niedziela, 18 grudnia 2016

Fandomy

Przyznam z niejakim zażenowaniem, że bardzo interesuje mnie fenomen podziału na stary i nowy fandom. Ciężko powiedzieć, kiedy nastąpił podział czy w ogóle coś się podzieliło - może być przecież tak, że mamy do czynienia z dwoma całkowicie odrębnymi tworami. No powiedzmy, że nie odrębnymi, skoro wszystkie awantury biorą się z faktu wzajemnego przenikania, ale w jakiś sposób odrębnymi. Najtrafniej więc chyba sytuację opisuje powieść Mieville'a Miasto i miasto, w której dwa bałkańskie państewka egzystują w jednej płaszczyźnie fizycznej i główna ich aktywność polega na wzajemnym niezauważaniu się. Mieville nie byłby sobą, gdyby tak oszołamiającego pomysłu nie położył przeciętną fabułą, ale książkę naprawdę warto przeczytać.Ale wróćmy do tematu. W jednej konwentowo-klubowo-internetowej przestrzeni egzystują dwa fandomy fantastyczne, stary i nowy. Stary wiadomo:

  • Lat 40+ (a może i 40+)
  • Przeżywają sprawy sprzed lat, jakby działy się wczoraj (zapytani bez problemu powiedzą kto kogo i gdzie walnął kuflem po piwie w głowę)
  • I jednocześnie cierpią na "sprasowanie czasu" - jak to ujął mój kolega z liceum: dla mnie lata 90 już zawsze będą dziesięć lat temu.


Natomiast nowy fandom jest w istocie młodym fandomem
  • Przeważnie ma mniej poniżej 30 lat
  • Płynnie operują w nowych mediach (i to kilku na raz)
  • W fandomowej aktywności skupiają się na nowościach (czyli prędzej Marvel Cinematic Universe niż polska fantastyka socjologiczna lat 80)
To oczywiście zgrubny podział. Fandomy na przykład dzieli kwestia internetu (starzy najpierw udzielali się fizycznie, a sieć weszła potem; nowi jadą na pierwszy konwent po dłuższym udzielaniu się w fandomach sieciowych). Można też mówić, że stary fandom ma przechył na prawo i będzie kibicował szczeniaczkom (kiepskim przygodówkom, jak pisze starofandomowy Krzysztof Sokołowski), nowy zaś przechył na lewo, więc będzie się czuł częścią globalnego ruchu SJW (i w wojnach o Hugo stawał w obronie kiepskiej propagandy).
Świetnie różnice widać w tym, jak fandomy piszą w internecie. Nowy radzi sobie jak ryba w wodzie, mieszając polszczyznę z zapożyczeniami z angielskiego, socjolektem wypracowanym w pomniejszych fandomach oraz charakterystycznym dla nowej polskiej lewicy pasywno-agresywnym tonem. Stary w najlepszym wypadku próbuje pisać tak, jak się rozmawiało 30 lat temu. W najgorszym używa tego, co złośliwi nazywają "prawicową interpunkcją" (w skrócie: spacja przed znakami interpunkcyjnymi, pisanie kilku wykrzykników/pytajników na raz, dziwna predylekcja do kończenia zdań oznajmujących wielokropkami).
Są jednak pola konfliktu, o których - w przeciwieństwie do tego, co wypisałem powyżej, prawie się nie wspomina.

Pierwszy dotyczy akademickości. W dawnych czasach zajmowanie się fantastykę było mocno amatorskie i chociaż szanujemy profesora Smuszkiewicza za pionierskie publikacje, to pamiętamy, że praca jego i kilku podobnych naukowców była czymś wyjątkowym. Jeśli więc trafił się fantasta-akademik, to praktykujący w jakiejś innej dziedzinie (informatyk Fiałkowski, pracownik Ośrodka Studiów Wschodnich Olszański itd.), zaś trzon fantastycznej krytyki literackiej tworzyli absolwenci politechnik (Parowski, Oramus). Dziś natomiast bycie naukowcem od fantastyki jest czymś nieporównywalnie częstszym (i pewnie łatwiejszym). Przyjrzyjcie się czasem notkom biograficznym gości konwentu, albo posłuchajcie, jak przedstawiają się przed prelekcjami. Coraz więcej wśród nich badaczy. Jeśli mnie pamięć nie myli, to przynajmniej jeden z Serialkonów miał status konferencji, więc prelegenci-doktoranci mogli sobie wziąć zaświadczenie o uczestnictwie. Pomyślelibyście coś takiego na konwentach w latach 90?
Konflikt między amatorami a akademikami przedstawia się prosto. Starzy są przekonani, że odwalili całą robotę dawno temu i dziwią się na wieść o kongresie lemologicznym - przecież wszystko już napisał Oramus (zresztą ten sam Oramus z identycznych powodów krytycznie oceniał powergraphowski Głos Lema). Na identycznej zasadzie nowe, tak lubiane przez bojowych doktorantów tematy są zbywane ironicznym uśmiechem przez wąsatych amatorów - skoro oni nie zainteresowali się tym w 1988, to nie może być nic wartego uwagi. Do tego obie grupy mówią różnymi językami. Amatorzy z punktu widzenia akademików nawet jeśli dobrze kombinują, to mają niechlujny styl i braki w terminologii. Za kolei nowomowa doktorantów może dobrze prezentuje się w artykułach naukowych, jednak na zewnątrz brzmi śmiesznie i nadęcie.

Wreszcie w fandomie wrze coś podobnego do modnego w szerokim świecie zwarcia lokalistów z globalistami. Mówiąc w skrócie: jeden fandom jest polski, drugi to filia fandomu globalnego. "Polski fandom" chciałby funkcjonować jak kultura narodowa. Będąca częścią jakiejś szerszej tożsamości (np. europejskiej), ale jednocześnie niepodległa. "Polska odnoga fandomu globalnego" przypomina zhellenizowanego mieszkańca Azji Mniejszej. Albo bardziej współczesnego adepta edukacji klasycznej, który lepiej orientował się w literaturze łacińskiej (Rzym to były takie Stany starożytności) niż kulturze własnego narodu. Albo Rosjan z epoki między Piotrem I a XIX-wiecznym słowianofilstwem - mówiących po francusku i importujących kulturę z Niemiec.
Globalista będzie więc czytał Sapkowskiego dlatego, że ten przebił się do prawdziwego, globalnego fandomu i czytając, będzie zwracał uwagę na szarpiące angloamerykańskim Zachodem kwestie reprezentacji mniejszości etnicznych. Fandomita-krajowiec rozpozna za to, który epizod Pani jeziora jest odniesieniem do pogromu kieleckiego i którego z jego dwóch wyjaśnień. Problem reprezentacji, nawet jak zrozumie, zbyje krótkim to nie nasza wojna. Rejonem zapalnym konfliktu krajowców z globalistami może stać się Lem, będący jedną wielką myślozbrodnią: niechętny dziwactwu skupiania się fanów fantastyki w niezależną społeczność, nieciekawy pod kątem genderu i seksualności, wreszcie niewierzący w możliwość nawiązania kontaktu z Innym. Weź tumblera, dodaj Star Treka i garść nieszczeniaczkowcy nominacji do Hugo, potem przed całością postaw minus, a wyjdzie Lem, potencjalne guru lokalistów (ciekawe, jak takie zawłaszczenie skomentowałby sam nieboszczyk).
Za to człowiekiem-symbolem fandomowych globalistów powinien zostać Kuba Ćwiek, dla którego popkultura to kraina za Atlantykiem.

Dlaczego namnożyłem podziałów w fandomie (i pewnie po namyśle mógłbym dołożyć kilku kolejnych)? Bo uważam, że jeden nie wystarczałby do opisu różnic w fandomie. Do tego ludzie, poza jakimiś skrajnymi przypadkami, rzadko dają się przyporządkować całkowicie do jednej kategorii. Na konwentach do identyfikatorów powinni dodawać karty postaci, aby każdy mógł się rozpisać: 72% stary  (czasem wypije piwo z młodymi), 60% akademik (poszedł na podyplomówkę), ciężko-powiedzieć-ile globalista (kibicuje szczeniaczkom).
Wreszcie mnożę byty, bo sam nie wiem, jak się przyporządkować. Może więc skryję się we mgle.

niedziela, 11 grudnia 2016

Planeta wygnania albo wspólnota jako doświadczenie frontowe

Wpis jest drugą częścią wyzwania czytelniczego, w którym bierzemy pod lupę powieści Ursuli Le Guin zgromadzone w omnibusie Sześć światów Hain. Szczegóły u pomysłodawczyni.
Obiecując miesiąc temu, że o drugim tomie Ekumeny będę miał więcej do powiedzenia niż o pierwszym trochę kusiłem los (przy okazji: skąd wzięło się w polskim fandomie przekonanie, że Świat Rocannona, Planeta wygnania i Miasto złudzeń stanową jakąś oryginalną trylogię Hain? W przypadku cyklu o Ziemiomorzu widać linię dzielącą go na dwie części, tym natomiast powieści oraz opowiadania powstawały bardziej płynnie, a i same założenia ma luźniejsze. Po co więc wprowadzać podziały?). Na szczęście tym razem mi się upiekło i obfitość treści, którą obiecywał pierwszy rozdział, faktycznie istnieje.
Zauważyliście kiedyś, jak niektórzy autorzy fantastyki rozwijają jakiś pomysł z książki na książkę? W cyklu o Hain mamy do czynienia z czymś takim. W tomie pierwszym oglądaliśmy nieznaną planetę z punktu widzenia gościa, kosmicznego etnologa. W drugim takich "perspektyw obcego" mamy kilka. Najpierw narracja podąża za Rolery, o której samej i jej ludzie wiemy niewiele, lecz obcym dla nas mają być Alterrowie (Alterzy?). Niedługo jednak potem okazuje się, że to mieszkańcy miasta na skale, a nie nomadowie, są nam kulturowo i genetycznie bliżsi i relacja znane-nieznane obraca się o 180 stopni. Do tego mamy starego Wolda, z którego inny autor z łatwością zrobiłby twardogłowego dziadygę-sklerotyka, ale znowu - prowadząc fragmenty narracji z jego perspektywy, Le Guin rozbraja stereotyp równie trwale obecny w literaturze fantastycznonaukowej, co postacie dzikich tubylców czy dumnych najeźdźców. Moja prywatna lista ulubionych rzeczy w fantastyce nigdy nie wyszła poza luźne przemyślenia, ale takie przewrotki i zmiany punktu widzenia na pewno plasują się wysoko w rankingu. Pamiętam, jaką frajdę w Trylogii kosmicznej Borunia i Trepki dawało mi podobne stopniowanie obcości, gdzie za każdym nieznanym pojawiało się drugie, większe, przy którym poprzednie wydawało się znajome niczym własny ogródek za domem.
Drugą zaś niezwykłością Planety wygnania jest wojna. Znając do tej pory Le Guin z bardziej refleksyjnych i gadanych tekstów nie spodziewałem się, że nagle natrafię u niej na kawałek przyzwoicie napisanej batalistyki. Jak na wyobrażenia, które hodowałem sobie w pamięci, to jest wręcz military SF. Napaści, harcownicy, obrona murów, wypady, barykady, padające punkty obrony, wszystko to wyglądało jakby w połowie pisania ktoś (może Ernst Junger?) ukradł jej maszynopis i dopisał. I nie chodzi o sam fakt, że się biją. Zupełnie nieleguinowski wydaje się sens tej walki. Planeta wygnania to właściwie powieść o braterstwie broni. Nie miłość łączy dwa szczepy ludzi, ale walka ramię w ramię przeciwko wspólnemu przeciwnikowi. Z niej to płynie cała reszta - wzajemny szacunek i zrozumienie, przemiana kolonistów w mieszkańców planety (Węgrzy nazywają to honfóglalas - zajęciem ojczyzny), wejście koczowników na drogę postępu technicznego, a nawet odkrycie, że dwie odmiany człowieka mogą prawdopodobnie mieć zdrowe potomstwo.
Hain okazuje się znacznie barwniejszym miejscem, niż się spodziewałem. Po Świecie Rocannona bałem się trochę, że przynajmniej pierwsze tomy będą przewidywalnymi szturchnięciami konkurencji, czyli anglosaskiej fantastyki złotego i srebrnego wieku. Do pewnego stopnia tak jest. Le Guin bawi się kolorami (by żadna postać nie pasowała do schematu białego zdobywcy i brązowego tubylca), zmienia akcenty (bez tego te powieści aż za bardzo przypominałyby klasykę planetary romance czy przygodowe space opery Poula Andersona) i punkty widzenia, lecz nie poprzestaje na tym. Kiedy już uśpiła moją czujność, zrobiła taki ideowy twist, że głowa pęka. Dlatego z podekscytowaniem biorę się za Miasto złudzeń.