czwartek, 26 marca 2015

Postgeek nad przepaścią (i jeden krok naprzód)

Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – mruczę sam do siebie. W skrócie sprawa przedstawia się tak. Marcin Zwierzchowski (Nowa Fantastyka, Polityka, kiedyś Polter) napisał notkę, na którą odpowiedział Michał R. Wiśniewski (pisarz, bloger, publicysta – ostatnio felietony w Pixelu). Potem odezwał się Mistycyzm Popkulturowy, po nim – Rusty Angel, na końcu zaś Katarzyna Czajka, szerszej znana jako Zwierz popkulturalny (mam nadzieję, że linkiem do FB nie naruszam prywatności – status jest wprawdzie dostępny globalnie, ale wolę dmuchać na zimne). Znajomość ukrytych pod linkami tekstów źródłowych jest od tej pory potrzebna do zrozumienia postu – myślę, że to lepsze od streszczania.
Ja w tej wesołej awanturce znalazłem się dlatego, że – znowuż na fejsbuku – palnąłem, że "ten fragment o postgeekostwie jest jak najbardziej w porządku". Więc mnie Rusty wywołała do odpowiedzi. Przy okazji połechtała moją próżność, pisząc, że mnie ceni. Zatem do dzieła:

Jestem jeszcze chyba młody, nie łysieję i nie siwieję. Mógłbym pojechać na Światowe Dni Młodzieży. Z kolei towarzysko trafiłem w okolice starego fandomu – czyli tych, których MRW nazywa geekami. Nie zamierzam starego fandomu gloryfikować, gdyż jest pełen wad. Ostatnimi czasy prym tu wiedzie wspomniane przez Rusty zezgredzenie. Objawia się ono tym, że zamiast z żywymi naprzód iść, starzy ciągną od lat te same, wypalone flejme (wiedźmińskie opowiadania lesze od Sagi), czekają na drugą tercję progresu i pogrążają się w bezsensownej nostalgii, jak choćby świętując niepotrzebną reaktywację Archiwum X. Przy tym ostatnim przykładzie przyznaję się do lekkiej hipokryzji, bo cieszę się na reaktywację Miasteczka Twin Peaks. Ale może to nie hipokryzja, tyko wgląd w chorobę.
Analityczne podejście do popkultury wcale więc nie jest powszechne w starym fandomie. W sumie wcale nie jesteśmy pod tym względem różni od nowego fandomu – po prostu nie mieliśmy tumblra. W użytku był przekaz ustny. Zamiast więc wrzucić gifa, mówiło się "jak z Mrożka", "jak z Zajdla", zarzucało cytatem z filmu (ostatnio, dzięki Służbom specjalnym, przypomniałem sobie, jakie genialne teksty pisze Vega, kiedy mu się chce). Nasza metoda na spontaniczną ekspresję za pomocą tekstów popkultury nie była w niczym lepsza od waszej. W ogóle nie widzę tu podziału na jakich "nas" i "was".

Ale kiedy kiedy przychodziło zareklamować swoją pasję, pokazać się z nią przed światem, robiono to tak, jak pisze MRW: Parowski, Kałużyński, Jęczmyk, czy jakiś szeregowy fan starali się odkryć przed laikami, ile mądrych i dobrych rzeczy można znaleźć w popkulturze. Ile mądrych i dobrych rzeczy mówi niekiedy nieświadomie, czasem zaś z premedytacją. Oczywiście chodzi wyłącznie o politykę, bo to byłaby karykatura podejścia analitycznego. Do tego, bądźmy szczerze, dorabianie ideologii jest proste. To kwestia opanowania języka i znajomości kilku pojęć-wytrychów. Dlatego – znowu się przyznaję do rzeczy wstydliwej – mam wielki problem z badającymi popkulturę akademikami. Mimo to opiewaną przez MRW szkołę patrzenia pop mam za swoją.

W świetle tego to, co na blogu napisał Marcin Zwierzchowski jest więcej prowokacyjne. Bo przecież

od filmów, od sztuki w ogóle, nie zawsze wymagamy warstwowych przekazów, zaangażowania czy skłaniania do refleksji. Czasami po prostu fajnie jest obejrzeć, jak wielkie roboty naparzają się w wielkimi potworami („Pacific Rim”!) albo jak Hulk coś rozwala
jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co stary fandom uważał za swoje największe osiągnięcie. Zamiast "to jest piękne, dobre i prawdziwe" mówi się teraz "to jest fajne i co nam zrobisz".

Kilka tygodni temu wpadłem na myśl, że zwycięstwo fantastyki polega na tym, że stała się językiem pokolenia. Już nie hobby, czy artystyczna decyzja, ale sposób wyrażania myśli, który setki milionów ma za naturalny, wygodny ukazujący prawdę lepiej, niż przyziemny realizm. Więcej o miłości dowiemy się z Her, niż z opowieści "z życia wziętych". Grozę zagubienia w mechanizmach historii lepiej i trafniej pokaże nam Wieczny Grunwald, niż jakikolwiek poważny podręcznik akademicki.
Tymczasem okazuje się, że nie ma języka, tylko echolalia. I nowemu fandomowi z tym dobrze.
Przy czym wciąż się upieram, że lubię nowy fandom, chociaż go za cholerę nie rozumiem. Lubię, cenię, cieszę się, że podbił świat, że jest liczny i żywotny, że zaangażował ludzi, do których nie umiał dotrzeć stary fandom. Wreszcie ciągle wierzę, że nowy fandom wniesie do naszej wielkiej wspólnoty wiele dobrego. Nową wrażliwość, nowe myśli. O ile wcześniej przestanie robić sobie krzywdę.
Bo jeżeli wadą starego fandomu jest getciarstwo i przedwczesny starczy uwiąd, nowy cierpi na jakiś kulturowy borderline. Jedzie wyłącznie na hormonach, skacząc od bezgranicznego hajpu po bezdenny hejt. To nie dotyczy tylko fanów. Mam żal do Stevena Moffata, że z inteligentnego scenarzysty przedzierzgnął się w hype managera. Joss Whedon był nim prawdopodobnie od zawsze. Dlatego tak dobrze odnalazł się w kinowym uniwersum Marvela. Z kolei Eda Wrighta, reżysera nie dość, że inteligentnego, to dzielącego się z widzem swoimi myślami, odsunięto od Ant-Mana.

Moim zdaniem to wszystko pędzi ku malowniczej katastrofie.
Nowy fandom dobrowolnie pozbawia się większej części przyjemności, jaka płynie z obcowania  z popkulturą – tej rozumowej. Nie mówię przeintelektualizowaniu, ale pozachwycaniu się słowem, opowieścią, obrazem, tym, jak to wszystko jest ze sobą połączone i jak skłania do przemyśleń.
Pomyślcie, że przez to, że wszyscy woleli zachwycać się boskim Johnnym w Piratach z Karaibów, fandomowi umknął najlepszy film przygodowy ostatnich kilkunastu lat, czyli Pan i władca: na krańcu świata. Przez to Benedict Cumberbatch bliski jest stania się nowym boskim Johnnym Deppem – ciachem jednej roli. Normalnie dwie ofiary patologicznej miłości.
I wreszcie jestem niemal przekonany, że popkulturę obecnej postaci czeka wielki krach. Z przyczyn ekonomicznych. Spójrzcie na to, co dzieje się w kinach. Wszyscy chcą powtórzyć numer, który udał się Marvelowi. Dotyczy to nie tylko ekranizacji, ale blockbusterów w ogóle. Powstaje ich więcej niż kiedykolwiek. Wiecie, dlaczego Soderbergh uciekł do Netliksa, a Woody'ego Allena zatrudnił Amazon? Bo dla tych dwóch znakomitych filmowców nie starczyło miejsca w Hollywoodzie. Wszystkie siły i cały kapitał poszły na superprodukcje. Ale jeśli uświadomić sobie, że nie ma możliwości, żeby te wszystkie filmy się zwróciły, zaczyna to brzmieć jak opis klasycznej bańki spekulacyjnej.
I to nie jest tak, że sobie zgredzę, bo nie rozumiem świata. To już się raz zdarzyło. W latach 90 na rynku komiksowym. W latach 90 wizja szybkich łatwych zysków oraz związany z tym najazd spekulantów doprowadził Marvel i DC na skraj bankructwa. Chociaż potem obaj wydawcy się wyratowali, skutków doświadczamy do dziś. Dlatego, na przykład, takie franczyzy, jak (do niedawna) Spider-Man, X-Men i Fantastyczna czwórka znalazły poza MCU – a ich ewentualny powrót jest kosztowny i skomplikowany.
Coś podobnego może czekać Hollywood.
Coś podobnego może czekać branżę gier.
Nie wiem, jak z serialami, one zdają sobie radzić najlepiej w warunkach nadprodukcji, ale zalew zupełnie nijakich produkcji też nie nastraja optymistycznie.

Stary fandom, mimo wszystkich swoich śmieszności i wad, przetrwa apokalipsę. Po prostu wpełznie z powrotem do swojej nory. Boję się o nowy. Dlaczego zadowala się staniem na grząskim gruncie, zamiast postawić solidne fundamenty? Nikt mu przecież nie chce odebrać tumblra.

czwartek, 19 marca 2015

Agatha Christie pisała skandynawskie kryminały

Nie jestem w stanie rozsupłać ciągu zdarzeń, który sprawił, że przeczytałem A.B.C. Kojarzyłem z jakiejś listy, że to jedna z lepszych powieści Christie, ale nagle zlekceważyłem piętrzący się na nakastliku stos innych książek, pozostanie chyba tajemnicą już na zawsze. Ale chwała takim tajemnicom.
Agatha Christie od lat ma zasłużony przydomek królowej kryminału, lecz, nie ukrywajmy, zwykło się w domyśle poprawiać go na babcię kryminału. Wiecie, kochaną, wspaniałą, mądrą, ale niedzisiejszą i raczej niepotrafiącą zaskoczyć czymś zblazowanej współczesnej młodzieży. W przeciwieństwie do eksploatowanego do granic wytrzymałości czarnego kryminału, jej szkoła jest uchodzi za materiał na parodię i nic więcej. Wszyscy kojarzymy najbardziej ograny motyw a la Christie: staroświecki angielski salon (najlepiej w jakimś Downton Abbey), zebrani w nim podejrzani oraz detektyw referujący punkt po punkcie, kto i jak zabił. Taką scenkę napisał Monty Python, a Tom Stoppard poświęcił dekonstrukcji klasycznego whodunita całą sztukę teatralną. Zdawałoby się więc, że o Christie wiemy wszystko i niczym nas nie zaskoczy.
I to jest nasz podstawowy błąd.
Zresztą podejrzewam, że to była z jej strony sprytna zmyłka. Niczym któryś z jej zbrodniarzy stworzyła pozory (dostojnego, wręcz konserwatywnego pisania) oraz odwróciła naszą uwagę (mnóstwem książek sugerującym ich masową produkcję) — żeby niepostrzeżenie grać z konwencją oraz ją przełamywać. Tak, jak chociażby w A.B.C.
Po pierwsze żadnych salonowych zabójstw – Hercules Poirot ściga seryjnego mordercę. Nie ma też kojarzonej z Christie zamkniętej przestrzeni domu, czy Orient Expressu, bo morderca grasuje po całym kraju. Nie ma znanej od pierwszego rozdziału grupy świadków i podejrzanych – bo ofiary, osoby różnego wieku, płci i klasy, w ogóle się nie znały. Do tego morderca nie kryje się w cieniu, tylko wysyła Poirotowi pełne przechwałek listy, w których wyzywa detektywa na pojedynek.
Wszystko to sprawia, że A.B.C. odstaje od wyobrażeń o tradycyjnym angielskim kryminale i zaczyna brzmieć niczym jakiś skandynaw. W każdym razie niewiele mu do niego brakuje. Właściwie wystarczyłoby zmienić prywatnego detektywa na błyskotliwego funkcjonariusza (tekst nie zawiera przeciwwskazań – musiałby to tylko być bardzo znany, medialny policjant) i podkreślić wagę żmudnej policyjnej roboty, żeby wyszła z tego powieść, którą mógłby napisać duet Sjöwall i Wahlöö. Dostrzegam nawet podobieństwa z ich najsłynniejszą powieścią, czyli Śmiejącym się policjantem. Jest przerażająca zbrodnia, której ofiarą padają niepowiązani ludzie, jest i podobny morderca. Wprawdzie różnią się motywem, ale mają identyczny background i wyjaśnienie, dlaczego zbrodnie popełnili w ten, a nie inny sposób.. ale chyba się w tym momencie zagalopowałem. Obie książki warte są lektury.

czwartek, 12 marca 2015

Projekt Pratchett (bez numeru): ZASMUTKOWANI

To miał być numer wpis numer 4. Nie pojawiłby się dziś, ani na pewno nie w tym tygodniu. Moje dyskowe wyzwanie czytelnicze to nie maraton, a raczej spokojna letnie wycieczka. Taka ze zbaczaniem ze ścieżki, podziwianiem widoków, rozmyślaniem i piknikami na zielonej trawie. Większe tempo odbierałoby przyjemność, nużyło i przeszkadzało w innych zajęciach. To jeden z dwóch powodów, dla których nie spieszyło mi się z Mortem. Powód drugi był taki, że bałem się tematyki. Możemy śmiać się bezkarnie z władzy i anarchii, z bogactwa i biedy, z tradycji i postępu, z nauki i ciemnoty, z wiary i niewiary – bo to rzeczy doczesne. Ale Mort, pierwsza książka w cyklu biorąca się za bary z Wiecznością, onieśmielał. Tu kończą się proste żarty, a zaczyna walka. Jak Dysk wytrzyma czołowe zderzenie z niepojętą tajemnicą? Wytrzyma, czy autorska kreacja okaże się za słaba? I jak wreszcie mam sobie poradzić z kontekstem, którego nie było, gdy książka powstawała, ani kiedy po raz pierwszy ją czytałem, czyli ze straszną, nieuleczalną chorobą sir Terry'ego Pratchetta?
A teraz sir Terry umarł. Od dawna nie czułem się tak przejęty śmiercią kogoś spoza grona najbliższych. A może właśnie On był mi bliski? Widziałem go na żywo raz, kiedy w 2004 odwiedził Polskę. To był dokładnie 2 czerwca, w nieistniejącym już krakowskim empiku megastore w rynku. Kolejka ciągnęła się za Adasia. Razem z dwoma kolegami przyszliśmy prosto ze szkoły dwie godziny wcześniej (w sumie nietrudne, ze Studenckiej to o rzut kamieniem), ale i tak nie było wcale pewne, czy to już nie za późno. Ale kolejka ruszyła w przyzwoitym tempie, a sir Terry miał widać doświadczenie. Autografy robił charakterystyczne zawijaśny podpis plus obrazek. Marcinowi S. narysował żółwika — kółko, cztery nóżki i główkę jak pętelka. Marcinowi O, który przyniósł Hogfathera, dopisał HO! HO! HO!
A ja dostałem kosę.
Co więcej zostaje mi do powiedzenia? Że wciąż czuję ból, pustkę, smutek (JESTEM ZASMUTKOWANY) i zaskoczenie, bo jakbyśmy nie byli przygotowani i pogodzenie, śmierć zawsze zaskakuje. Że tamten kontekst, którego się bałem zastąpił inny, z którym wszyscy będziemy już żyć. Że dalej będę szedł z moim projektem pratchettowskim, bo czytanie to chyba najmądrzejszy hołd, jaki czytelnik może złożyć mądremu, ważnemu, inspirującemu autorowi.
Spoczywaj w pokoju, sir Terry!

piątek, 6 marca 2015

Jak upadają moje teorie

Przeczytałem wczoraj, że Bryan Singer, ten od X-Menów, bierze się za realizację Luna to surowa pani na podstawie Heinleina. To już kolejna zbliżająca się adaptacja klasyka SF (poprzednio cieszyliśmy się, że HBO zamierza przenieść na ekran Fundację Asimova). Radość z tego faktu osłodziła gorycz porażki - Singei i HBO obalili moją teorię. Teorię, z której wymyślenia byłem dumny.
Zaczęło się, kiedy stacja SyFy postanowiła  zekranizować Ekspansję, cykl powieści Jamesa S.A. Coreya (tak naprawdę to pseudonim autorskiego duetu Daniela Abrahama i Tya Francka). O Ekspansji pięknie pisała Wiedźma na orbicie. Mnie, pomijając oczywistą radość obcowania z fajną przygodówką, bardziej interesowało, jak Ekspansja wygląda na tle gatunku. Bo nie jest niczym specjalnie oryginalnym. Bez trudu rozpoznajemy w niej rzeczy, które Corey zapożyczył z klasyków, tworząc powieściowy odpowiednik architektonicznego eklektyzmu. Wiecie: fasada z Bestera, dickowska wieża, portal w stylu Pohla. Malując taki portret Ekspansji, nie chciałem jej obrażać. Wręcz uznałem, że o to właśnie chodzi.
W klasycznych powieściach SF można znaleźć dużo dobrych pomysłów. Nawet bardzo dużo. Wizje starych mistrzów - nie trzeba być opętanym nostalgią, by to zauważyć - są bardziej zjadliwe dla popkultury, niż eksplorująca granice fizyki i człowieczeństwa awangarda. Świat, gadżety, pomysły - łatwo poddają się adaptacji i ładnie wyglądają na ekranie. Gorzej z fabułami. Te pisana w latach 40 i 50 (a często i później) często nie przystają do współczesnych narracji. Czasem jakiś Bester napisał jakieś Gwiazdy moim przeznaczeniem, ale już Asimov z Clarke'iem sztywni byli jak płyta paździerzowa. Do tego złoty i srebrny wiek SF mają nie bez powodów opinię do przesady chłopięcych - gdy tymczasem defaultowy odbiorca popkultury jest trzydziestolatką. Dlatego myślałem, że popkultura nie będzie czerpać z klasyki bezpośrednio, tylko brać, co jest w niej najlepsze i dopisywać bardziej współczesne narracja. Wielowątkowe i dynamiczne. Nie stroniące od obyczaju i szczypty erotyki. I koniecznie z ciekawymi postaciami kobiecymi.
Takim telewizyjnym neoklasycyzmem ma być Ekspansja. Miało być Ascension (ale mu nie wyszło).
Tymczasem okazało się, że stara fantastyka naukowa może trafić na ekrany prosto z papieru, na którym je wydrukowano. Można się zastanawiać, na ile jest to próba zdyskontowania napięcia towarzyszącemu oczekiwaniu na nowe Gwiezdne wojny (które, jeśli się udadzą, napędzą może koniunkturę na jeszcze więcej SF). Można się zastanawiać, jak brutalnie obędą się z materiałem scenarzyści, ile wykreślą, a ile dopiszę (tu pewną ofiarą jest Fundacja).
Niezależnie od tego, jak będzie wyglądać efekt końcowy, moja teoria najwyraźniej upadła. I dobrze.
Może Teatr Telewizji znowu puści Paradyzję?