czwartek, 27 sierpnia 2015

Za garść makaronu: dylogia o Ringu

Tak bardzo cieszymy się sukcesami popkultury, że zapominamy nieraz o tym, co już takie wesołe nie jest. Na przykład o umierających gatunkach. Jacek Dukaj pisywał nieraz, że obumarła twarda SF, kiedyś mocny zawodnik, dziś ciekawostka dla małej grupy koneserów. Są jednak i bardziej drastyczne przypadki. Kino wojenne poza Rosją stanowi margines marginesu, melodramat jest cieniem własnej potęgi sprzed lat, a western padł na amen i pojedyncze sieroty oraz parawesterny w rodzaju Banshee nie wskrzeszą  kiedyś uwielbianego gatunku.
A najlepsze westerny robili Włosi. Dlatego postanowiłem od czasu do czasu przybliżać osiągnięcia filmowców z półwyspu Apenińskiego (myślałem też nad cyklem o popkulturze nieanglosaskiej Europy - czyli nie licząc Wysp - ale to materiał zbyt obszerny, jak na mnie). Programowo pominę klasyki wszystkim znane, czyli filmy Sergio Leone. Bowiem wbrew potocznym wyobrażaniom o kilku arcydziełach w morzu crapu, wśród spaghetti westernów można znaleźć wiele wartych przypomnienia produkcji. Jak chociażby dylogię o Ringu w reżyserii Duccio Tessiariego z Guliano Gemmą w roli tytułowej.
Oglądając pierwszy z filmów, Pistolet dla Ringa, można się łatwo pomylić i pomyśleć, że to western z USA - chyba że mamy włoską wersję językową. Na ekranie widzimy zaprzeczenie włoskiego spojrzenia na gatunek: miasteczko jest schludne i praworządne, a bohaterowie pozytywni noszą czyste, dopasowanie i skrojone pod gust dwudziestowiecznego widza ubrania. Nawet bad guye, choć już nieco bardziej obszarpani, odstają od standardów wyznaczonych przez Leone. Na szczęście szybko okazuje się, że świadoma zgrywa twórców, a my oglądamy pastisz. Mówi nam to już pierwsza scena: dwaj rewolwerowcy zbliżają się do siebie wolnym krokiem. Lekko wzniesione prawe ręce gotowe są natychmiast chwycić za broń. Tymczasem zamiast strzelać, życzą sobie szczęśliwego Bożego Narodzenia. Całe miasteczko żyje zbliżającymi się świętami i nie w głowie mu kowbojskie awantury.
Radosne przygotowania przerywają jednak bandyci, którzy najpierw napadają na bank, a kiedy pościg odcinka im drogę ucieczki, zajmuję samotne ranczo, jego mieszkańców biorąc mieszkańców na zakładników, których będę rozstrzeliwać po jednym dopóki nie pozwoli im się bez przeszkód odjechać w stronę granicy. Szeryf znajduje się w beznadziejnej sytuacji: ma za mało ludzi, by zdobyć ranczo z marszu, kawaleria przybędzie dopiero za parę dni, rano i wieczór przybywa po jednym zabitym zakładniku, wśród uwięzionych znajduje się jego narzeczona oraz przyszły teść, a do tego ochotnicy z miasteczka chcieliby wrócić do domu na Wigilię. Dlatego postanawia zagrać jokerem - czyli Ringiem.
A Ringo – w tej roli Guliano Gemma, człowiek który zaczynał od pracy kaskadera i instruktora aktorów, ale szybko zaczął być obsadzany w głównych rolach – to skrzyżowanie Lemoniadowego Joe z Clintem Eastwoodem: rewolwerowiec, który nigdy nie chybia i pije mleko zamiast whiskey (ostateczny dowód, że film nie jest na poważnie). Choć ludzie giną wokół niego jak muchy, on sam jest niewinny – tamci prowokowali. Jednak po którejś z kolei strzelaninie trafia do aresztu, gdzie czeka już nań szeryf z ofertą rozbicia gangu od środka w zamian za 10% odzyskanych pieniędzy. I tak się dzieje: dzielny Ringo przedostaje się na okupowane ranczo, udając zbiega. Kombinuje, manipuluje, obiecuje przeprowadzić bandytów z okrążenia.

Włoskim widzom sprzed półwiecza film spodobał się do tego stopnia, że jeszcze tego samego roku ekipa wróciła na plan realizować sequel. Mniej więcej sequel, bo Powrót Ringa z pierwowzorem nie łączy nic poza nazwiskiem bohatera. Kto oglądał American Horror Story, ten zna tę sztuczkę.
Tym razem Ringo nie jest już beztroskim chłopcem z coltem, ale zgorzkniałym weteranem wracającym z frontów wojny secesyjnej. Cudem uniknąwszy zasadzki dowiaduje się, że kiedy wszyscy młodzi mężczyźni walczyli za kraj, miasteczko opanowały zbiry zza meksykańskiej granicy. Mieszkańców zapędzili do wydobywania pobliskich złóż złota, a zdemobilizowani żołnierze są zabijani jeden po drugim tak, jak miał być zabity Ringo. Do tego wszystko wskazuje na to, że żona Ringo, której wspomnienie było jedyną rzeczą dającą mu wolę życia, związała się z synem herszta bandytów.
Dodatkową atrakcją dla widzów pierwszej części jet to, jak Tessari pozamieniał aktorów na role. Narzeczona szeryfa jest teraz żoną Ringa, a szeryf wspomnianym synem herszta. Jego dotychczasowy zastępca jest teraz zastraszonym kwiaciarzem. Nawet miasteczko, choć to samo, jednak jest inne. Po ulicach hula wiatr, niosąc tumany pyłu. Ludzie albo pracują w kopalni, albo kryją się po domach. Aktualny szeryf zajmuje się głównie kombinowaniem, jak pić whiskey, jeśli ręce drżą mu u epileptyka.
Zamiast więc pastiszu – aluzje do finału Odysei. Zamiast radosnej przygody – mrok. Zamiast walki i akcji – nawet Ringo przez istotną część filmu będzie topił smutki w alkoholu. Ale oczywiście w końcu wstanie, przypasze colta i ruszy walczyć o swoje.
Powrót Ringa to nie tylko bardzo dobry spaghetti western wczesnej fazy (czyli mniej więcej lat 1964-66 – historia gatunku toczyła się w ekspresowym tempie), ale również zapowiedź tego, co dziać się będzie u jego schyłku, to jest w połowie lat 70. Jeśli spodobały wam się mroczne i melancholijne klimaty, poczekajcie, aż za jakiś czas sięgnę po takie arcydzieła jak Keoma, czy Kalifornia.

Trailer Pistoletu dla Ringa
Trailer Powrotu Ringa

środa, 26 sierpnia 2015

Na Pulpozaurze o "Detektywie" i spóźnione wróżenie z Zajdli

Na Pulpozaurze ukazał się nareszcie wielogłos o kontrowersyjnym drugim sezonie True Detective. Ja byłem wtedy na nie. Dosłownie kipiałem rozczarowaniem, gniewnie waliłem palcami w klawiaturę. Potem jednak pojechałem na Polcon, gdzie Michał Cetnarowski przekonywał zawzięcie, że wcale nie, że druga transza jest bardzo dobra. Może więc dziś oceniał ją lepiej? W każdym razie podtrzymuję, że Woodrugh to postać do wycięcia.

Z kolei w Smokopolitan, zinie Krakowskich Smoków, moja analiza Nagród im. Janusza A. Zajdla. Przygotowana na Poznań, więc jeszcze bez tegorocznych wyników – chociaż byłem blisko odgadnięcia, tylko nie lubię hazardu. Za to muszę sprostować słowa (...) kilka nominacji w jednej kategorii może być (...) szkodliwe (...) głosy rozkładają się na parę utworów. System australijski tak nie działa, jak doniósł jeden z czytelników na fejsowym profilu  Smoko. Jest mi podwójnie wstyd, bo przecież parę lat temu specjalnie poszedłem (to chyba był 2010 w Cieszynie) na prelekcję o systemie przeliczania głosów, więc powinienem pamiętać takie rzeczy. To na szczęście nie wpływa na clue tekstu: elektorat zajdlowski jest grupą właściwie nieznaną. O głosujących wiemy tyle, że byli na Polconie, o nominujących zaś – zgoła nic. Tu by się przydało badanie socjologiczne. Może ucichłyby doroczne hejty.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Polcon i inne drobne przyjemności

Ach, jak ja się cieszę, ze wreszcie udało mi się wyrwać na Polcon. W zeszłym roku tak się złożyło, że nigdzie nie pojechałem, ale przez ostatnie cztery dni odbierałem w Poznaniu zaległą radochę.
Wielkie brawa należą się organizatorom, którzy wytężyli wszystkie swoje siły, by dać uczestnikom tak profesjonalną imprezę. Wielkie brawa dla uczestników – zdarzało mi się narzekać na fandom, są i tacy, co hejkcą go regularnie, ale powiedzcie, jest gdzieś podobna wspólnota? Chłopaki i dziewczyny, młodzi i starzy, ludzie o rozmaitych poglądach i pomysłach na życie mogą się spotkać i znaleźć wspólny język. Żeby świat się od nas tego nauczył.
Nic tak nie cieszyło, jak ponownie spotkać nowych znajomych, albo po raz pierwszy takich, z którymi do tej pory utrzymywało się wyłącznie kontakty wirtualne. Może tylko spotkać znajomych, którzy wcześniej nigdzie się nie ogłaszali, że przyjadą – tu ukłony w kierunku Dabliu, Małeckich i Berbeleka. Aż nie mogę się doczekać Wrocławia za rok – zwłaszcza że trwać będzie aż pięć dni. Może wtedy uda mi się porozmawiać choć przez chwilę ze wszystkimi, którzy mi tym razem umknęli.
Co do Zajdli. Cóż, głosowałem na Pokój światów, ale Forta też cieszy. Misiek Cholewa jest dobrym pisarzem, wartym wszelkiej czytelniczej uwagi, a do tego robi kapitalną rzecz, promując spece operę i military sf, dwa (pod)gatunki, których polskiej fantastyce do tej pory umykały. Żal za to Ani Kańtoch. Pięć statuetek i fakt, że w ostatnich latach tylko dwa razy się zdarzyło, że nie była na podium (w 2012 i 2013), tylko jej szkodzi. Kiedyś złościliśmy się, że Nagroda stała się Dukajem roku. Na zachodzie Hugo oskarżano o nadmierną koncentrację na Mieville'u. To przykre, że przez nadgorliwość fanów Ania wychodzi na kogoś, kto odbiera szanse innym.
A propos Hugo: złożyło się, iż zostały rozdane tego samego dnia, co Zajdle, więc odcięty od internetu, oraz zajęty nocnymi fandomu rozmowami, nie byłem ich w stanie śledzić. Zatem wróciwszy do domu zaglądam do Sieci i odkrywam cuda. Szef wściekłych szczeniaczków, Vox Day, ogłosił niemal całkowite zwycięstwo swojej inicjatywy. Równocześnie na boing boingu Cory Doctorow cieszy się ze zmasakrowania piesków przez konwentowiczów. Abstrahując od wojenek raduje fakt, że wszyscy są zadowoleni. A najbardziej zadowoleni jest z pewnością Liu Cixin, który jako pierwszy nieanglojęzyczny autor rozbił bank. Teraz tylko czekać na tłumacza, który podoła z polszczyzną.

PS: ten wpis jest efektem sprytnej sztuczki zastosowanej na mnie przez ekipę polconową. Na przemian chwalili mnie i ganili – głównie właśnie za niepisanie bloga. Ponieważ jestem mało wrażliwy na pochwały, a przeżywam krytykę, musiałem wyrównać karmę i wystukać parę literek.