności i wad, przetrwa apokalipsę. Po prostu wpełznie z powrotem do swojej nory. Boję się o nowy. Dlaczego zadowala się staniem na grząskim gruncie, zamiast postawić solidne fundamenty? Nikt mu przecież nie chce odebrać tumblra.

    czwartek, 19 marca 2015

    Agatha Christie pisała skandynawskie kryminały

    Nie jestem w stanie rozsupłać ciągu zdarzeń, który sprawił, że przeczytałem A.B.C. Kojarzyłem z jakiejś listy, że to jedna z lepszych powieści Christie, ale nagle zlekceważyłem piętrzący się na nakastliku stos innych książek, pozostanie chyba tajemnicą już na zawsze. Ale chwała takim tajemnicom.
    Agatha Christie od lat ma zasłużony przydomek królowej kryminału, lecz, nie ukrywajmy, zwykło się w domyśle poprawiać go na babcię kryminału. Wiecie, kochaną, wspaniałą, mądrą, ale niedzisiejszą i raczej niepotrafiącą zaskoczyć czymś zblazowanej współczesnej młodzieży. W przeciwieństwie do eksploatowanego do granic wytrzymałości czarnego kryminału, jej szkoła jest uchodzi za materiał na parodię i nic więcej. Wszyscy kojarzymy najbardziej ograny motyw a la Christie: staroświecki angielski salon (najlepiej w jakimś Downton Abbey), zebrani w nim podejrzani oraz detektyw referujący punkt po punkcie, kto i jak zabił. Taką scenkę napisał Monty Python, a Tom Stoppard poświęcił dekonstrukcji klasycznego whodunita całą sztukę teatralną. Zdawałoby się więc, że o Christie wiemy wszystko i niczym nas nie zaskoczy.
    I to jest nasz podstawowy błąd.
    Zresztą podejrzewam, że to była z jej strony sprytna zmyłka. Niczym któryś z jej zbrodniarzy stworzyła pozory (dostojnego, wręcz konserwatywnego pisania) oraz odwróciła naszą uwagę (mnóstwem książek sugerującym ich masową produkcję) — żeby niepostrzeżenie grać z konwencją oraz ją przełamywać. Tak, jak chociażby w A.B.C.
    Po pierwsze żadnych salonowych zabójstw – Hercules Poirot ściga seryjnego mordercę. Nie ma też kojarzonej z Christie zamkniętej przestrzeni domu, czy Orient Expressu, bo morderca grasuje po całym kraju. Nie ma znanej od pierwszego rozdziału grupy świadków i podejrzanych – bo ofiary, osoby różnego wieku, płci i klasy, w ogóle się nie znały. Do tego morderca nie kryje się w cieniu, tylko wysyła Poirotowi pełne przechwałek listy, w których wyzywa detektywa na pojedynek.
    Wszystko to sprawia, że A.B.C. odstaje od wyobrażeń o tradycyjnym angielskim kryminale i zaczyna brzmieć niczym jakiś skandynaw. W każdym razie niewiele mu do niego brakuje. Właściwie wystarczyłoby zmienić prywatnego detektywa na błyskotliwego funkcjonariusza (tekst nie zawiera przeciwwskazań – musiałby to tylko być bardzo znany, medialny policjant) i podkreślić wagę żmudnej policyjnej roboty, żeby wyszła z tego powieść, którą mógłby napisać duet Sjöwall i Wahlöö. Dostrzegam nawet podobieństwa z ich najsłynniejszą powieścią, czyli Śmiejącym się policjantem. Jest przerażająca zbrodnia, której ofiarą padają niepowiązani ludzie, jest i podobny morderca. Wprawdzie różnią się motywem, ale mają identyczny background i wyjaśnienie, dlaczego zbrodnie popełnili w ten, a nie inny sposób.. ale chyba się w tym momencie zagalopowałem. Obie książki warte są lektury.

    czwartek, 12 marca 2015

    Projekt Pratchett (bez numeru): ZASMUTKOWANI

    To miał być numer wpis numer 4. Nie pojawiłby się dziś, ani na pewno nie w tym tygodniu. Moje dyskowe wyzwanie czytelnicze to nie maraton, a raczej spokojna letnie wycieczka. Taka ze zbaczaniem ze ścieżki, podziwianiem widoków, rozmyślaniem i piknikami na zielonej trawie. Większe tempo odbierałoby przyjemność, nużyło i przeszkadzało w innych zajęciach. To jeden z dwóch powodów, dla których nie spieszyło mi się z Mortem. Powód drugi był taki, że bałem się tematyki. Możemy śmiać się bezkarnie z władzy i anarchii, z bogactwa i biedy, z tradycji i postępu, z nauki i ciemnoty, z wiary i niewiary – bo to rzeczy doczesne. Ale Mort, pierwsza książka w cyklu biorąca się za bary z Wiecznością, onieśmielał. Tu kończą się proste żarty, a zaczyna walka. Jak Dysk wytrzyma czołowe zderzenie z niepojętą tajemnicą? Wytrzyma, czy autorska kreacja okaże się za słaba? I jak wreszcie mam sobie poradzić z kontekstem, którego nie było, gdy książka powstawała, ani kiedy po raz pierwszy ją czytałem, czyli ze straszną, nieuleczalną chorobą sir Terry'ego Pratchetta?
    A teraz sir Terry umarł. Od dawna nie czułem się tak przejęty śmiercią kogoś spoza grona najbliższych. A może właśnie On był mi bliski? Widziałem go na żywo raz, kiedy w 2004 odwiedził Polskę. To był dokładnie 2 czerwca, w nieistniejącym już krakowskim empiku megastore w rynku. Kolejka ciągnęła się za Adasia. Razem z dwoma kolegami przyszliśmy prosto ze szkoły dwie godziny wcześniej (w sumie nietrudne, ze Studenckiej to o rzut kamieniem), ale i tak nie było wcale pewne, czy to już nie za późno. Ale kolejka ruszyła w przyzwoitym tempie, a sir Terry miał widać doświadczenie. Autografy robił charakterystyczne zawijaśny podpis plus obrazek. Marcinowi S. narysował żółwika — kółko, cztery nóżki i główkę jak pętelka. Marcinowi O, który przyniósł Hogfathera, dopisał HO! HO! HO!
    A ja dostałem kosę.
    Co więcej zostaje mi do powiedzenia? Że wciąż czuję ból, pustkę, smutek (JESTEM ZASMUTKOWANY) i zaskoczenie, bo jakbyśmy nie byli przygotowani i pogodzenie, śmierć zawsze zaskakuje. Że tamten kontekst, którego się bałem zastąpił inny, z którym wszyscy będziemy już żyć. Że dalej będę szedł z moim projektem pratchettowskim, bo czytanie to chyba najmądrzejszy hołd, jaki czytelnik może złożyć mądremu, ważnemu, inspirującemu autorowi.
    Spoczywaj w pokoju, sir Terry!

    piątek, 6 marca 2015

    Jak upadają moje teorie

    Przeczytałem wczoraj, że Bryan Singer, ten od X-Menów, bierze się za realizację Luna to surowa pani na podstawie Heinleina. To już kolejna zbliżająca się adaptacja klasyka SF (poprzednio cieszyliśmy się, że HBO zamierza przenieść na ekran Fundację Asimova). Radość z tego faktu osłodziła gorycz porażki - Singei i HBO obalili moją teorię. Teorię, z której wymyślenia byłem dumny.
    Zaczęło się, kiedy stacja SyFy postanowiła  zekranizować Ekspansję, cykl powieści Jamesa S.A. Coreya (tak naprawdę to pseudonim autorskiego duetu Daniela Abrahama i Tya Francka). O Ekspansji pięknie pisała Wiedźma na orbicie. Mnie, pomijając oczywistą radość obcowania z fajną przygodówką, bardziej interesowało, jak Ekspansja wygląda na tle gatunku. Bo nie jest niczym specjalnie oryginalnym. Bez trudu rozpoznajemy w niej rzeczy, które Corey zapożyczył z klasyków, tworząc powieściowy odpowiednik architektonicznego eklektyzmu. Wiecie: fasada z Bestera, dickowska wieża, portal w stylu Pohla. Malując taki portret Ekspansji, nie chciałem jej obrażać. Wręcz uznałem, że o to właśnie chodzi.
    W klasycznych powieściach SF można znaleźć dużo dobrych pomysłów. Nawet bardzo dużo. Wizje starych mistrzów - nie trzeba być opętanym nostalgią, by to zauważyć - są bardziej zjadliwe dla popkultury, niż eksplorująca granice fizyki i człowieczeństwa awangarda. Świat, gadżety, pomysły - łatwo poddają się adaptacji i ładnie wyglądają na ekranie. Gorzej z fabułami. Te pisana w latach 40 i 50 (a często i później) często nie przystają do współczesnych narracji. Czasem jakiś Bester napisał jakieś Gwiazdy moim przeznaczeniem, ale już Asimov z Clarke'iem sztywni byli jak płyta paździerzowa. Do tego złoty i srebrny wiek SF mają nie bez powodów opinię do przesady chłopięcych - gdy tymczasem defaultowy odbiorca popkultury jest trzydziestolatką. Dlatego myślałem, że popkultura nie będzie czerpać z klasyki bezpośrednio, tylko brać, co jest w niej najlepsze i dopisywać bardziej współczesne narracja. Wielowątkowe i dynamiczne. Nie stroniące od obyczaju i szczypty erotyki. I koniecznie z ciekawymi postaciami kobiecymi.
    Takim telewizyjnym neoklasycyzmem ma być Ekspansja. Miało być Ascension (ale mu nie wyszło).
    Tymczasem okazało się, że stara fantastyka naukowa może trafić na ekrany prosto z papieru, na którym je wydrukowano. Można się zastanawiać, na ile jest to próba zdyskontowania napięcia towarzyszącemu oczekiwaniu na nowe Gwiezdne wojny (które, jeśli się udadzą, napędzą może koniunkturę na jeszcze więcej SF). Można się zastanawiać, jak brutalnie obędą się z materiałem scenarzyści, ile wykreślą, a ile dopiszę (tu pewną ofiarą jest Fundacja).
    Niezależnie od tego, jak będzie wyglądać efekt końcowy, moja teoria najwyraźniej upadła. I dobrze.
    Może Teatr Telewizji znowu puści Paradyzję?

    wtorek, 17 lutego 2015

    Projekt Pratchett (3): Równoumagicznienie

    Spostrzegłem chyba metodę, z jaką Pratchett wprowadza nowe cegiełki do Świata dysku. Pamiętacie Kolor magii? Między jedną, a drugą przygodą Rincewinda dowiedzieliśmy się o trzech rzeczach: o magach z Niewidocznego Uniwersytetu, o hipotezach związanych z seksualnością (wiem, jak to brzmi) żółwia, oraz o tym, że zaklęcie tkwiące w głowie tchórzliwego czarodzieje ma wielką moc, ale nikt właściwie nie wie, do czego służy. I się okazało, że z ta trójka napędza intrygę w Blasku fantastycznym. W nim z kolei zahaczamy o opuszczoną chatkę wiedźmy, dowiadujemy się, że po śmierci maga, jego moc uwalnia się, skutkując niezłym ambarasem oraz poznajemy najgłupszą wymówkę, by nie dopuszczać kobiet do nauki magii (problemy z kanalizacją). Wszystko to wraca jako motyw przewodni Równoumagicznienia.
    Trzecią wizytę na Dysku zaczynamy od dowiedzenia się, że umierający mag może przekazać swą moc nowo narodzonemu ósmemu synowi ósmego syna. To aluzja do brytyjskiego folkloru, który wszystko, co nadnaturalne, zdarza się siódmym synom (u Pratchetta, jak już wiemy, specjalną mistyczną liczbą jest siedem). Tym razem jednak coś poszło nie tak, zawinił czynnik ludzki, miało miejsce qui pro quo, bo zamiast syna, kowalowi z Ramtopów urodziła się córka. I nim odbierającej poród babci Weatherwax pozwolono dojść do głosu, stary mag przelał na dziewczynkę swoją magię – i umarł. Rodzi to problem za problemem, bo magię trzeba w sobie okiełznać, a uniwersytet kobiet nie przyjmuje, zaś babcia, choć wybitna czarownica, nie zna tego rodzaju mocy i jak bardzo nie chciałaby pomóc, będzie to działanie ryzykowne i po omacku.
    Mówiąc językiem Nowej Fantastyki, dwa poprzednie tomy Dysku były fantastyką rozrywkową. Ten jest fantastyką problemową. Poprzednio przytyki do śmiesznostek i wad naszego świata służyły podkreśleniu komizmu świata powieści. Kiedy Pratchett opisywał dylematy życiowe barbarzyńskiej wojowniczki, albo wspominał nam o tych nieszczęsnych rurach, rzekomo uniemożliwiających przekształcenie uniwersytetu w placówkę koedukacyjną, bawiło nas to, bo pokazywało, jak pokraczne są nieraz neverlandy. W Równoumagicznieniu Pratchett, jak wielu angielskich humorystów przed nim, postanowił zostać moralistą, któremu nieobce są sprawy społeczne.
    To chyba pierwsza okazja, żeby wspomnieć, jak wielkim wyzwaniem dla tłumacza jest Świat dysku. Piotr W. Cholewa dokonuje naprawdę nadludzkiego wysiłku, żeby przełożyć na polski pratchettowski humor, tak mocno zakorzeniony w angielszczyźnie, jak to tylko jest możliwe. Taki tytuł oryginalny Równoumagicznienia, Equal Rites, dosłownie oznacza "równe ryty", ale w mowie brzmi tak samo jak "equal rights", czyli równe prawa. I Cholewa chyba w tym przypadku przedobrzył: chcąc zachować grę słów, zaciemnił sens.
    "Równoumagicznienie" brzmi niczym "równy dostęp do magii uniwersyteckiej". I książka rzeczywiście zdaje się podążać za tą myślą. Mała Eskarina ma wielką moc. Moc, która wykracza poza babskie czarownictwo. Babcia uczy ją swoich umiejętności, ale dopiero w Ankh-Morpork dziewczynka otrzymać może taką edukację, na jaką zasługuje.
    Dorośli bohaterowie książki mówią to wprost. Magowie podkreślają, że magia to skomplikowany proces intelektualny, czyli coś nie dla kobiet. Babcia uważa podobnie – dla niej magia to jakaś podejrzana i przemądrzała geometria dla intelektualistów z miasta.
    A tymczasem jest zupełnie na odwrót. Natura dwóch tytułowe rytów magii – męskiego i kobiecego – jest przeciwna do deklarowanej. Za czarownictwem nie stoi może żadna wyższa teoria, ale trzyma się reguł. Brzmią prosto, bo nikt nie narysował ich jako figur geometrycznych. Magia za to, jeśli zignorować deklarowaną naukowość, okazuje się igraniem z chaosem. Zaklęcia skaczą między książkami, żyją własnym życiem, czasem dziczeją się buntują. Za granicą cienia czyhają bestie z piekielnych wymiarów, by rzucić się na nieszczęśnika, który się do nich zbliży. Mało to ma wspólnego z pełnym uczoności wizerunkiem roztaczanym przez magów.
    I dopiero kiedy to sobie uświadomimy, możemy postawić równość między rytami. No, może nie tyle równość, co jakiś znak dopełnienia, ścieżkę do wspólnego podążania. Chyba o to chodziło sir Terry'emu. Mnie się w każdym razie podoba.

    wtorek, 10 lutego 2015

    Projekt Pratchett (2a): Kolor magii

    Co to? Cofam się, zamiast czytać Równoumagicznienie? I jeszcze coś kombinuję z numeracją? Nie, to po prostu Terry Pratchett' The Colour of Magic, czyli telewizyjna adaptacja dwóch pierwszych części Świata dysku wyprodukowana w 2008 dla brytyjskiej telewizji Sky One.
    Jeśli post temu twierdziłem, że dylogii Kolor/Blask pomogłoby scalenie w całość, to twórcy filmu najwyraźniej wpadli na ten sam pomysł. Nie ma zatem świątyni Bel-Shamharotha, wypadł Hrun Barbarzyńca, za to nieco rozszerzył się wątek uniwersyteckiej walki o przeżycie. Miłośnicy książek nie powinni narzekać, gdyż to tylko sprawiło, że historia jest spójniejsza. Dopisali aktorzy: Tim Curry jako Trymon, Sean Astin jako Dwukwiat, Jeremy Irons w roli Patrycjusza, czy Chrisopher Lee podkładający głos Śmierci to naprawdę udanie zebrana ekipa. Ciekawa rzecz z Rincewindem, a konkretnie z jego wiekiem: dopiero czytając Kolor magii uświadomiłem sobie, że wbrew rysunkom ś.p. Josha Kirby'ego nie był on wcale siwobrodym starcem – miał ledwo 33 lata. Film poszedł jednak tą drogą i nieudanego maga gra (wtedy) sześćdziesięcioośmioletni David Janson.
    Czy jestem w stanie napisać coś więcej? Chyba nie. Kolor magii puszczała kiedyś polska telewizja w sobotnie popołudnie i to byłaby chyba jego najtrafniejsza ocena.

    środa, 4 lutego 2015

    Projekt Pratchett (2): Blask fantastyczny

    Poszło zaskakująco szybko. Drugi tom Świata dysku wciągnąłem w trzy dni, w autobusie, przed snem, w chwilach przerwy między obowiązkami. Czyli wychodzi, że bardzo szybko. Dziś startuję z tomem trzecim i już zastanawiam się, kiedy nastąpi moment przesycenia, w którym będę musiał zrobić przerwę na coś innego, by przeczyścić wyobraźnię.
    Ale na razie wróćmy do Blasku fantastycznego. Zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończył się Kolor magii – salwując się ucieczką z rąk chcących ich w ofierze mieszkańców Krull, Rincewind z Dwukiwatem (oraz towarzyszący im Bagaż) skaczą przez krawędź Dysku. Przed grozą wiecznego spadania w przestrzeń ratuje ich magia. Oczywiście nie robi tego bez przyczyny. Osiem Wielkich Zaklęć budzi się, gdyż nadchodzi czas, w którym muszą zostać wypowiedziane, inaczej nastąpi coś strasznego.
    Czyli nareszcie fabuła. Żegnamy się z ciągiem zabawnych epizodów, zaczyna się opowieść, w której bohaterowie mają cele, a przeciwności nie są wyciągane z kapelusza, czy losowane jak w grze RPG.
    To pomogło Pratchettowi. Jeśli pierwszy tom przypominał parodię gatunku w rodzaju Czy leci z nami pilot, drugi jest powieścią z prawdziwego zdarzenia. Co więcej jeszcze śmieszniejszą i bardziej satyryczną niż tamten zbiór skeczy.
    W skrócie wygląda to tak, że wielki żółw A'Tuin leci torem kolizyjnym w kierunku tajemniczej czerwonej gwiazdy. Spodziewaną katastrofę powstrzymać może tylko osiem wspomnianych już zaklęć, z których siedem znaleźć można w księdze przechowywanej w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, ósme zaś skryło się przed laty w mózgu Rincewinda. Magowie więc ruszają w pogoń za nieudanym czarodziejem.
    Sam Rincewind, odkąd nie jest po prostu nieudanym czarodziejem ze skeczu, a ma wreszcie cel w życiu (nie dać się złapać, ochronić zaklęcie i wyrzec je w odpowiednim momencie), staje się postacią literacką z prawdziwego zdarzenia. Podobnie trzeciego wymiaru nabiera Dwukwiat. Pratchett najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że idzie w dobrym kierunku, gdyż powtórzył znany z Koloru magii motyw dyskowego herosa. Tym razem jednak Hruna, prostą parodię Conana, zastąpił Cohen, bohater z prawdziwego zdarzenia, choć obecnie w nienajlepszej formie (ósmy krzyżyk na karku). To wreszcie zaczyna się być Dysk, jaki znamy i lubimy. Pojawia się nawet satyra społeczna w postaci apokaliptycznych kultów rozkwitających w społeczeństwie przerażonym pojawieniem się gwiazdy.
    Postęp, jaki dokonał się w ciągu trzech lat od publikacji Koloru magii sprawia, że zastanawiam się, czy Pratchett zwyczajnie się z tamtą książką nie pospieszył. Tak często słyszy się przecież porady, aby przygody ze Światem Dysku nie zaczynać od pierwszej części, która jest inna, słabsza i zwyczajnie odstaje. Czy nie byłoby lepiej, gdyby jakiś mądry redaktor wyciął tak ze 40% Koloru i dołączył go do Blasku? Powstałaby książka rozmiarów Piekła pocztowego, zgrabna, fabularna, umiejętnie wprowadzająca w realia świata. Szkoda że się tak nie stało.
    Pocieszyć się możemy, że tą drogą poszła ekranizacja. Ale o niej następnym razem.

    sobota, 31 stycznia 2015

    Projekt Pratchett (1): Kolor magii

    Tej książki w ogóle nie pamiętałem. Na szczęście pamiętałem adaptację, którą parę lat temu widziałem w telewizji. Ale ponieważ filmowy Kolor magii jest również adaptacją Blasku fantastycznego, szerzej rozpiszę się o nim nieco później. Na razie zostańmy przy pierwszym tomie Dysku.
    Choć nie znajdziemy tych informacji z tyłu okładki, nie będzie spojlerem wytłumaczenie, że fabuła Koloru magii zaczyna się tym, że do wielkiego i wspaniałego (a zarazem obrzydliwego i straszliwego) miasta Ankh-Morpork przybywa z dalekich stron Dwukwiat – pierwszy dyskowy turysta. W gospodzie "Rozbity bęben" wynajmuje na przewodnika nieudanego maga Rincewinda. To, co zdawało się Rincewindowi łatwą i dochodową pracą, okazuje się ciągiem awanturniczych przygód, jedna bardziej niebezpieczna od drugiej.
    I właśnie – to byłaby pierwsza obserwacja. Kolor magii to nie tyle powieść, co luźno powiązane epizody, które mogłyby funkcjonować jako opowiadania. Najwyżej trzeba było do nich dodać jednoakapitowy wstęp z radzaju tych, któe L. Sprague de Camp dopisywał do opowiadań Howarda: "wydostawszy się z niewoli w mieście X, Rincewind z Dwukwiatem ruszyli przez pustynię ku, jak im się wydawało, przyjaznemu podróżnym krółestwu Y..."
    Pratchett dopiero startuje z cyklem i widać, jak te pierwsze przymiarki są jeszcze niepewne. Dowcipne dygresje, które w późniejszych książkach trafiłaby do przypisu, w Kolorze nieraz tkwią wciśnięte w akcję, co zamula akcję oraz wygląda jak typowy błąd debiutanta, który ma tyle do powiedzenia, że traci pisarską dyscyplinę. Wielu redaktorów powykreślałoby te fragmenty.
    Na razie więc czytam tylko dopowiadając sobie, że tych kilku milicjantów pacyfikujących bójkę za parę tomów stanie się Strażą; że Śmierć ze złowieszczego humorystycznego przerywnika (zabawnego dla nas, złowieszczącego dla Rincewinda) przeistoczy się jednego z najważniejszych i najbardziej lubianych bohaterów Cyklu; że to wszystko to dopiero zalążek czegoś wielkiego.
    Ale jednemu sir Terry był wierny już w 1983 roku. Marsz Dysku ku nowoczesności, o którym tak często się wspomina w kontekście najnowszych części, zaczął się już wtedy. Dwukwiat, postanawiwszy zostać pierwszym turystą, nieodwracalnie odmienił postać tego świata. Oczywiście to tylko pierwszy krok i wydział tyrystyki Gildii Kupców i Handlarzy, czy polisa tu-bez-pieczeniowa dla "Rozbitego bębna" mogą umknąć uwadze. Zniknąć wśród kpin z fantasy, lovecraftowskich potworów, czy aluzji do prozy Fritza Leibera (które są trzy: samo Ankh-Morpork, ewidentna parodia Lankmaru, oraz Bravd i Łasica, dwaj zbóje łudząco przypominający Fafryda i Szarego Kocura). Wśród żartów z mafijnych interesów gildii, piętrowych intryg o tron, bogów i magicznych artefaktów. Nie dostało się jeszcze magom, ale ich brak nie musimy się martwić, bo w trzy lata po Kolorze Pratchett wydał drugi tom, czyli Blask fantastyczny.

    środa, 28 stycznia 2015

    Projekt Pratchett (0): wstęp

    Rok temu, kiedy bawiłem się w trzydziestodniowe wyzwanie książkowe, pisałem między innymi, że wprawdzie z różnych powodów jestem na bakier z cyklami książkowymi, ale z chęcią wróciłbym do Świata dysku.
    I teraz właśnie wracam. Mam zaczęty Kolor magii, będę iść po kolei do samego końca. Wprawdzie Krzysztof Kietzman sporządził znakomitą rozpiskę dyskowych podcykli wraz z powiązaniami, ja będę wierny swojej obsesji chronologicznej. Nie wzięła się ona niczego: kolega przeczytał Diunę kilka(naście) lat za późno i miał ją za wtórną i oklepaną.
    Dlaczego Świat dysku? Dlaczego teraz?
    Bo spodobała mi się sama idea wyzwania. Zmusza do pisania, wbija w rytm. Jest jak karnet na siłownię. Nie wiem jeszcze, jakiej długości będą wpisy. Jedna książka może być materiałem na długi tekst, z innej z trudem wycisnę ledwie akapit. Byle cokolwiek było. Postaram się trzymać normy 1 tom = 1 wpis na blogu, lecz to nie jest twarda deklaracja. Czasem powiązania między książkami mogą zbyt mocne, żeby je na siłę rozdzielać.
    Chciałbym spojrzeć na Dysk z perspektywy zmian. Przecież kończy w tym roku 32 lata z wynikiem 40 książek – a to widomy znak, że przebył długą drogę i kto wie, gdzie może być teraz. Niejasno kojarzę tyle, że komedia ustąpiła miejsca satyrze społecznej, a wesoły świat fantasy przeżywa obecnie epokę przemysłową. To już samo w sobie zachęca do czytania.
    Do tego ze wszystkich możliwych ambitnych czytelniczych przedsięwzięć, Pratchett jest najmniej wymagający organizacyjnie. Z tylnego rzędu wyjąłem właśnie 14 własnych tomów (zaskakujące jak mało miejsca zajmują – rzadka rzecz w epoce sztucznego nadymania papieru), spory wybór mam w lokalnej bibliotece. Problem będzie z ostatnimi, ale to pieść dalekiej przyszłości, do tego czasu coś wykombinuję – kupię albo pożyczę od znajomych. Chyba z żadnym innym cyklem nie miałbym tak łatwo.
    Coś jeszcze? Kiedyś czytałem sporo książek ze Świata dysku. Zatrzymałem się gdzieś na Bogach, honorze i Ankh-Morpork. Mam jeszcze Carpe Jugulim oraz Piekło pocztowe, ale nic z nich już nie pamiętam, więc to tak, jakbym czytał pierwszy raz. Będę mógł więc nie tylko jak zmieniał się przez laty sir Terry – ale jak zmieniałem się ja. To też ciekawe, ale postaram się nie zamęczać nikogo autobiografią.
    Zatem do zobaczenia po Kolorze magii!

    PS: gdyby kogoś to interesowało, od niedawna zdarza mi się pisać o serialach na Pulpozaurze. Wziąłem udział w dwugłosach: o zeszłym roku, o (niestety nieudanym) Ascension oraz napisać samodzielnie recenzję pilota Człowieka z wysokiego zamku (bardzo udany, liczę na kolejne odcinki).

    PPS: oprócz przebieżki przez Dysk, myślę również o przeczytaniu całego wielkiego robocio-imperialno-fundacyjnego cyklu Asimova, o zaliczeniu kanonu fantasy Sapkowskiego oraz, last but not least, retrospektywie pisarza fantastyki, jakim kiedyś był Rafał Ziemkiewicz. Plany więc gigantyczne. Byle życia i chęci starczyło.

    piątek, 16 stycznia 2015

    Zmierzch popkultury kontynentalnej

    Na gikzie agrafek vel bosman plama napisał na ciekawy temat – na samozamknięcie się autorów gier w kilku sceneriach. Potem, już na swoim, z rzadka aktualizowanym (skąd ja to znam?) blogu podał jeden przykład settingu kompletnie przeoczanego i warunki. Przy okazji wspomniał o ciekawej książce 1913. Rok przed burzą, którą ja też polecam – taki Twardoch bez wątku fabularnego.
    Przypomniało mi to jedną z wypowiedzi na listopadowym Serialkonie, o europejskich stacjach telewizyjnych, próbujących się przebić do szerokiej widowni, realizując seriale po angielsku. I o rodzimych autorach fantastyki, który jeszcze ćwierć wieku temu pisali o dziwnych, amerykopodobnych neverlandach, starannie unikając lokacji polskich.
    A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś Europa miała popkulturę. Czasem ślady po niej można oglądać w niedzielne popołudnia, kiedy TVP rzuci komedię z De Funesem, Bardotkę, albo Fanfana Tulipana. Jeszcze za De Gaulle'a Francja potrafiła dawać odpór inwazji, produkując mnóstwo własnego popu, który do tego potrafił się przebić za granicę – chociażby do nas. Swoje gigantyczne osiągnięcia mieli Włosi: horrory, kryminały, policyjne thrillery. A kiedy postanowili spróbować wybitnie amerykańskiego westernu, stworzyli całkowicie nową jakość.
    Potem to umarło. Serio. Nie orientuję się, co teraz powstaje we Francji. Włoscy mistrzowie umarli bądź przeszli na emeryturę.
    Można się cieszyć, że istnieje komiks, ale co z tego, kiedy Marvel podbija kina? Jeden Asterix na parę lat?
    Popularna anegdota – podobno nieprawdziwa, ale co z tego, skoro fajna – opowiada, że Quentin Tarantino nauczył się rzemiosła filmowego, siedząc w wypożyczalni wideo i oglądając taśmowo spaghetti westerny i azjatyckie bijatyki. Dziś jego hipotetyczny następca nie miałby takiej szansy. Nawet gdyby powstały takie filmy, szybciej obejrzałby rimejk, niż oryginał. Szkoda.
    A w ogóle skandalem jest, że w epoce paranormalnych procedurali nikt nie zrobił serialowgo Dylana Doga.