niedziela, 18 grudnia 2016

Fandomy

Przyznam z niejakim zażenowaniem, że bardzo interesuje mnie fenomen podziału na stary i nowy fandom. Ciężko powiedzieć, kiedy nastąpił podział czy w ogóle coś się podzieliło - może być przecież tak, że mamy do czynienia z dwoma całkowicie odrębnymi tworami. No powiedzmy, że nie odrębnymi, skoro wszystkie awantury biorą się z faktu wzajemnego przenikania, ale w jakiś sposób odrębnymi. Najtrafniej więc chyba sytuację opisuje powieść Mieville'a Miasto i miasto, w której dwa bałkańskie państewka egzystują w jednej płaszczyźnie fizycznej i główna ich aktywność polega na wzajemnym niezauważaniu się. Mieville nie byłby sobą, gdyby tak oszołamiającego pomysłu nie położył przeciętną fabułą, ale książkę naprawdę warto przeczytać.Ale wróćmy do tematu. W jednej konwentowo-klubowo-internetowej przestrzeni egzystują dwa fandomy fantastyczne, stary i nowy. Stary wiadomo:

  • Lat 40+ (a może i 40+)
  • Przeżywają sprawy sprzed lat, jakby działy się wczoraj (zapytani bez problemu powiedzą kto kogo i gdzie walnął kuflem po piwie w głowę)
  • I jednocześnie cierpią na "sprasowanie czasu" - jak to ujął mój kolega z liceum: dla mnie lata 90 już zawsze będą dziesięć lat temu.


Natomiast nowy fandom jest w istocie młodym fandomem
  • Przeważnie ma mniej poniżej 30 lat
  • Płynnie operują w nowych mediach (i to kilku na raz)
  • W fandomowej aktywności skupiają się na nowościach (czyli prędzej Marvel Cinematic Universe niż polska fantastyka socjologiczna lat 80)
To oczywiście zgrubny podział. Fandomy na przykład dzieli kwestia internetu (starzy najpierw udzielali się fizycznie, a sieć weszła potem; nowi jadą na pierwszy konwent po dłuższym udzielaniu się w fandomach sieciowych). Można też mówić, że stary fandom ma przechył na prawo i będzie kibicował szczeniaczkom (kiepskim przygodówkom, jak pisze starofandomowy Krzysztof Sokołowski), nowy zaś przechył na lewo, więc będzie się czuł częścią globalnego ruchu SJW (i w wojnach o Hugo stawał w obronie kiepskiej propagandy).
Świetnie różnice widać w tym, jak fandomy piszą w internecie. Nowy radzi sobie jak ryba w wodzie, mieszając polszczyznę z zapożyczeniami z angielskiego, socjolektem wypracowanym w pomniejszych fandomach oraz charakterystycznym dla nowej polskiej lewicy pasywno-agresywnym tonem. Stary w najlepszym wypadku próbuje pisać tak, jak się rozmawiało 30 lat temu. W najgorszym używa tego, co złośliwi nazywają "prawicową interpunkcją" (w skrócie: spacja przed znakami interpunkcyjnymi, pisanie kilku wykrzykników/pytajników na raz, dziwna predylekcja do kończenia zdań oznajmujących wielokropkami).
Są jednak pola konfliktu, o których - w przeciwieństwie do tego, co wypisałem powyżej, prawie się nie wspomina.

Pierwszy dotyczy akademickości. W dawnych czasach zajmowanie się fantastykę było mocno amatorskie i chociaż szanujemy profesora Smuszkiewicza za pionierskie publikacje, to pamiętamy, że praca jego i kilku podobnych naukowców była czymś wyjątkowym. Jeśli więc trafił się fantasta-akademik, to praktykujący w jakiejś innej dziedzinie (informatyk Fiałkowski, pracownik Ośrodka Studiów Wschodnich Olszański itd.), zaś trzon fantastycznej krytyki literackiej tworzyli absolwenci politechnik (Parowski, Oramus). Dziś natomiast bycie naukowcem od fantastyki jest czymś nieporównywalnie częstszym (i pewnie łatwiejszym). Przyjrzyjcie się czasem notkom biograficznym gości konwentu, albo posłuchajcie, jak przedstawiają się przed prelekcjami. Coraz więcej wśród nich badaczy. Jeśli mnie pamięć nie myli, to przynajmniej jeden z Serialkonów miał status konferencji, więc prelegenci-doktoranci mogli sobie wziąć zaświadczenie o uczestnictwie. Pomyślelibyście coś takiego na konwentach w latach 90?
Konflikt między amatorami a akademikami przedstawia się prosto. Starzy są przekonani, że odwalili całą robotę dawno temu i dziwią się na wieść o kongresie lemologicznym - przecież wszystko już napisał Oramus (zresztą ten sam Oramus z identycznych powodów krytycznie oceniał powergraphowski Głos Lema). Na identycznej zasadzie nowe, tak lubiane przez bojowych doktorantów tematy są zbywane ironicznym uśmiechem przez wąsatych amatorów - skoro oni nie zainteresowali się tym w 1988, to nie może być nic wartego uwagi. Do tego obie grupy mówią różnymi językami. Amatorzy z punktu widzenia akademików nawet jeśli dobrze kombinują, to mają niechlujny styl i braki w terminologii. Za kolei nowomowa doktorantów może dobrze prezentuje się w artykułach naukowych, jednak na zewnątrz brzmi śmiesznie i nadęcie.

Wreszcie w fandomie wrze coś podobnego do modnego w szerokim świecie zwarcia lokalistów z globalistami. Mówiąc w skrócie: jeden fandom jest polski, drugi to filia fandomu globalnego. "Polski fandom" chciałby funkcjonować jak kultura narodowa. Będąca częścią jakiejś szerszej tożsamości (np. europejskiej), ale jednocześnie niepodległa. "Polska odnoga fandomu globalnego" przypomina zhellenizowanego mieszkańca Azji Mniejszej. Albo bardziej współczesnego adepta edukacji klasycznej, który lepiej orientował się w literaturze łacińskiej (Rzym to były takie Stany starożytności) niż kulturze własnego narodu. Albo Rosjan z epoki między Piotrem I a XIX-wiecznym słowianofilstwem - mówiących po francusku i importujących kulturę z Niemiec.
Globalista będzie więc czytał Sapkowskiego dlatego, że ten przebił się do prawdziwego, globalnego fandomu i czytając, będzie zwracał uwagę na szarpiące angloamerykańskim Zachodem kwestie reprezentacji mniejszości etnicznych. Fandomita-krajowiec rozpozna za to, który epizod Pani jeziora jest odniesieniem do pogromu kieleckiego i którego z jego dwóch wyjaśnień. Problem reprezentacji, nawet jak zrozumie, zbyje krótkim to nie nasza wojna. Rejonem zapalnym konfliktu krajowców z globalistami może stać się Lem, będący jedną wielką myślozbrodnią: niechętny dziwactwu skupiania się fanów fantastyki w niezależną społeczność, nieciekawy pod kątem genderu i seksualności, wreszcie niewierzący w możliwość nawiązania kontaktu z Innym. Weź tumblera, dodaj Star Treka i garść nieszczeniaczkowcy nominacji do Hugo, potem przed całością postaw minus, a wyjdzie Lem, potencjalne guru lokalistów (ciekawe, jak takie zawłaszczenie skomentowałby sam nieboszczyk).
Za to człowiekiem-symbolem fandomowych globalistów powinien zostać Kuba Ćwiek, dla którego popkultura to kraina za Atlantykiem.

Dlaczego namnożyłem podziałów w fandomie (i pewnie po namyśle mógłbym dołożyć kilku kolejnych)? Bo uważam, że jeden nie wystarczałby do opisu różnic w fandomie. Do tego ludzie, poza jakimiś skrajnymi przypadkami, rzadko dają się przyporządkować całkowicie do jednej kategorii. Na konwentach do identyfikatorów powinni dodawać karty postaci, aby każdy mógł się rozpisać: 72% stary  (czasem wypije piwo z młodymi), 60% akademik (poszedł na podyplomówkę), ciężko-powiedzieć-ile globalista (kibicuje szczeniaczkom).
Wreszcie mnożę byty, bo sam nie wiem, jak się przyporządkować. Może więc skryję się we mgle.

niedziela, 11 grudnia 2016

Planeta wygnania albo wspólnota jako doświadczenie frontowe

Wpis jest drugą częścią wyzwania czytelniczego, w którym bierzemy pod lupę powieści Ursuli Le Guin zgromadzone w omnibusie Sześć światów Hain. Szczegóły u pomysłodawczyni.
Obiecując miesiąc temu, że o drugim tomie Ekumeny będę miał więcej do powiedzenia niż o pierwszym trochę kusiłem los (przy okazji: skąd wzięło się w polskim fandomie przekonanie, że Świat Rocannona, Planeta wygnania i Miasto złudzeń stanową jakąś oryginalną trylogię Hain? W przypadku cyklu o Ziemiomorzu widać linię dzielącą go na dwie części, tym natomiast powieści oraz opowiadania powstawały bardziej płynnie, a i same założenia ma luźniejsze. Po co więc wprowadzać podziały?). Na szczęście tym razem mi się upiekło i obfitość treści, którą obiecywał pierwszy rozdział, faktycznie istnieje.
Zauważyliście kiedyś, jak niektórzy autorzy fantastyki rozwijają jakiś pomysł z książki na książkę? W cyklu o Hain mamy do czynienia z czymś takim. W tomie pierwszym oglądaliśmy nieznaną planetę z punktu widzenia gościa, kosmicznego etnologa. W drugim takich "perspektyw obcego" mamy kilka. Najpierw narracja podąża za Rolery, o której samej i jej ludzie wiemy niewiele, lecz obcym dla nas mają być Alterrowie (Alterzy?). Niedługo jednak potem okazuje się, że to mieszkańcy miasta na skale, a nie nomadowie, są nam kulturowo i genetycznie bliżsi i relacja znane-nieznane obraca się o 180 stopni. Do tego mamy starego Wolda, z którego inny autor z łatwością zrobiłby twardogłowego dziadygę-sklerotyka, ale znowu - prowadząc fragmenty narracji z jego perspektywy, Le Guin rozbraja stereotyp równie trwale obecny w literaturze fantastycznonaukowej, co postacie dzikich tubylców czy dumnych najeźdźców. Moja prywatna lista ulubionych rzeczy w fantastyce nigdy nie wyszła poza luźne przemyślenia, ale takie przewrotki i zmiany punktu widzenia na pewno plasują się wysoko w rankingu. Pamiętam, jaką frajdę w Trylogii kosmicznej Borunia i Trepki dawało mi podobne stopniowanie obcości, gdzie za każdym nieznanym pojawiało się drugie, większe, przy którym poprzednie wydawało się znajome niczym własny ogródek za domem.
Drugą zaś niezwykłością Planety wygnania jest wojna. Znając do tej pory Le Guin z bardziej refleksyjnych i gadanych tekstów nie spodziewałem się, że nagle natrafię u niej na kawałek przyzwoicie napisanej batalistyki. Jak na wyobrażenia, które hodowałem sobie w pamięci, to jest wręcz military SF. Napaści, harcownicy, obrona murów, wypady, barykady, padające punkty obrony, wszystko to wyglądało jakby w połowie pisania ktoś (może Ernst Junger?) ukradł jej maszynopis i dopisał. I nie chodzi o sam fakt, że się biją. Zupełnie nieleguinowski wydaje się sens tej walki. Planeta wygnania to właściwie powieść o braterstwie broni. Nie miłość łączy dwa szczepy ludzi, ale walka ramię w ramię przeciwko wspólnemu przeciwnikowi. Z niej to płynie cała reszta - wzajemny szacunek i zrozumienie, przemiana kolonistów w mieszkańców planety (Węgrzy nazywają to honfóglalas - zajęciem ojczyzny), wejście koczowników na drogę postępu technicznego, a nawet odkrycie, że dwie odmiany człowieka mogą prawdopodobnie mieć zdrowe potomstwo.
Hain okazuje się znacznie barwniejszym miejscem, niż się spodziewałem. Po Świecie Rocannona bałem się trochę, że przynajmniej pierwsze tomy będą przewidywalnymi szturchnięciami konkurencji, czyli anglosaskiej fantastyki złotego i srebrnego wieku. Do pewnego stopnia tak jest. Le Guin bawi się kolorami (by żadna postać nie pasowała do schematu białego zdobywcy i brązowego tubylca), zmienia akcenty (bez tego te powieści aż za bardzo przypominałyby klasykę planetary romance czy przygodowe space opery Poula Andersona) i punkty widzenia, lecz nie poprzestaje na tym. Kiedy już uśpiła moją czujność, zrobiła taki ideowy twist, że głowa pęka. Dlatego z podekscytowaniem biorę się za Miasto złudzeń.

poniedziałek, 31 października 2016

Świat Rocannona albo pierwszy krok w Hain

Wpis jest pierwszą częścią wyzwania czytelniczego, w którym bierzemy pod lupę powieści Ursuli Le Guin zgromadzone w omnibusie Sześć światów Hain. Szczegóły u pomysłodawczyni.

Wpis o Świecie Rocannona powinienem zacząć od przeprosin skierowanych do wydawnictwa Amber. Zawsze podśmiewywałem się z okładek, jakimi raczono czytelników fantastyki w latach dziewięćdziesiątych, a zwłaszcza z tego, co zaserwowano w przypadku trzech pierwszych tomów cyklu o Ekumenia. Tymczasem grafika Frazetty użyta do zilustrowania Świata Rocannona ma sens. W powieści jasno stoi, że przodkowie księcia Mogiena przybyli zza morza na wilczych okrętach. Le Guin raczej nie wyobrażała sobie desantu bandy conanów, ale uznajmy, że to jest święte prawo rysownika, widzieć powieść po swojemu.
Tyle o okładce. Treść jest ważniejsza, a ta skojarzyła mi się z... Popiołem i kurzem Grzędowicza Karkołomne porównanie, bo gdzie Jeremiasz, a gdzie amerykańska pisarka, ale w obu przypadkach mamy do czynienie z podobną formą. Książkę otwiera opowiadanie, za którym następuje powieść dziejąca się w tym samym świecie. W obu przypadkach również opowiadanie jest lepsze, bo konkretne, a powieść jedynie rozpisuje ten sam pomysł na kilkukrotnie większą objętość. Pewnie więc wychodzę na profana, ale wolę Naszyjnik Semley, od późniejszych przygód kosmicznego etnologa Rocannona. W naszyjniku jest samo dobro: fantastyczny świat, bohaterka, daleka podróż i przepisanie mitu tudzież baśni językiem SF (a może na odwrót SF językiem baśni?).
Czy to źle? Nie, ale potęguje doznania wynikające z faktu, że to pierwsza powieść Le Guin. Oczywiście Świat Rocannona to żadne juwenilia, ale i tak nad każdym zdaniem czuć powiew pierwszeństwa. Pierwsza planeta, pierwsze spotkania, pierwszy kontakt z Innymi (celowo wielką literą). Pierwsze, jeszcze dyskretne pisanie wbrew amerykańskim stereotypom rasowym (blondwłosi, ale ciemnoskórzy grupą panującą nad jasnoskórymi), pierwszy bohater, który nie jest do końca typowym herosem znanym z przygodowej SF/fantasy/planetary romance.
Zatem najlepiej byłoby mi chyba powiedzieć, że poległem i próbuję zwalić winę na autorkę. Byłoby to nieuczciwe, mamy przecież do czynienia z powieścią co najmniej dobrą. Pomysłową (kto dziś zawrze takie bogactwo szczegółów na mniej niż 500 stronach), zapowiadającą chyba wszystkie prócz seksualności rzeczy, które przewiną się przez kolejne części cyklu. Jeśli chcecie trochę uważniej spojrzeć na Świat Rocannona, polecam wpisy Shee i Rusty (która zresztą wymyśliła wyzwanie). Ja tymczasem szybko lecę czytać Planetę wygnania. Coś mi się wydaje, że znajdę tam parę ciekawych rzeczy.

poniedziałek, 5 września 2016

Szybki wpis o Artystach

Na początek zaskakująca pochwała. Prezes TVP Jacek Kurski w ostatniej chwili przeniósł Artystów z poniedziałku 23.15 na dużo dogodniejszy piątek 22.20, gdzie serial Demirskiego i Strzępki nie tylko jest częścią mocnego bloku serialowego (razem z popularnymi O mnie się nie martw i Rodzinką.pl).  Do tego powiedział mediom, że skoro TVP wyprodukowała ten serial, to jego obowiązkiem, jako prezesa, jest sprzedać go jak najlepiej, nie bacząc na własne gusta i opinię na temat ekipy, która go zamawiała. Takie słowa zdumiewałyby u zwykłego człowieka, a co dopiero kontrowersyjnego polityka w samym środku ostrej politycznej walki.
Sami zaś Artyści to serial ciekawy już jako sam projekt. Napisał go Paweł Demirski, wyreżyserowała Monika Strzępka – para znana z głośnych przedstawień teatralnych. Za realizację odpowiadają dwie państwowe instytucje, telewizja i Narodowy Instytut Audiowizualny (czyli rzecz zrobiono tak, jak to się marzy nowym władzom TVP, z pominięciem zewnętrznych producentów). Okazją zaś była 250 rocznica istnienia Teatru Narodowego w Warszawie. Z jednej więc strony można się cieszyć, że Artyści są pod każdym względem bezkompromisowo misyjni. Z drugiej – smutek chwyta na myśl, że do wyjścia poza schemat choćby poza milimetr potrzeba u nas okrągłej rocznicy.
W openingu rozbrzmiewają donośnie głosy, wśród których dominują dwa: słowa Witolda Lutosławskiego wygłoszone na Kongresie Kultury w 1981 oraz Władysława Gomułki zdejmującego Dziady Dejmka. Fenomen towarzysza Wiesława, bodaj jedynego genseka, który dorobił się poświęconego mu fanpejdża na fejsie, to temat na osobny serial, więc niech wystarczy stwierdzenie, że w jego i Lutosławskiego osobie krystalizują się dwa spojrzenia na teatr. Jedno afirmujące, a drugie pełne podejrzeń i chęci kontroli.
Po przełożeniu na język filmu oznacza to, że Artyści są opowieścią o zmaganiach nowego dyrektora (poprzedni popełnił samobójstwo, a wiszące nad sceną zwłoki odkryto w trzecim akcie Wiśniowego sadu) fikcyjnego warszawskiego Teatru Popularnego z urzędnikami obcinającymi fundusze, chimerycznymi aktorami, nieufnymi technicznymi, zdziwaczałą administracją oraz słabościami charakteru. Zmagania te toczą się o najwyższą ze stawek , czyli o sztukę – w tym przypadku symbolizowaną przez inscenizację Snu nocy letniej, której nikt nie chce i na którą nie ma pieniędzy.
Najchętniej popatrzyłbym na Artystów jako piętrową metaforę. To nie tylko serial o współczesnym teatrze (z masą aluzyjek do scenicznego światka), ale serial o Wielkiej Sztuce (po budynku przechadzają się duchy dawnych mistrzów), klasowej naturze wszystkiego (aktor Kredyt bojący się, że go wyrzucą z mieszkania i aktor Gwiazdor tłukący kokosy w telewizji) i ponadto o robieniu lepszego serialu w warunkach polskich.
Bo to nie jest tak, że Artyści są jakąś nową jakością, którą Demirski&Strzępka wyczarowali znikąd (czy raczej z oglądania topowych produkcji zachodnich). Już mieliśmy serial o teatrze i to całkiem niedawno, bo w 2000 – Twarze i maski Feliksa Falka. Portier Popiel nieprzypadkowo nazywa się podobnie i pełni podobną funkcję, co dozorca Popiołek z Domu. Dyrektor Konieczny to postać rodem ze środkowego okresu Barei (inteligent w trybach systemu i na pastwie oryginałów, dziwaków oraz cwaniaków). Dialogi – bardzo dobre dialogi – są jak z dobrego kabaretu (pierwszą rozmowę Koniecznego z dyrektorem finansowym Sterczyńskim mogliby odegrać Górski i Cieślak z KMN i nikt by nie zauważył, że to nie skecz). Wreszcie strona wizualna, oświetlenie, kadrowanie, kolorystyka czerpią z tego, co w Ekipie i Głębokiej wodzie robił tercet Holland&Adamik&Łazarkiewicz. Jest tylko mniej zielono i mniej klaustrofobicznie. Przestrzenie nowohuckich Pałaców Dożów i TeatruLudowego (jej! Wreszcie kręcili coś u mnie na mieście!)  są na to zbyt obszerne.
Czyli Artyści są polscy podwójnie – metrykalnie i dzięki temu, że można o nich mówić odwołując się wyłącznie do krajowego dorobku. A ponieważ dobry serial jakościowy/autorski  wciąż się u nas określa poprzez porównywanie z Zachodem (mniejsza o to, że to telewizyjny  Zachód bardziej z marzeń niż z realu), tym bardziej gratulacje Demirskiemu&Strzępce. Ciekawe, czy Artyści prócz przywrócenia starej jakości w wykonaniu, zmienią jakość pisania o serialach. Pasjonuje mnie to tak samo, jak perypetie załogi Teatru Popularnego.

Napisałbym coś więcej, o aktorach, fabule, formie i aluzjach do prawdziwych wydarzeń, ale na to czas przyjdzie bliżej końca sezonu. W międzyczasie naprawdę polecam Artystów.

środa, 10 sierpnia 2016

Polcon 2016 Wrocław

Dni 18-21 sierpnia spędzę we Wrocławiu na Polconie. Oprócz socjalizowania się i dumania, skąd paranormalny hyź u Wrocławiaków (cztery lata temu zaprosili Daenikena, w tym będzie cały blok poświęcony altnauce) przyłożę rękę do kilku punktów programu. Przede wszystkim będę miał 3 prelekcje:
  • Lem dla początkujących (czwartek 14:00, sala 2). Jak w tytule, kilka faktów i ciekawostek dla tych, którzy nie czytali Mistrza i zastanawiają się, czy warto, albo od czego zacząć.
  • Space opera i historia (czwartek 16:00, sala 2). Pierwotny tytuł był bardziej poetycki (Było, co będzie. Space opera i historia), ale orgowie ocenzurowali. Albo po prostu nie mieściło im się w tabeli programowej. W każdym razie opowiem o tym, jak wydarzenia, państwa i postaci znane z kart historii wracają pod zmienionymi nazwami na karty space oper.
  • Czerwona fantastyka (piątek 12:00, sala 2). Będzie o lewicowej SF trochę innej, niż ta zajmująca się reprezentacją i zmianami klimatu. A może one tak naprawdę wcale się nie różnią? Pomęczę Borunia, Trepkę, wczesnego Lema, Jefremowa oraz Peteckiego, ale zamiast być lustratorem, poszukam nieoczekiwanych wniosków, karkołomnych analogii oraz nauki dla młodszych koleżanek/kolegów po fachu.
Prócz tego w prowadzenie paneli:
  • Veracity vs. Verisimility. Prawdy prawdziwe, prawdy zmyślone (czwartek 17:00, sala 3). Tytuł należy powtórzyć 3 razy stoją przed lustrem. Nie wiem, czy przyjdzie jakiś potwór, ale na pewno zwiążecie węzeł w supeł. W słowniku Stanisławskiego, takim na ponad 100 tysięcy wyrazów, pierwsze słowo znalazłem w komentarzu, a drugiego w ogóle. Musiałem więc samodzielnie utworzyć verisimilitude. Na szczęście już opis punktu kazali mi wymyślić samodzielnie, więc pomęczę gości pytaniami o Conrada, Mackiewicza, Czapskiego oraz wyższość fantastyki nad dowolnym reportażem z Wydawnictwa Czarne.
  • Steampunk (piątek 18:00, sala 3). Jaki steampunk jest, każdy widzi, więc dodam tylko, że będę odpytywał Anię Kańtoch, Krzyśka Piskorskiego i Marcina Rusnaka.
  • Polska fantastyka i jej recepcja za granicą (sobota 12:00, sala 2). Przygotuję całą masę anegdot, faktów i pytań, którymi zarzucę Kasię Kosik, Wojtka Sedeńkę i Marcina Zwierzchowskiego.
  • Elementy filozofii i religii w fantastyce (niedziela 15:00, sala główna). Rzutem na taśmę i w zastępstwie. Odpytam Kubę Ćwieka, Marcina Przybyłka i Radka Raka.
Tak to wygląda na dziś. Orgowie odgrażają się, że jeszcze mogą coś zmienić, ale miejmy nadzieję, że nie będą to zmiany na gorsze. Nikt nie lubi, jak mu się pokrywają dwa punkty, na które koniecznie chciał iść.

Edit: Pełny harmonogram (chociaż wciąż z dopiskiem roboczy) można znaleźć na stronie Polconu.

piątek, 29 lipca 2016

Stranger Things

Brak aktualizacji w ostatnich dniach to nie żaden odwrót od blogowania, czy lenistwo. Po prostu istnieje hierarchia obowiązków, a przygotowanie prelekcji na Polcon + przeczytanie książek i opowiadań nominowanych do Zajdla + obczajenie tematów paneli (znów dałem się wrobić w prowadzenie) jest czasochłonne.
Niekiedy jednak udaje się zrobić coś jeszcze. Na przykład oglądnąłem Stranger Things, najnowszy hit Netfliksa, i porozmawiałem o nim na Pulpozaurze. Podobało mi się tak bardzo, że pomysł powrotu do seriali z USA w ramach bojkotu BBC (niech mają za swoje, to znaczy Brexit) nie wydaje się wcale takie głupie.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Rozczarowania i nadzieje

Po krótkiej przerwie wróćmy do Lema. Jego nie da się załatwić jednym wpisem. Do tego wciąga i po jednej książce masz ochotę na drugą. Wziąłem więc Opowieści o pilocie Pirxie. Ostatnie z opowiadań, Ananke, rozpoczyna się pamiętnym opisaniem rozczarowania. Rozczarowania przez Mars, który zamiast ósmego cudu (wszech)świata, okazał się, jak pisze Lem, uosobieniem strasznych złudzeń. Wręcz symbolem klęsk, straconych nadziei i zwykłego oszustwa, któremu uczeni i marzyciele ulegali od stu kilkudziesięciu lat. Żadnych kanałów, tylko płaska równina, zalana słabym światłem dalekiego Słońca i dwoma mikroskopijnymi księżycami na niebie. W porównaniu z Marsem Księżyc był nawet przytulny, komentuje Lem i dodaje, że Pirx nie znosił Marsa. To wielkie rozczarowanie nie jest, wbrew temu co myśli pilot (w opowiadaniu już komandor), jego osobistym uczuciem. Wpływa również na innych ludzi, doprowadzając do tego, że projekt budowy drugiego portu marsjańskiego jest tym, czym jest: chaotycznym skupiskiem nadmuchiwanych kopuł, stosów pak, kontenerów i zasobników zrzucanych jak popadnie z pasów transportera.
Te minorowe opisy uderzają tym bardziej, że stoją w kontraście do poprzednich opowiadań. Kiedy Pirx jest młodym, niedoświadczonym pilotem, kosmos żyje. Latają małe statki Patrolu i wielkie transgalaktiki. Tłumy turystów, naukowców i pracowników floty przewijają się przez węzeł komunikacyjny na Księżycu. Podbój kosmosu zaszedł tak daleko, że armatorzy ściągają z Pasa stare wraki, żeby załatane i naprawione posłać do obsługi ciągle wołającego o nowe rakiety ruchu towarowego. I jasne, wiem że Lem zostawił w cyklu o Pirxie mnóstwo drobnych nieścisłości, z czego zresztą sobie zdawał sprawę. Ale tak wielka zmiana nie może zostać zbyta wzruszeniem ramion.
Nie wynika ona z przypadku. Lem był poważnym pisarzem SF w starym stylu. Uważał, że jego obowiązkiem jest tworzyć w oparciu o aktualny stan wiedzy i aktualne prognozy (które oczywiście nie muszą się spełnić, ale są stawiane w zgodnie z regułami sztuki). Spójrzcie, że aż trzy jego książki Eden, Solaris i Niezwyciężony – zdają się być umiejscowione w tym samym uniwersum. Ani razu nie pada chociaż jedno słowo mogące je powiązać, ale podobieństw jest sporo. Od strony technicznej lotów międzygwiezdnych, przez fakt używania przez ludzi zaawansowanych automatów, aż po to, że życie w kosmosie jest powszechne, ale kontakt z jego inteligentnymi przedstawicielami zawsze bardzo trudny, jeśli nie niemożliwy. Wprawdzie w równolegle pisanym Powrocie z gwiazd Lem napisał coś innego, lecz jest to świadomie wygłoszone zdanie odrębne – czyli znowu coś mieszczącego się w ramach poważnego projektu intelektualnego.
Dlatego taka nagła zmiana paradygmatu w Ananke zdumiewa. Coś musiało się zdarzyć, że Lem przekreślił podstawy świata nakreślane przez poprzednie 300 stron. Tym czymś był lot sond Mariner 6 i 7. Wprawdzie już Mariner 4 przesłał niepokojące obrazy (bo same kratery), ale marsjańskie dane, które uczeni NASA otrzymali (zresztą kilka dni po triumfalnym lądowaniu Apolla 11 na Księżycu) od szóstki i siódemki były przygnębiające. Otrzymaliśmy znakomite obrazy – wspominał jeden z uczonych znacznie lepsze, niż mogliśmy oczekiwać jeszcze kilka lat temu, ale co na nich widać? Monotonny krajobraz wymarły jak ptak dodo. Nie ma czego szukać.
Podwójna misja Marinerów to 1969,  Ananke ukazała się w 1971. Gdyby Lem zignorował najnowsze odkrycie uczonych i pisał jak po staremu, bo lubił świat Pirxa i jego założenia takimi, jakimi je wymyślał w 1959, albo licząc, że może coś się odmieni, sprzeniewierzyłby się temu, co uważał za obowiązek pisarza fantastyki naukowej.
Dziś autorzy fantastyki do założeń i reguł podchodzą swobodniej. Raczej dobierają je pod myśl, którą chcą wyrazić i opowieść, którą chcą opowiedzieć, niż na odwrót. Nikogo więc nie powinno dziwić, że ktoś skacze od postapo do spece opery, czasem skacze do fantasy, a nade wszystko lubi wszelkie retro. Bo retro to wielkie mrugnięcie okiem na znak, żeby nie brać obrazu świata na poważnie.
Przyczyny takiej zmiany w myśleniu były dwie. Po pierwsze nie sprawdziły się przewidywania futurologów. Oczywiście dobrze, że jeszcze mamy jakieś surowce i nie zamarzliśmy w zimie nuklearnej, ale akurat te prognozy miały być ostrzeżenie. Futurolodzy obiecywali mieli również program pozytywny (od kolonii w kosmosie po pokój na świecie), który się nie spełnił. Nic dziwnego, że światek SF zaczął patrzeć sceptycznie na wszelkie pewniki i oczywistości.
Po drugie – postmodernizm. Potocznie to słowo kojarzy się głównie z humorystycznym fantasy i żonglowaniem cytatami z popkultury, ale naprawdę to nurt w filozofii, z którego wynikają poważne wnioski. Postmodernizm podważył racjonalność dyskursów, stwarzając świat, w którym nie ma dążenia w starym stylu do prawdy, ale gra narracjami (takie wytłumaczenie problemu podawał Tony Judt). Ze świata intelektualistów postmodernizm przeszedł na autorów i autorki SF. Robot czy kosmos przestały być propozycją, ale stały się rozgrywką. Robot bije smoka, smok karetę hakerów.
Należy jednak wspomnieć o czymś jeszcze. Dosłownie rok po tym, jak Lem wyraził swoje rozczarowanie Marsem, na Mariner 9 sfotografował fragmenty planety do tej pory niebadane z bliska. Zamiast kraterów kamera uchwyciła wulkany tarczowe, wielki kanion i ślady płynącej wody. Po Marinerach czerwoną planetę odwiedzały Vikingi, Pathfinder, czy łaziki Spirit i Opportunity. Znaleziono zamarzniętą wodę gruntową i wodę ciekłą. To, co mistrz miał za ponurą, burą równinę, okazało się fascynującym światem. Po latach wróciła moda na SF. Znajomy prawnik specjelizuje się w górnictwie asteroidalnym. Dzieje się.
Morał taki, że nie należy się zrażać, bo wszechświat jest zbyt ciekawy na pesymizm. Jeszcze tam dolecimy.

czwartek, 7 lipca 2016

Nominacje do nagrody im. Janusza A. Zajdla

Jak co roku, przełom czerwca i lipca to początek sezonu na Zajdle. Sezon zakończy się za półtora miesiące, we wrocławskiej Volksha... Hali ludo... Hali stulecia. Na razie jednak przezywamy nominacje, które przedstawiają się następująco:

Powieści
  • 2049 – Rafał Cichowski, (Novae Res)
  • Starość aksolotla – Jacek Dukaj, (Allegro)
  • Łzy diabła – Magdalena Kozak, (Insignis)
  • Niebiańskie pastwiska – Paweł Majka, (REBIS)
  • Gamedec. Obrazki z imperium cz.1 – Marcin Sergiusz Przybyłek, (REBIS)
  • Pamięć wszystkich słów. Opowieści z meekhańskiego pogranicza – Robert M. Wegner, (Powergraph)
Opowiadania:
  • Nihil fit sine causa – Dorota Dziedzic-Chojnacka, (Fantazje Zielonogórskie. Tom 5)
  • Koziorożec i Smok – Magdalena Kucenty, (Smokopolitan (3))
  • Simon – Marcin Sergiusz Przybyłek, (Wolsung Antologia tom 2)
  • Milczenie owcy – Robert M. Wegner, (Legendy polskie)
  • Pajęczarka – Przemysław Zańko, (Fantastyka. Wydanie Specjalne 4/2015 (49))

W powieściach trafiłem trzykrotnie – Wegnera, Dukaja i Majkę. Szkoda, że przepadł Patykiewicz i space opery Dębskiego, ale może uda im się za rok kolejnymi odsłonami cykli. W opowiadaniach trafiłem raz – Zańkę. Na szczęście nominacje to nie totolotek. Przy okazji należy wspomnieć o fanowskiej inicjatywie Zew Zajdla. Zasady są proste: przeczytać wszystkie nominowane utwory, po czym zagłosować na te, które uważamy za najlepsze. Trochę tylko uwiera fakt, że dwie powieści (Wegnera i Przybyłka) są tomami bardzo rozbudowanych cykli. Jeszcze gorzej było rok temu, kiedy aż cztery (Cholewy, Ćwieka, Dardy i Kołodziejczaka) zmuszały do nadrobienia cyklu.
Bardzo ciekawie prezentują się w tym roku opowiadania. Za wyjątkiem starego zajdlowego wyjadacze Wegnera, wszyscy są w jakimś stopniu debiutantami. Marcin Przybyłek to znany autor, ale nigdy nie miał nominacji. Dorota Dziedzic-Chojnacka była nominowana w zeszłym roku za Teleturniej, lecz wciąż jest świeżym nazwiskiem. Wreszcie Magdalena Kucenty to debiutantka podwójna: zgarnęła nominację za swoje pierwsze opublikowane opowiadanie, które w dodatku ukazało się w Smokopolitanie, istniejącym ledwo od roku zinie Krakowskich smoków.
Pomyśleć, że jeszcze parę lat temu opowiadania były nudniejszą z kategorii – bo rekordziści potrafili wejść do finału z trzema tekstami. Szczęśliwie trzeci rok z rzędu nagroda spełnia jedną ze swoich głównych funkcji – zaznajamiania czytelników z nowymi, wartymi uwagi autorami.
W 2014 Mirski z Podlewskim, rok temu Chodorowska, Dziedzic-Chojnacka i Krajewska, dziś ponownie Dziedzic-Chojnacka plus Zańko z Kucenty. Wszyscy oni dowodzą, że fandom i literatura fantastyczna żyją. A jeśli któreś z nich odbierze statuetkę, to padnie przy okazji mit Nagrody jako prostego plebiscytu popularności. A i Robert Wegner oraz Marcin Przybyłek powinni być zadowoleni z istnienia zdrowej konkurencji, która nie pozwala im i ich kolegom/koleżankom spocząć na laurach.
Wreszcie tegoroczne zajdlowskie opowiadania są dobrym sygnałem na drobnych, czy lokalnych inicjatyw. Okazuje się bowiem, że antologia opowiadań ze świata polskiego RPG, konkurs na opowiadanie fantastyczne o Zielonej Górze, czy zin wydawany przez stosunkowo młody klub z Krakowa mogą zostać dostrzeżone i docenione przez cały kraj. Jeśli dziś więc ktoś siedzi i się zastanawia, czy warto próbować czegoś, na co pewnie nikt nawet nie rzuci okiem – niech wie, że warto.
Czyli niezależnie od wyników coś się wreszcie temu paskudnemu rokowi udało.

PS: nie obyło się oczywiście bez skandali. Wydawcą 2049 jest Novae Res, firma specjalizująca się tzw. vanity publishingiem, procederem kontrowersyjnym, uważanym za wyzysk i oszustwo. Powieści Rafała Cichowskiego poświęcę osoby wpis. Pojawi się jak tylko skończę czytać książkę, A tę właśnie kupiłem.

czwartek, 30 czerwca 2016

Rodzina Serrano

Czasem człowiek nie wie, czy ma do czynienia z małym arcydziełem, czy raczej guilty pleasure. Jedno albo drugie. A może jakimś cudem oba na raz? W moim przypadku takim tytułem, który przyciąga i nie daje o sobie zapomnieć, jest hiszpański serial (chyba familijny komediodramat) Rodzina Serrano, o którym kilka słów skreśliłem dla Pulpozaura. Zapraszam.

sobota, 25 czerwca 2016

Szczęście w nieszczęściu, albo świt popkultury kontynentalnej

Przepraszam za pisanie o polityce. Staram się, żeby to był blog o kulturze (z przewagą fantastyki), a nie trybuna, z której przemawiałbym na każdy możliwy temat. W takich sytuacjach powinno się chyba głośno ostrzegać przed TRIGGER WARNINGIEM.
W piątek rano światem wstrząsnęła wieść: czwartkowe referendum na Wyspach wygrali eurosceptycy. Wielka Brytania wychodzi z Unii. Oczywiście nie stanie się to z dnia na dzień, a może w ogóle nie (Guardian, bądź co bądź dziennik poważny, donosi że referendum nie wiąże w żaden sposób parlamentu, który może całą sprawę wyrzucić do kosza  jeśli się odważy). Babki na troje wróżą i prognoz na temat tego, co się stanie, przekraczają wszelkie wyobrażenia. Z jednej strony rozpad całej Wspólnoty, z drugiej – jeszcze mocniejsze związanie państw. Zdominowanie kontynentu przez Niemcy, wpadnięcie jego wschodniej części przez Rosję, a nawet takie radosne szaleństwo jak to, że całe finansowe City przeniesie się z Londynu do Warszawy (serio, słyszałem coś takiego). Do tego w tle majaczy niepodległość Szkocji (która woli być w Unii), zjednoczenie Irlandii i hiszpańska flaga na Gibraltarze. Wielka Brytania uwalnia się od gnijącej Europy, albo zamienia w biedną, zmarginalizowaną, toczoną recesją Anglię. Autorzy political fiction mają chyba zawroty głowy od ogromu możliwości.
Je się nie znam, więc mniejsza. Za to ciekawą rzecz czytałem w kontekście popkultury. Otóż okazuje się podobno, że prężny brytyjski przemysł filmowo telewizyjny, swoją prężność zawdzięcza perfekcyjnie bilansowanemu modelowi finansowemu. I odejście z Unii zburzy tę konstrukcję. Twórcy to wiedzą i dlatego głosowali za pozostaniem. Boją się utraty olbrzymiego rynku wartego 376 milionów funtów.
Głębsza lektura zalinkowanego artykułu przynosi dalsze rewelacje. Lubicie Baranka Shauna? Albo kojarzycie serial kryminalny Hinterland, znany również pod walijskim tytułem Y Gwyll)? Oba powstały przy dofinansowaniu z UE. Nawet Gra o tron była kręcona w Irlandii Północnej dzięki dotacjom (na szczęście HBO dementuje pogłoski, że ich ewentualny brak zagrozi produkcji).
Co to wszystko oznacza? Po pierwsze, zachwiał się mit, że dofinansowanie dotyczy artystycznych produkcji, których nikt normalny nie chce oglądać. Po drugie, chyba zrobiliśmy sobie, my Europejczycy, małą krzywdę.
Tomasz Gabiś spekulował przed laty, że jednym z fundamentów anglosaskiej dominacji w świecie jest ich kultura. Jest to twierdzenie odwrotne od powszechnego (najpierw ekonomiczna baza, dopiero potem kulturowa nadbudowa), ale może być od pewnego momentu prawdziwe. To film upowszechnił angielszczyznę jako język międzynarodowy. Z kręgu anglosaskiego wywodzą się największe narracje popkultury, od Szekspira po Gwiezdne Wojny. Wprawdzie w Europie kontynentalnej również tworzono wielkie postaci i wielkie opowieści, ale Anglosasi nie mieli problemu z wchłanianiem ich do swojej przestrzeni kulturowej. Jak jakiś Borg. Nawet zastanawiałem się, czy ostatniej Wojny i pokoju BBC albo Muszkieterów nie powinno się uznać za jakąś formę cultural appropriation.
Żeby to jeszcze dotyczyło jakichś starych książek z domeny publicznej. Anglosasi zawłaszczają, co tylko im nawinie się w ręce. W ten sposób Hollywood pożarł całą falę nowego hiszpańskiego horroru (potem ci reżyserzy przepadli w trybach machiny; podobny los spotkał Węgra Nimróda Antala, autora Kontrolerów). Seriale z różnych też poznajemy nie w wersji oryginalnej, ale jako w postaci remake'u. Czasem prowadzi to do niesamowitych sytuacji  wiecie że kanał Ale Kino tytułował duńskie Forbrydelsen tak samo, jak jego amerykańską wersję, The Killing?
Doszło do sytuacji, gdzie USA i Wielka Brytania stały się węzłem przez który przechodzi cała wymiana kulturalna świata. W tym węźle jest bufor, arsenał filtrów oraz jednostka logiczna decydująca, co przepuścić, a co skompilować na nowo. Połączenia omijające węzeł nie istnieją. Alternatywne węzły dawno już padły.
Ba, doszło do tego, że czasem podłączamy się tylko do centralnego węzła, zapominając o własnej, lokalnej sieci kulturowej. Dlatego widzimy fanów fantastyki, szukających alternatywy dla linii Grzędowicza-Ćwieka poprzez import narracji zachodnich, a zapominających chociażby Peteckiego, czy Borunia. Zaś już najciekawsze jest wynarodowianie, które można obserwować podczas oglądania filmów. Tak bardzo weszliśmy w ich tematykę, ich język, ich obyczajowość oraz formy ekspresji uczuć, że nasze własne wydają się obce, czy wręcz źle zagrane. Obejrzeć polski film to jak obejrzeć coś z dalekiej Azji  odrębność kulturowa tak wielka, że nie wiemy, czy to wszystko na poważnie, czy jakaś kpina. Na blogu Zwierza Popkulturalnego mignął mi komentarz, że kiedy Fassbender w ostatnich X-Menach odezwał się po polsku, to temu komuś Fassbender momentalnie zbrzydł. Tak działa na nas kraj najbardziej obcy i egzotyczny ze wszystkich  własna ojczyzna.
Tak się złożyło, że obierając ziemniaki, oglądałem starą francuską komedię na dwójce. Wystąpili: Belmondo jako cwaniak, Bourvil jako gamoń, Niven jako gentleman oraz Wallach jako nerwowy południowiec. Czyli klasyka. Kiedyś Francuzi potrafili przebić się poza bańkę ze swoją popkulturą: komiksami, komediami, kryminałami (Melville), muzyką. Nie gorsi byli Włosi, którzy stworzyli niepowtarzalny koktajl seksu, campu i przemocy. Potem jednak przyszła Ameryka i zagoniła wszystkich z powrotem do kąta.
Czy skoro jedna z dwóch nóg, na której opiera się anglosaska dominacja w filmowo-telewizyjnej popkulturze, zaczyna się chwiać, nie jest to okazją dla nas? Przecież już coś z wolna się dzieje. Dobrą robotę odwalają Skandynawowie – choć na razie Imperium wciąż pochłania im i aktorów (po listę zajrzyjcie do Zwierza), i fabuły (Forbrydelsen, Broen Äkta människor, chodzą też słuchy, że HBO chce robić własną wersję Borgen). Włosi zainteresowali Gomorrą. Hiszpanie może nie potrafią jeszcze kończyć seriali (każdy, który oglądałem, miał fatalną końcówkę), ale robią ich bardzo dużo. Niemcy jak to Niemcy – nie patrzą na świat i konsekwentnie robią swoje (na Pulsie leci dziewiętnasty sezon Kobry, a ja sam lubię zabawnego Ostatniego gliniarza). Rosyjska telewizja to gigant i na każdy Serialcon/Serialkon mogę przygotować prelekcję-przegląd i żaden tytuł się nie powtórzy.
Wreszcie jesteśmy my. Wciąż zagubieni i dezorientowani, ale z potencjałem. HBO-wską Watahę (wkrótce drugi sezon) emituje brytyjski Channel 4. Tytuł The Border dowodzi, że nie tylko my nie tłumaczymy tytułów dosłownie. Czas honoru otarł się o BBC, które jednak przestraszyło się siedmiu sezonów. Koniec końców serial kupiła lokalna stacja z Glasgow oraz telewizja kurdyjskojęzyczna (!).
Czy szansa rzeczywiście istnieje? Nie mnie osądzać. Na pewno nie należy jej z góry skreślać, a już w ogóle nie wolno wyobrażać sobie (często słyszałem głosy), że produkcje spoza kręgu angielskojęzycznego nie przebiją się, bo są odmienne kulturowo i opowiadają o rzeczach, które ludzie nie znają, ani się nie interesują. Dylematy Amerykanina czy Brytyjczyka też były abstrakcyjne dla świata – póki nie trafiły na ekrany.
W świecie kryje się wielkie bogactwo. Nie powinno się z niego rezygnować. Kto wie, może za kilkanaście lat okaże się, że fanki nie będą już wzdychać do Toma Hardy'ego, ale do, dajmy na to, Jewgienija Cyganowa. Czemu nie?



Post scriptum: fala europejskich (i nie tylko) seriali oraz filmów mogłaby rozstrzygnąć odwieczny spór napisy kontra lektor kontra dubbing. Zawsze podejrzewałem, że ludzie najbardziej protestujący przeciwko lektorowi i dubbingowi tak naprawdę oglądają produkcje z krajów, których język znają na tyle, żeby napisy pełniły wyłącznie funkcję pomocniczą. Ciekawe jak sobie poradzą z jednoczesnym zerkaniem w dół ekranu i śledzeniem akcji Kryminalnych zagadek Budapesztu. :-P

niedziela, 19 czerwca 2016

Conrad w kosmosie

Fajnie od czasu do czasu wrócić do książek, które czytało się dawno temu. Najlepiej zaklepać dla nich do 10% mocy przerobowej   to chyba w sam raz proporcja, żeby starczyło i na powroty, i na literacki marsz przed siebie. Dla mnie autorem, do którego wracać należy przede wszystkim, jest Lem. Od niego zaczynałem czytanie książek fantastycznych. Chodziłem do szkolnej biblioteki i wybierałem: trylogię Żuławskiego, K jak kosmos Bradbury'ego, Piknik na skraju drogi i Lema właśnie. Oczywiście czytanie takich rzeczy w wieku 12 lat oznacza, że można trafić na treści dla nieco starszych. Astronauci byli w sam raz młodzieżowi (co autor sobie potem wypominał), ale już z Solaris rozumiałem tylko otoczkę, zaś w Pamiętniku znalezionym w wannie rozumiałem tylko wstęp. Od Wizji lokalnej się odbiłem, a Pirxa, jak przystało na lekturę dla klasy szóstej szkoły podstawowej, polubiłem dopiero na studiach. Jest jednak jedna książka Lema, która wtedy wciągnęło mnie bezwarunkowo od pierwszego zdania, a miłość do niej trwa po dziś: Niezwyciężony.
W lemowej bibliografii Niezwyciężony zajmuje specyficzne miejsce. Dość powiedzieć, że jeśli Solaris i Cyberiada to arcydzieła i klasyki, Summa z Golemem są pożywką dla filozofów, Ijon Tichy doczekał się sporej liczby filmów o sobie, a Opowieści o pilocie Pirxie z niewiadomych przyczyn wpadły w oko ministerstwu edukacji, tak dziejom misji największego krążownika, jakim dysponowała baza w konstelacji Liry, przypadło miejsce w ławce rezerwowych. Ot taka książka, która na dźwięk hasła Lem przychodzi na myśl dopiero po chwili. Pomimo tego jednak Niezwyciężony ma oddaną grupę zwolenników, do której mam przyjemność się zaliczać.
Przede wszystkim Niezwyciężony, mimo niewielkiej objętości, to powieść bogata w szczegóły. A wiadomo, że żyjemy w czasach nadmiernego analizowania tekstów. Dotyczy to zarówno naukowców, jak i czytelników. Czytelnicy najczęściej badają tekst słowo po słowie szukając zaczepów pod rozszerzenia. Furtek pod ewentualne kontynuacje, luk, które można uzupełnić fanfikiem albo po prostu poszlak pozwalających na rekonstrukcję tych części świata przedstawionego, których opisu autor poskąpił. W przypadku Lema chyba tylko Opowieści o pilocie Pirxie nadają się do tego typu zbaw lepiej od Niezwyciężonego.
Zastanówmy się, co wiemy o tym świecie. Po pierwsze, eksploracja kosmosu zaszła daleko i przybrała kształt kojarzony ze space oper i military SF, skoro ludzkość umieszcza w odległych systemach bazy, w których stacjonują gwiezdne krążowniki. Przekroczono prędkość światła, skoro dystans jednego parseka dzielący Bazę i Regisa III Niezwyciężony pokonał w rok. Z drugiej strony nie wynaleziono lepszego środka komunikacji bezprzewodowej od fal elektromagnetycznych. (u takiego Peteckiego bohaterowie używali do tego tachionów). Lem umieścił dość danych, by można się było pokusić o naszkicowanie mapki świata. Regis III znajduje się raptem 16 lat świetlnych od Dzety Liry (czy właściwie Lutni, bo taka jest polska nazwa gwiazdozbioru). Są dwie gwiazdy o takiej nazwie: ζ1 Lyrae znajduje się 154 lata świetlne od Ziemi, zaś ζ2 Lyrae nieco bliżej, bo 150 lat świetlnych. Jeśli dodać do tego odległą o sekundę paralaksy (parsek), czyli 3,26 roku świetlnego. Ponadto Rohan był na Delcie Lutni. To znowuż dwie gwiazdy, kolejno i 1079 i 898 lat świetlnych. Razem daje to ogólne wyobrażenie o skali podboju kosmosu, ogromie białych plam (skoro bywają na delcie, a okolice kilkukrotnie bliższej dzety są jeszcze nie do końca poznane). W takim przestworze kosmosu Ziemianie musieli nie raz ścierać się wrogą przyrodą na obcych planetach, skoro Niezwyciężony jest aż tak potężnie uzbrojony. Prawdopodobnie dochodziło również do kontaktów z życiem inteligentnym, skoro fakt istnienia w bliskiej gwiazdowej okolicy śladów po wymarłej cywilizacji Lyran jest czymś, o czym można nie pamiętać od razu.
Każdy inny pisarz zrobiłby z tego cykl.
Tym bardziej, że Niezwyciężony to bardzo akcyjna powieść. Chyba jedyna taka w twórczości Lema. W innych książkach dynamiczne sceny były przeważnie chwilami wytchnienia między jedną, a drugą żywiołową refleksją. Tu proporcje są odwrotne. Cieszy to tym bardziej, że klasyczna powieść przygodowa jest gatunkiem na wymarciu. Podobnie jak przygodowy film. Gdzieś w latach 80 wygrała beztroska awantura w stylu Indiany Jonesa i trudno dziś spotkać na serio napisaną historię o ludziach, którzy gdzieś na odludziu muszą zmierzyć się z ogromem przyrody i własnymi słabościami. Pod tym względem Lem napisał przygodówkę spod znaku Londona i Curwooda.
Oraz Conrada.
I to jest trop, którego nie zdołałem wygluglać, więc jest chyba w miarę oryginalny. Kiedy pyta się o nawiązania do Josepha Conrada w SF, najczęściej padają tytuły Serca mroku Dukaja i Tajemnego gościa Silverberga. Do tego dodać jeszcze nazwy statków – Nostromo i Sulaco – z uniwersum Obcego. O Lemie się nie wspomina.Tymczasem Niezwyciężony to wybitnie conradowska rzecz. Horpach, twardy, ale trochę służbista, to krewniak kapitana McWhirra z Tajfunu. Z kolei Rohan to ten sam młody oficer marynarki przechodzący próbę charakteru, co bohaterowie Tajfunu, Smugi cienia, czy  Lorda Jima. Cała sytuacja wygląda podobnie. Rohana ocala bezmyślność i brak reakcji w obliczu niebezpieczeństwa, więc jeszcze raz musi się się zmierzyć, by dowieść swojej wartości. Wreszcie do kompletu porównań dorzuciłbym Jądro ciemności. W klasycznym tłumaczeniu Zagórskiej to podobno znika, ale – jeśli wierzyć znajomemu angliście, który się ze mną podzielił tym odkryciem – w oryginale kongijska dżungla, dzika, żywa i mroczna bardzo przypomina nekrosferę Regisa III.Tak więc literatura polska zatoczyła małe kółko i dwaj najbardziej znani za granicą polscy autorzy okazali się mieć sporo wspólnego.

poniedziałek, 30 maja 2016

Tren o czytniku

Popsułem w niedzielę czytnik. Zamknąwszy etui, włożyłem go do plecaka. Dziesięć minut później, już w autobusie, wyjąłem go, otworzyłem etui  popsuty. Nie wiem, jak do tego doszło. Przez te dziesięć minut niczego nie zrobiłem. Nie upuściłem czytnika, nie uderzyłem, nie przebiegło po nim żadne zwierzę.Ekran pękł na tuzin kawałków, z czego działa jeden. Akurat ten w prawym górnym rogu, więc mogę sprawdzić stan baterii.
Ponieważ e-papierowy ekran jest najdroższą częścią urządzenia, naprawa w praktyce nie będzie się różnić o zakupu nowego. Nie zdziwiłbym się, gdyby serwis też ograniczył się do przegrania zawartości dysku na drugi egzemplarze i podbicia książeczki. Dzisiejsza elektronika jest monolityczna. Spojenia  nie wyglądają na coś, co można ot tak otworzyć i ponownie zamknąć. Hardware to jeden plastikowy blok. Telefon znajomej ma wbudowaną na stałe baterię. Minęły czasy pana elektronika z lutownicą.
Do kosztów i niewygody związanych z naprawą/wymianą czytnika powinienem doliczyć straty moralne. Smutno mi bez niego. Czytnik ebooków to szczytowe osiągnięcie ludzkości w ciągu ostatnich dziesięciu lat (pomijając oczywiście rzeczy w rodzaju leków nowej generacji). Przynajmniej ja nie pamiętam z rzeczonego okresu niczego, co by mi bardziej poprawiło jakość życia. Gigabajty pamięci, łatwy dostęp do literatury z całego świata, no i poręczność. Sześciocalowy czytnik mieści się w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Oczywiście to nie jest tak, że czytniki mają same zalety. Nie idzie czytać na nich podręczników – tu jak na razie wygrywa papier i klasyczne zakładki. Słabo radzą sobie ze wszystkim, co wykracza poza jednolity blok tekstu . Dlatego dziwi, że Dukaj i Allegro chcieli zrewolucjonizować ebooki właśnie ilustracjami i przypisami. Nie wyszli na tym za dobrze, a szkoda, bo Starość aksolotla to dobra (mikro)powieść, która bez problemu poradziłaby sobie bez marketingowo-nowinkarskiej otoczki. Ja w każdym razie nominowałem ją do tegorocznych Zajdli.
Jednak żaden sceptycyzm nie wytłumaczy felietonu Grzędowicza, który ukazał się numerze 1/2008 Nowej Fantastyki i dotyczył właśnie e-readerów.
Grzędowicz opisuje buńczuczne zapowiedzi szefa Amazonu, że oto nadchodzi kres klasycznej książki, i sobie  z nich kpi:
Definitywny koniec książki – zawył mi prosto w twarz tytuł gazetowy ze szpalty powieszonej w kiosku. (...) kiedy czytam w prasie coś, co mnie irytuje, podświadomie słyszę w wyobraźni głos autora. (...)  ociekający hipokryzją oburzony dyszkancik (...) Tym razem jednak  głosik był inny. Ociekał jadem i złośliwą satysfakcją, jakby ten definitywny koniec druku i książki zwłaszcza był wyczekiwany i wytęskniony.
Dalej Grzędowicz pisze, że nie znosi postępu dla samego postępu i jedyną zaletą czytnika, jaką może sobie wyobrazić, jest pojemność. Zaraz jednak dodaje, że tak reklamowany Kindle jest brzydki jak zeschnięta musztarda, a jego guziki przypominają toporną radziecką elektronikę. Do tego mikroskopijny ekran ma ledwo sześć cali przekątnej, urządzenie, zamiast starego, dobrego pdf-a, obsługuje jakieś egzotyczne mobi.
Jeśli parę dni temu wszyscy zachwycali się cytatem z Lema, w którym mistrz trafnie przepowiada elektroniczną przyszłość książki, tak felieton Grzędowicza można spokojnie postawić w gablotce z nieudanymi prognozami fantastów. Mam nadzieję, że kurator przyszłego muzeum SF będzie uczciwy i umieści takie rzeczy na ekspozycji. Wystarczyło bowiem kilka lat, a guziki zastąpił dotykowy ekran (choć ja nadal je lubię), dość pokracznie wyglądające pierwsze modele zastąpiły przedmioty bardzo estetyczne i stylowe (komórkom podobna podróż do podobnej formy zajęło o wiele dłużej), mobi i epub rozpowszechniły się, a sześć cali okazało się całkowicie wystarczać.
Nie to jednak zdumiewa u Grzędowicza. Każdy się może mylić. Chodzi bardziej o źródło pomyłki. Grzędowicz bowiem od niepamiętnych czasów jest archetypicznym przykładem polskiego fantasty-prawicowca. Zabejcowanego w korwinizmie, niechętnemu wszelkie biurokracji wyznawcy wolnego rynku. A odkąd Pilipiuk zaczął nieśmiało opowiadać się za społeczna gospodarką rynkową, nie ma chyba w polskim fandomie drugiego takiego prawaka w starym stylu.
Jak sobie o tym przypomniałem, to zaraz złapałem się za głowę: przecież Grzędowicz postąpił całkowicie wbrew swojemu światopoglądowi. Mógłby być przeciwko Kindle'owi, gdyby zaplanowała go komisja, a wdrożył państwowy urząd za pieniądze z jakiegoś unijnego instytutu czytelnictwa. A jest na odwrót: Amazon to prywatne przedsiębiorstwo. Jeśli Grzędowiczowi nie podobała się marketingowa gadka Bezosa, ani kulawe początki jego flagowego produktu, to przekreśla w ten sposób mechanizmu wolnego rynku. No chyba że żadne mechanizmy go nie interesują, a tylko czeka na gotowe.

poniedziałek, 23 maja 2016

7 grzechów głównych seriali. Polskich.

Pycha, chciwość, gniew, nieczystość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zazdrość, lenistwo – tak to wygląda w Katechizmie i znanym filmie Davida Finchera. W publicystyce formułę 7 grzechów wykorzystywał chociażby Marek Oramus. Uznałem więc, że i ja mogę.
Przygotowanie 7 grzechów głównych polskich seriali dało mi w kość. Jak objąć tak szeroki materiał w godzinnym wystąpieniu (plus pytania publiczności)? Jak być zabawnym, a jednocześnie rzeczowym, nie wpadając ani razu w pułapkę malkontenctwa, ironii i hipsterskiego nihilizmu? Jak wreszcie przygotować się psychicznie na fakt, że konwent nie jest konwentem, a festiwalem i na sali pojawią się zawodowcy? Gdybym widział to ostatnie wcześniej, to bym się nie odważył robić takiej prelekcji. Na szczęście dowiedziałem się dopiero kilka godzin przed.
Przy okazji okazuje się, że kondycja polskich seriali to nie tylko mój prywatny feblik. Rozmawiano też o nich na festiwalu w Warszawie. Jak opinie ludzi z branży mają się do moich prywatnych opinii – oceńcie sami.

piątek, 20 maja 2016

Smoko #5

Smokopolitan (gra słów świadoma, wymyślona kolektywnie, jesteśmy z niej dumni) to zin wydawany przez klub Krakowskie smoki. Idea zina w starym stylu najwyraźniej spełniła czyjeś oczekiwania, gdyż Smoko strzelił już roczek.
Najnowszy, piąty numer, można ściągnąć za darmo ze strony smoków, bądź kupić za 5 złotych wersję papierową (dostępne na konwentach, bądź w sklepie Gindie). W środku same dobre rzeczy, do których łaskawa redakcja dorzuciła moje O poznawaniu gatunków, w którym zastanawiam się, jak Polacy sobie radzą z fantasy i dlaczego Anna Brzezińska powinna wydać coś nowego (to ostatnie chyba się niedługo spełni).

niedziela, 15 maja 2016

Paradyzja

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego polski film i telewizja tak niechętnie sięgają po fantastykę. Są oczywiście pojedyncze przypadki – lepsze (Szulkin, Machulski, Żuławski) i gorsze (Piestrak, Brodzki) – ale nie ma żadnego szerszego nurtu czy tradycji. A przecież w książkach nie dość, że odnosimy sukcesy, to jeszcze można spokojnie powiedzieć, że literatura fantastyczna jest naszą specjalnością od ponad stu lat. Od dawna zbieram materiał dowodowy (kiedyś zrobię z niego prelekcję albo artykuł) z którego jasno wynika, że w SF i fantasy jesteśmy w lidze mistrzów.
Na pewno argumentem nie może być bieda PRL-u. Po pierwsze Czechom jakoś udało w podobnych warunkach znakomite kino fantastyczne. Po drugie właśnie w czasach komuny wyprodukowano wszystkie warte uwagi polskie filmy SF.
Dlaczego tak jest? Nie wiedzę jakichś specjalnych problemów technicznych i finansowych. Nie każdy film musi być Avatarem, a przyzwoite CGI można znaleźć nawet w reklamach spółdzielni mleczarskiej. Najdziwniejsza (i chyba najbardziej prawdopodobna) hipoteza byłaby taka, że polski przemysł filmowo-telewizyjny wychował się pod kloszem, przez co ominął go Lem, Zajdel, szukanie po kioskach nowego numeru Fantastyki, sukcesy Sapkowskiego, czy fenomen Pilipiuka. Naprawdę, jakiś dociekliwy reporter powinien odgrzebać sprawę i sprawdzić, czy ktokolwiek z zamieszanych w powstanie filmowego Wiedźmina zdawał sobie sprawę, że bierze się za fenomen.
Czy w ogóle jest obecnie ktoś, kto mógłby zostać ambasadorem fantastyki w polskim filmie? Kiedyś marzenie zrobienia SF deklarowała Kasia Adamik. Może to i fajnie, ja jednak nie mogę jej zapomnieć, jak potraktowała trzeci sezon PitBulla i końcówkę Watahy: zepsuła jedno i drugie. Ale może po prostu odbieram na innych falach.
Na drugiego naszego proponowałbym szefa TVP Kultura, Mateusza Matyszkowicza. Ten jednak nie ma pieniędzy na więcej, niż program z gadającymi głowami. Na razie więc należy się zadowolić fantastycznym majem, cyklem retransmisji starych spektakli teatru Telewizji. Cyklem, który otwarła przed tygodniem (czyli siódmego) Paradyzja.
Nieemitowana przez lata, Paradyzja w adaptacji Macieja Leszczyńskiego, była latającym holendrem polskiej fantastyki naukowej. Nie było jej nawet w internecie. Teraz wreszcie wróciła, dając nam możliwość sprawdzenia, jak w roli Rinaha Deviego sprawdził się Marian Opania.
Od razu pozytywnie zaskoczyła scenografia. Zajdel nie jest specjalnie filmowym autorem, a świat Paradyzji wydaje się najmniej atrakcyjną wizualnie rzeczą w jego twórczości. Bo co pokazać? Szereg szklanych akwariów wypełniających wielką halę? W filmie wyglądałoby to bardzo źle. Można by zrobić coś na kształt Dogville, ale aż dwa poziomy zawieszenia niewiary (pierwszy – bo fantastyka, drugi – bo dziwna konwencja) byłyby męczące dla widza. Za to do teatru pasuje to jak ulał. Symboliczne ścianki z dykty i płótna oraz światło symulujące blokadę przejść. Teleekrany zrobione w najprostszym green screenie z możliwych i komputery Atari (twórcy chwalą się w napisach, że to model 130XE) jako zaawansowana technika. Stroje Paradyzyjczyków jak skrzyżowanie kombinezonu roboczego z więziennym drelichem. Udanie zaaranżowano również opowiadanie Nikora Huxwella o nowym, wspaniałym, a ile tańszym świecie. Rinah ogląda jego inscenizację w teatrzyku studentów-dysydentów, a potem puszcza jej nagranie Zinii.
Tyle dobrego. Największym bowiem problemem stającym przed każdym przenoszącym Paradyzję na scenę lub ekran jest odkrycie tajemnicy sztucznej planety. Jak pamiętamy, przypomina to nie film, a odcinek Sondy. Opania bawi się więc kablem od dyktafonu, a głosem z offu komentuje, co robi. Głos z offu jest wyjątkowo mało teatralny, a i w filmie nadaje się niemal wyłącznie do parodiowania czarnych kryminałów.
Do tego ze spektaklu wypadła scena, w której Paradyzyjczycy montują z różnych wypowiedzi Rinaha wywiad dla telewizji. Nie byłby to problem, gdyby później nie wspominał o tym Zinii. Czyżby scenę nakręcono, ale usunięto w montażu?
Na pewno miło jest zobaczyć w zajdlowskim świecie znanych autorów. Oprócz Opani jest to chociażby Talar jako Alvi, czy Ferenc, Wardejn i Barciś wcielający się w podwójne role – studentów-dysydentów i zarządców Edenii, parodii Paradyzji.
W rankingu najlepszych sztuk TTV Paradyzja raczej nie zagrozi Igraszkom z diabłem, Opowieściom Hollywoodu, czy Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna. Ale dobrze że jest. Filmoteka polskiego fantasty wzbogaciła się o kolejną przyzwoitą produkcję. Być może Paradyzja jest trochę za bardzo dla widza, który już czytał książkę, niż świeżaka, ale i tak warto było poświęcić dla niej te półtorej godziny w sobotnie popołudnie.

czwartek, 5 maja 2016

Angielskie przymiotniki i polska SF

Angielskie przymiotniki bywają wyzwaniem dla Polaków. Sam już nie pamiętam, w jakiej kolejności należy je ustawiać przed rzeczownikiem (za to doskonale pamiętam, jak wkuwałem tę kolejność przed sprawdzianem).
Klasycznym przykładem problemu z przymiotnikami jest kino nowej przygody. Angielskie new adventure cinema to tak naprawdę znaczy nowe kino przygodowe - dość ścisłe określenie na zmianę, jaka przydarzyła się w kinie dzięki Spielbergowi i Lucasowi, a nie jakieś poetyckie wyrażenie.
W fandomie czymś takim jest twarda science fiction. Po pierwsze hard dotyczy słowa science, a nie obu. Po drugie hard to nie twardy w tym przypadku, ale ścisły. Fantastyka naukowa o naukach ścisłych. Fizyce, matematyce, biologii - w przeciwieństwie do nauk nieścislych (czyli soft), takich jak socjologia, psychologia, czy antropologia.
Po polsku ładnie by chyba brzmiało fantastyka ścisłonaukowa.
Gorzej sprawa się ma z soft science fiction. W Polsce (pół minuty szukania na wiki, więc może się mylę) mamy nauki społeczne i humanistyczne. Społeczne, choć soft, mają metodykę zbliżoną do nauk ścisłych (pozdrowienia dla wszystkich znajomych psychologów, których na studiach cisnęli ze statystyki). Z kolei humanistyczne rządzą się swoimi zasadami, przez co często-gęsto są ofiarami złośliwości ze strony ścisłowców.
Jak to się ma do SF? Dzięki osiągnięciom socjal-Fiction mamy ogarnięte nauki społeczne. Gorzej z humanistycznymi. Ale skoro fantastyką ścisłonaukową zlikwidowałem około 50% fandomowych flejmów, to wypada zasadzić ziarno, z których wyrosną nowe.
Ależ będzie się iskrzyć na panelach!

PS: W zeszły weekend udzielałem się na SerialConie, czyli serialowwej imprezie towarzyszącej OffCamerze. Bardzo fajną relację spisała Rusty. Ja relacji nie napiszę, gdyż (po pierwsze) nie ochłonąłem jeszcze, a poza tym wolę się skupić na kilku fajnych rzeczach, które się przy okazji urodziły. Jedna prelekcja wyszła mi całkiem dobrze, więc przerobię ją na artykuł na Pulpozaurze.