czwartek, 27 września 2018

Nowa Fantastyka 10/2018

Do kiosków trafił właśnie październikowy numer Nowej Fantastyki. Wiąże się z tym mała prywata, bowiem znajdziecie w niej moje opowiadanie Leże boga-smoka. Tytuł chyba dość jednoznacznie wskazuje, że jest to opowiadanie fantasy, a motto, które je rozpoczyna, równie jednoznacznie kieruje ku jego odmianie heroicznej, w której łatwo się zauroczyć, jeśli przedawkować Conana. A mnie się to w pewnym momencie zdarzyło.
Nie wdając się w dalsze autoegzegezy, serdecznie zapraszam do lektury.


wtorek, 11 września 2018

Fantastyka i film

W majowy długi weekend po raz kolejny bawiłem się na organizowanym w ramach OffCamery SerialConie. SerialCon to taki dziwny ni to konwent, ni to impreza towarzysząca znanemu festiwalowi, na którym mieszają się dwa światy — fanowski i branży filmowo-telewizyjnej. Wciąż wprawdzie daleko do pełnej interakcji między nimi, ale z roku na rok jest coraz lepiej. Czekać tylko, aż wyklują się jakieś konstruktywne wnioski. Być może już zaczęły się wykluwać — kiedy na panelu o miniserialach usłyszałem ze strony profesjonalistów rzeczy, o których nudziłem na każdym panelu, prelekcji i spotkaniu, na którym koordynatorka zrobiła mnie prowadzącym, to chcę wierzyć, że miałem w tym jakąś niewielką zasługę.
Ale przejdźmy do najciekawszego, czyli do fantastyki. Na przykład rok temu na SerialConie były dyrektor TVP wyznał, że były przymiarki do serialu na podstawie Lodu Jacka Dukaja, ale wszystko tradycyjnie rozbiło się o wielki budżet. Branża filmowa okazała się również doskonale zorientowana w polskiej fantastyce, którą ceni, ale niestety uważa za zbyt intelektualną. O, gdyby nasi autorzy napisali coś lekkiego, rozrywkowego, to może dałoby się z tego zrobić scenariusz. Niestety, póki nasi autorzy i autorki tworzą fabularyzowane seminaria filozoficzne, producenci mogą jedynie rozkładać ręce, a aktorzy męczyć się po operach mydlanych i komediach romantycznych.
Jednakże to była chyba tylko prelegencka przesada, bo z polskim filmem fantastycznym nie jest źle. W 2015 premierę miały Demon Marcina Wrony i Córki dancingu Agnieszki Smoczyńskiej. W 2017 — Człowiek z magicznym pudełkiem Bodo Koksa. W tym na ekranach możemy obejrzeć Wieżę. Jasny dzień Jagody Szelc. W ciągu czterech lat mieliśmy w Polsce cztery pełnometrażowe filmy fantastyczne. Nie niezależne, robione przez entuzjastów dla entuzjastów (jak czekające na premierę wiedźmińskie Pół wieku poezji później), ale produkcje powstałe w ramach normalnego przemysłu filmowego i trafiające później do normalnej dystrybucji w kinach. Córki dancingu doczekały się entuzjastycznych opinii za granicą: 88% na Rotten Tomatoes i wydania w ramach Criterion Collection. Horror w planach ma też Łukasz Palkowski, a na SerialConie rok temu Maciej Musiał zachwycał się Człowiekiem z wysokiego zamku i deklarował, że też chciałby w czymś takim zagrać. Życzenie mu się spełniło, bo netfliksowskie 1983 będzie historią alternatywną. Z kolei Wiedźmin powstaje w prawdzie po angielsku, ale udział Bagińskiego i środkowoeuropejskich plenerów (showrunnerka Lauren Hissrich odwiedziła Polskę i obfotografowała Orle Gniazda, co daje cień nadziei, że przynajmniej część zdjęć będzie u nas, a nie tylko w standardowych Pradze i Budapeszcie) pozwala mi zaszufladkować go na potrzeby niniejszego wpisu jako "trochę nasz serial." Zdawałoby się, że żyć, nie umierać.
Z drugiej strony gwiazdą bloku filmowego na Pyrkonie jest tradycyjnie Staszek Mąderek.
A przecież mija dekada od czasów, gdy zdanie Staszek szybki jest było świeżym fandomowym wicem, zaś jego bohater ze swoim szalonym, gwiezdnowojennym projektem występował w Teleexpressie i Uwadze! TVN. Od tamtego czasu Gwiazdy w czerni zestarzały się przeokrutnie, nie tylko pod względem technicznym (wyglądają niczym green screen w Kiepskich), ale i scenariuszowo. Jubileuszowy trailer serwuje masę sucharów, które rozśmieszą chyba tylko ludzi rozmiłowanych w bieżączce przełomu stuleci. Ciężko pisać takie rzeczy o człowieku, który włożył w swoje marzenie dwadzieścia lat i każde zarobione pieniądze, ale dziwi nieustanne robienie z Mąderka głównej gwiazdy, podczas gdy są Bolesto, Kox, Smoczyńska, Szelc.

***
Powyższe akapity zapisałem w maju, zaraz po SerialConie. Wpis pewnie szybko trafiłby do publikacji, gdyby nie jedna, druga, trzecia długotrwała awaria internetu (zakończona zmianą operatora), wyjazdy, konwenty, szkolenie i inne okoliczności życia.
Coś się od tego czasu zmieniło? Bagiński nie jest już reżyserem serialowego Wiedźmina, bo Netflix jednak postawił na fachowców, a nie człowieka, który na koncie ma tylko filmy reklamowe i kilka krótkometrażowych animacji. TVN przymierza się do fantastycznego sitcomu 2050 (tego, który miała robić TVP 2, ale się rozmyśliła). Jakaś anonimowa platforma streamingowa (można podejrzewać Showmax) planuje serial fantastyczno-komediowy o księdzu walczącym z demonami gdzieś na prowincji. Młody reżyser i scenarzysta* Brunon Hawryluk przymierza się na poważnie do ekranizacji Cierpienia hrabiego Mortena. W tytułowej roli wystąpić ma nie kto inny a sam Jerzy Nasierowski.
Dzieje się nie tylko w fantastyce. Zeszłoroczny serial kryminalny stacji AXN, Ultraviolet, trafił na międzynarodowego Netfliksa, co zaowocowało ocenami i recenzjami z zagranicy. Wybaczcie, że nie będę się chwilowo nad nimi pochylał, bo zamierzam w niedalekiej oprzeć na nich całą prelekcję, a tak byłyby spojlery.
Dzieje się więc naprawdę wiele w serialowo-filmowym światku. Daleko jeszcze do optimum, ale chyba jeszcze nigdy nie było tyle dobrej woli ze strony decydentów. Żal byłby, gdyby zawiodła widownia.
Bo wydaje mi się, że jest to niepokojąco możliwe. Skoro my, fantaści, przegapiliśmy Córki dancingu i Człowieka z magicznym pudełkiem, to przegapimy i inne tytuły. Być może jesteśmy zbyt uprzedzeni (myślałem, że Córki... to zwykła polska bzdura), nie wiemy, czego właściwie chcemy (niesamowite, ile negatywnych recenzji polega na zarzucie, że filmowi brakowało bliżej nieokreślonego tego czegoś). A może po prostu za bardzo wyczekujemy krajowej kopii blocbustera zza oceanu i przegapiamy rzeczy dobre i oryginalne?
Ciężko stwierdzić, co bardziej. Może zdążę z jakimiś konstruktywnymi wnioskami na przyszłoroczny SerialCon. Na pewno jednak ucieszyłbym się, gdyby ktoś zaprosił na Polcon albo inny duży konwent Bodo Koksa, Agnieszkę Smoczyńską, Roberta Bolesto czy Jagodę Szelc, którzy coś robią, zamiast jak Staszek Mąderek czy Tomek Bagiński, od dwóch dekad dobrze się zapowiadać.


*Ciekawostka: mało co tak denerwuje zawodowych i dopiero stawiających pierwsze kroki w zawodzie scenarzystów, jak piszący reżyser. Odbiera im chleb.

wtorek, 15 maja 2018

W poszukiwaniu L-fantastyki (4: nasz lewak Sapkowski)

W czwartej części cyklu pozwolę sobie zaburzyć kolejność. Chciałem dalej pisać o fantastach-prawicowcach, o wadach ich szkoły pisania fantastyki jak dlaczego doprowadziło to do wyczerpania nurtu, ale upomniała się o mnie bieżączka. Wiemy już, że na początku 2020 możemy spodziewać się serialowego Wiedźmina, na twitterze showrunnerka rzuca kolejne fakty zza kulis, swoje też dodają włodarze Netfliksa na kolejnych branżowych imprezach.
Zaawansowana preprodukcja dodała sił dyskursowi lewicowemu, który powiada tak: Andrzej Sapkowski to twórca o poglądach jednoznacznie lewicowych, które otwarcie wyraża w twórczości. Jeśli polscy czytelnicy nie zauważyli tych oczywistych faktów, to musieli mieć klapki na oczach. W wersji popularnej wyraża to pasta, z którą po raz pierwszy zetknąłem się na fecebookowym fanpejdżu Rozumi i godności nerda:
-napisz osiem książek
-niech ich główny bohater cierpi z powodu inności, uprzedzeń i błędnych stereotypów
-na każdym kroku umieszczaj wtręty antyrasistowskie
-z krasnoludów zrób Żydów
-i używaj do krytyki antysemityzmu
-krytykuj postawy nacjonalistyczne
-krytykuj na każdym kroku kseno- i homofobię
-wyrażaj słowa poparcia dla społeczeństwa wielokulturowego i akceptacji inności
-opisuj jak ofiary stają się katami
-i pokaż jak przemoc rodzi przemoc
-uczyń to głównym tematem trzech ostatnich tomów
-niech bohater i jego kochanka zginą podczas rasistowskiego pogromu
-do ostatka broniąc prześladowanych

Z każdego zakątka internetu słuchaj, że „czarny wiedźmin to byłaby katastrofa”
Pod wieloma względami to kalka dyskusji, jaka trwa w USA wokół komiksu superbohaterskiego[1].
Pod wieloma względami jest to też prawda. Nie trzeba znać cyklu wiedźmińskiego czy trylogii o husytach na wyrywki, żeby kojarzyć AS-a z treści feministycznych, portretowania świata stojącego na progu czystek etnicznych, czy negatywnego przedstawiania religii i kapłanów[2]. Twardoch swojej recenzji Lux Perpetuy[3] tytuł Mistrzowska proza ideologiczna. Katalog zarzutów uwag stawianych przez pierwsze pióro polskojęzycznego konserwatyzmu pierwszemu pióru polskiego fantasy przedstawia się następująco:
Sapkowski, widać to od pierwszego tomu, nie znosi polskiej mitologii narodowej. Zrazu mnie to ucieszyło, gdyż (...) wyżej cenię prawdę. (...) Sapkowski nie zastępuje mitologii prawdą, tylko znakiem minus. Stąd, gdy narodowa mitologia stoi na kłamstwie — Sapkowskimu wychodzi prawda; tam, gdzie opiera się na prawdzie — Sapkowskiemu wychodzi kłamstwo. (...) Reszta jest tak sztampowa, że aż kłamliwa. Sapkowskiemu wolno nie znosić Kościoła katolickiego. (...) Ale żeby stała się literaturą, trzeba czegoś więcej, niż tabunu rozpustnych mnichów, demonicznych biskupów parających się złem tak intensywnie, że okrutny inkwizytor i cyniczny biskup polski wypadają przy nich jak postaci pozytywne. Rzecz w tym, że u Sapkowskiego żaden katolik nie wierzy w Boga, co zważywszy, że mamy XV wiek, wydaje się tezą ryzykowną. Husyci rysowani są sprawiedliwiej — nie odmawiając im skłonności do cynizmu i okrucieństw, pokazuje też Sapkowski kilka osób autentycznie wierzących i zaangażowanych nie z wyrachowania, lecz z idealizmu. Takie rozłożenie akcentów jest klasycznym przykładem literackiego kłamstwa. (...) Jeszcze śmieszniej wypada wstawiona w środek trzeciego tomu nadęta przemowa o krwawym antysemityzmie, jaki miałby stanowić główne zajęcie Europejczyków, przynajmniej od edyktu mediolańskiego. Z odległych rubieży cynizmu przelatuje nagle autor nagłym susem na rubieże naiwności, powtarzając, jak pod dyktando, parę fałszywych tez. (...) Wstawianie jednak między karty powieści — bo z treścią ani szczątkową fabułą husyckiej trylogii nie łączy się to nijak — nadętej, politycznej agitki, jest żenujące (...) przypomina metodę literacką powieści socrealistycznych, w których akcja, zawsze na usługach ideologii, zatrzymywała się, aby bohater mógł wygłosić przemowę o amerykańskim imperializmie, tudzież o przewagach kolektywnego rolnictwa.
Jest więc wszystko jasne i Sapkowski stanowi jednoosobowy odpowiednik głównego, lewicoweg nurtu fantastyki anglosaskiej?
Kiedy jednak przyjrzymy się dokładniej niż młody Twardoch odkrywamy, że sprawy nie do końca mają się tak prosto. W twórczości AS-a spokojnie znajdziemy rzeczy, które niekoniecznie będą po myśli jego lewicowych fanów. I nie tylko w twórczości. Weźmy chociażby niesławny "żarcik", który padł z ust Sapkowskiego w 2005, na Polconie w podpoznańskim Błażejówku:
Biały człowiek powinien pracować trzy godziny dziennie. Przecież Bóg po to stworzył inne rasy – Żydów, Cyganów, aby pracowały za niego…
Sprawdzenie, kto wtedy bronił Sapkowskiego przed dziennikarką Gazety Wyborczej, która przedstawiła te słowa jako szczerą pochwałę rasizmu, jest ponad moje siły i wykracza poza zakres wpisu. Ale na pewno byłoby pouczające. Pamiętajmy, że w zeszłym roku podobne zachowanie Janusza Rudnickiego (tyle, że nacechowane seksistowsko, nie rasowo) doprowadziło do sporego skandalu w warszawskiej socjecie.
Ale zostawmy problemy głównego nurtu. W zamian weźmy mało chyba dziś pamiętaną Historię i fantastykę, wywiad-rzekę z AS-em przeprowadzony przez Stanisława Beresia. Nie jest to książka udana, zwłaszcza gdy porównamy ją z beresiowym Tako rzecze Lem... Ale pomimo tego, że Sapkowski nie lubi się wyzewnętrzniać, znajdziemy kilka interesujących passusów. Na przykład o nieodzowności okrucieństwa i niesprawiedliwości jako elementów postępu społecznego:
 Moim zdaniem okrucieństwo jest nieodłączną częścią rozwoju cywilizacji i jest to związek na zasadzie dobrodziejstwa inwentarza: jeżeli chcemy tworzyć na wielką skalę, musimy liczyć się z koniecznością pokonania oporu materii. Współcześnie można pokonać wroga środkamiekonomicznymi, kiedyś nie było to możliwe. Żeby mogły się narodzić dzisiejsze,   uprzemysłowione  Stany   Zjednoczone,   trzeba   było   pozbyć   się  farmerów, broniących swoich ujęć wody. Nakręcono chyba ze trzysta westernów o dzielnych farmerach, broniących swych posiadłości, ale przecież, gdyby nie wyrzucono ich z własnej ziemi, nigdy nie powstałoby rozwinięte rolnictwo, wielki przemysł i kolej łącząca oba oceany. Gdyby nie te rugi, dziś każdy Amerykanin siedziałby na swoim spłachetku gruntu w słomianym kapeluszu i podartych portkach, z Deklaracją Niepodległości w jednej ręce i dubeltówką w drugiej. Pomimo tego, oglądając film o Dzikim Zachodzie, nie mamy wątpliwości: to bogaty przemysłowiec ze Wschodu, który wynajmuje zbirów, żeby walczyć z farmerami, jest zły.
Klasycznego marksistę nie obruszyłoby takie podejście. Klasycznego rewolucjonistę też nie (najwyżej rozważałby, który etap pokonywania oporu materii przez wielki przemysł jest najodpowiedniejszy dla Rewolucji). Ale współczesnego lewicowca z fandomu, wyczulonego na kwestie reprezentacji, sprawiedliwości społecznej, krzywd kolonializmu i okrucieństw struktur kapitalistycznych — ten sapkowski cynizm i wyrachowanie powinny choć troszku zaniepokoić.
Idźmy dalej. Jeszcze ciekawsze rzeczy znajdziemy w Sadze. Konkretnie pod koniec Czasu pogardy[4], kiedy Ciri przyłącza się do Szczurów. Dziś radośnie widzimy tam reprezentację mniejszości, ale relacji Ciri-Mistle nie zaczyna się konsensualnie. Najpierw mamy próbę gwałtu w wykonaniu Kayleigha, Mistle w porę go przepędza, wpełza Ciri pod futro i:
Ciri poczuła łzy toczące się po policzkach, szybko, coraz szybciej, wpełzające jak ruchliwe robaczki we włosy przy uszach. Mistle położyła się obok niej, troskliwie okryła futrem. Ale nie poprawiła zadartej koszuli. Zostawiła ją tak, jak była. Ciri znowu zaczęła dygotać.
— Cicho, Falka. Już dobrze.
Mistle była ciepła, pachniała żywicą i dymem. Jej dłoń była mniejsza od dłoni Kayleigha, delikatniejsza, miększa. Przyjemniejsza. Ale dotyk wyprężył Ciri ponownie, ponownie skrępował całe ciało lękiem i wstrętem, zwarł szczęki i zdusił gardło. Mistle przywarła do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc uspokajająco, ale w tym samym czasie jej drobna dłoń nieustająco pełzła jak ciepły ślimaczek, spokojny, pewny, zdecydowany, świadom drogi i celu. Ciri poczuła, jak żelazne cęgi wstrętu i strachu rozwierają się, zwalniają chwyt, poczuła, jak wymyka się z ich uścisku i opada w dół, w dół, głęboko, coraz głębiej, w cieplutkie i mokre bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości.
Obrzydliwie i upokarzająco przyjemnej uległości.
Jęknęła głucho, rozpaczliwie. Oddech Mistle parzył szyję, aksamitne i wilgotne wargi połaskotały ramię, obojczyk, wolniutko przesunęły się niżej. Ciri zajęczała znowu.
— Cicho, Sokoliczko — szepnęła Mistle, ostrożnie wsuwając jej ramię pod głowę. - Już nie będziesz sama. Już nie.

***
Rano Ciri wstała o świcie. Wyśliznęła się spod futer wolno i ostrożnie, nie budząc Mistle, śpiącej z rozchylonymi ustami i przedramieniem na oczach. Przedramię pokrywała gęsia skórka. Ciri troskliwie okryła dziewczynę. Po chwili wahania pochyliła się, delikatnie pocałowała ją w ostrzyżone, sterczące jak szczotka włosy. Mistle zamruczała przez sen. Ciri otarła łzę z policzka.
Już nie była sama.

Właściwie ten fragment, raptem strona w druku, mógłby starczyć za cały wpis. "Bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości. Upokarzająco przyjemniej uległości," po którym Ciri nigdy nie będzie już sama nie doczekało się od autora ani słowa komentarza. A przecież skoro w postmodernistycznym wiedźminlandzie mamy inżynierię genetyczną, znalazłoby się z pewnością miejsce na wykorzystanie nieletniej i syndrom sztokholsmki.
Ciekawie również przedstawia się wątek aborcyjny z Chrztu ognia. Jak wszyscy pamiętamy, Milva okazuje się być w ciąży, co oznacza, że wkrótce nie będzie mogła wędrować z wiedźmińską drużyną. Regis proponuje środek spędzający płód, co aprobują wszyscy[5] z wyjątkiem Geralta.
Osobiście uważam, że to jeden z najlepszych momentów w twórczości Sapkowskiego. Bo widzicie, wiedźmin  nie jest byle kim. To jego literackie dziecko. Największe życiowe dokonanie. Trzeba być wielkim pisarzem, żeby obdarzyć swój ukochany twór poglądami tak odmiennymi od własnych[6] i ich w żaden sposób potem nie potępić, ani nie naprostować. Przecież pod wpływem natchnionych argumentów towarzyszy mogłoby Geraltowi zmięknąć serce. Ale nie, Milva nie decyduje się na spędzenie, a buteleczka ze specyfikiem ląduje w krzakach. Wiedźmin może więc ruszyć dalej, a jego prolajferska postawa zostaje niewzruszona[7]. Mnie taka autorska odwaga stanięcia okoniem samemu sobie imponuje. Lecz z perspektywy zaangażowanej, wedle której każdy twór sztuki wzmacnia bądź osłabia dominujący dyskurs i z tego powinien być sądzony — nie jest dobrze.
Wreszcie, żeby nie przedłużać, wspomnę o jeszcze jednym, o opowiadaniu Złote popołudnie będącym retellingiem Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla (pseudonim Charlesa Lutwidge'a Dodgsona wykładowcy matematyki na Oksfordzie) i uznawanym za jeden z najlepszych tekstów AS-a. Carrolla podejrzewa się o skłonności pedofilskie — czego dowodem ma być brak wiedzy o jego związkach z dorosłymi kobietami oraz zachowane niedwuznaczne fotografie (Dodgson był zapalonym portrecistą).
W Złotym popołudniu Sapkowski tak oto opisuje[8] spotkanie Dodgsona z Kotem z Cheshire:
— Pisarstwo… — powiedział nagle Charles Lutwidge, sprawiając wrażenie raptownie przebudzonego o letnim poranku. — Pisarstwo jest sztuką martwą. Nadchodzi wiek dwudziesty, a ten będzie wiekiem obrazu.
— Masz na myśli zabawę, wymyśloną przez Luisa Jacquesa Monde Daguerre’a?
— Tak — potwierdził. — Właśnie fotografikę mam na myśli. Literatura jest fantazją, a więc kłamstwem. Pisarz okłamuje czytelnika, wiodąc go na manowce własnej imaginacji. Zwodzi go dwuznacznością lub wieloznacznością. Fotografia nie kłamie nigdy…
— Doprawdy? — poruszyłem końcem ogona, co u nas, kotów, niekiedy oznacza szyderstwo. — Fotografia nie jest dwuznaczna? Nawet taka, która przedstawia dziewczynkę w wieku lat dwunastu, w dość dwuznacznym, daleko posuniętym dezabilu? Leżącą na szezlongu w dość dwuznacznej pozie?
Zaczerwienił się.
— Nie ma się czego wstydzić — poruszyłem znowu ogonem. — Wszyscy kochamy piękno. Mnie też, drogi Charlesie Lutwidge, fascynują młodziutkie kotki. Gdybym parał się fotografiką, jak ty, też nie szukałbym innych modelek.
A na konwenanse pluń.
— Nigdy nikomu nie ppp… pokazywałem tych fotografii — niespodziewanie znowu zaczął się jąkać. — I nigdy nie ppp… pokażę. Choć trzeba ci wiedzieć, że był taki mmm… moment, gdy wiązałem z fotografiką pewne nadzieje… Natury finansowej.
Uśmiechnąłem się. Założę się, że nie zrozumiał tego uśmiechu. Nie wiedział, o czym myślałem. Nie wiedział, co widziałem, lecąc w dół czarną sztolnią króliczej nory. A widziałem i wiedziałem między innymi to, że za sto trzydzieści cztery lata, w lipcu 1996, cztery jego fotografie, przedstawiające dziewczynki w wieku od jedenastu do trzynastu lat, wszystkie w romantycznej i podniecającej wiktoriańskiej bieliźnie, wszystkie w dwuznacznych, lecz erotycznie sugestywnych pozach, pójdą pod młotek w Sotheby’s i zostaną sprzedane za sumkę czterdziestu ośmiu tysięcy pięciuset funtów szterlingów. Ładną, jak na cztery kawałki obrobionego techniką kolotypową papieru.
Ale nie było sensu mu o tym mówić.
To oczywiście nie jest prawdziwy Dodgson (którego pociąg do dzieci pozostaje w sferze plotek — równie dobrze jego ekscentryczność pasuje do spektrum autyzmu), a Kot w żadnym wypadku nie wyraża opinii Sapkowskiego. To, żeby nie utożsamiać narratora z autorem, nawet jeśli jest pierwszoosobowy, jest podstawą zasadą dojrzałego czytelnictwa. Jednakże, jak już wspominałem, z lewicowego punktu widzenia sztuka nie jest czymś wiecznym i wolnym, niezawisłym od czasu i przestrzeni. Wręcz przeciwnie: można i trzeba oceniać, kogo reprezentuje, jakie dyskursy legitymizuje, komu i czemu służy. Wtedy — jest ze Złotym popołudniem bardzo źle.


Czy te wszystkie rzeczy umniejszają Sapkowskiego jako pisarza? Nie. Dziwi jedynie, że młoda lewica, bardzo ideowa i nieuwikłana towarzysko, tak łatwo pomija je milczeniem. Za mniejsze rzeczy Grzędowicz, Pilipiuk, czy Ćwiek (też zresztą lewicowiec) są przez nich odsądzeni od czci i wiary.
Nie chcę przechodzić do ogólnych wniosków, bo te trzymam na zakończenie cyklu, mogę za to postawić hipotezę, dlaczego lewica się go tak mocno trzyma, choć dość byłoby dowodów, by go posłać do diabła, między dzbany i buce.
Po prostu jest zbyt cenny. To obecnie jedyny towar eksportowy polskiego fandomu. Jego wartości dowiodły liczne przekłady, sukces gry opartej na książkach i przejście Witchera do elitarnego grona bohaterów światowej popkultury. Kogoś takiego nie można porzucić czy wręcz oddać w ręce prawicowcom. Zwłaszcza że lewica czuje się jeszcze słabo w fandomie. Brakuje jej autorów, książek, kanałów informacyjnych. Dlatego będzie o Sapkowskiego walczyć jeszcze mocniej, a atmosfera wokół serialowego Wiedźmina będzie gęstniała z każdym miesiącem.


[1] Chociaż jak człowiek ogląda Comic Book Superheroes Unmasked pełne przechwałek, jak to Stan Lee z ekipą obalali rasizm długo przed pastorem Kingiem, to trudno nie opędzić się od myśli, że to im wyszło przez przypadek, a heroiczne legendy branża dorobiła sobie długo po fakcie.
[2] Ca wyjątkiem oczywiście arcykapłanki Nenneke i jej matriarchalnego kultu bogini Melitele. Zauważmy jeszcze, że z Melitele (czy raczej Freyji — jej odpowiednika ze Skellige) związany jest bodaj jedyny u Sapkowskiego akt boskiej interwencji w powieściowe wydarzenia.
[3] Czas Fantastyki 1(10)/2007.
[4] SuperNOWA, Warszawa 2001, str. 311.
[5] — W Nilfgaardzie — powiedział Cahir, czerwieniejąc i opuszczając głowę — o takich sprawach decyduje wyłącznie kobieta. Nikt nie ma prawa wpływać na jej decyzję.(...) Ale ja jestem cudzoziemcem, nie znającym... Nie powinienem się w ogóle odzywać. Przepraszam was. — Za co? — zdziwił się trubadur. - Czy ty nas masz za dzikusów, Nilfgaardczyku? Za prymitywne plemiona, stosujące się do jakichś szamańskich tabu? To oczywiste, że tylko kobieta może podjąć taką decyzję, to jej niezbywalne prawo [ChO, Warszawa 2001, str. 309. Młody Twardoch też mógłby tu powiedzieć co nieco o akcji stającej, by bohater wygłosił przemowę.
[6] AS w Historii i fantastyce: Proszę więc mi nie wmawiać, że pornografia jest szkodliwa, że prawo kobiety do aborcji jest złem. Dla mnie nie jest!
[7] Szkoda tylko, że potem Sapkowski rozwiązuje wątek w najgorszy warsztatowo sposób. Nie cierpię, kiedy wszelkie problemy i dylematy bohaterów kasuje deus ex machina.
[8] Zbiór Coś się kończy, coś się zaczyna, superNOWA, Warszawa 2005, str, 245

sobota, 28 kwietnia 2018

Trzy pokolenia wiedźmińskie

Taka mała rozkmina na kanwie tego, że Sapkowski prawdopodobnie napisze kolejną książkę w rodzaju Sezonu burz.
Pomyślałem, policzyłem i stwierdziłem, że w Polsce czytelników cyklu wiedźmińskiego można podzielić z grubsza na trzy pokolenia.
Pierwsze pokolenie, to ludzie, którzy o Geralcie czytali równolegle z pierwszymi wydaniami począwszy od premiery Wiedźmina w numerze grudniowym miesięcznika Fantastyka w 1986. Ludzie z pokolenia pierwszego to właśnie ci, którzy najbardziej lubią opowiadania, do sagi podchodząc z rezerwą tym większą, im późniejszy tom. To oni uważają, że Sapkowski rozmydlał swój genialny pierwotny pomysł.
Drugie pokolenie to ci, którzy przygodę zaczęli, kiedy wszystko było już gotowe. Ja sam jestem z tej grupy. Dla mnie Wiedźminy to siedmiotomowa całość, od której co najwyżej odstają pierwsze opowiadania. Jakby toczące się w nieco innym świecie. Dzikszym i mroczniejszym (w przeciwieństwie do wchodzących w odpowiednik naszej nowożytności Czterech Królestw z Sagi).
Wreszcie trzecie pokolenie stworzyły gry. Nie miałem jeszcze okazji, ale z chęcią przekonałbym się, jak wygląda odbiór cyklu przez ludzi, którzy czytali je równolegle z grą, bądź wręcz po zakończeniu Dzikiego gonu. Ciekawe jak to wpływa na recepcję.
W tytule pisałem o trzech pokoleniach, ale już mogę założyć, że wkrótce wyrośnie nam czwarte — serialowe.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Sezon nagród albo kryzys krótkiej formy

Dziś o wczesnych godzinach rannych pojawiła się lista książek nominowanych do Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego:
  1. Rafał Kosik  –  Różaniec
  2. Anna Kańtoch  –  Niepełnia
  3. Paweł Majka  –  Wojny przestrzeni
  4. Elżbieta Cherezińska  –  Płomienna korona
  5. Paweł Majka  –  Berserk
  6. Jarosław Grzędowicz  –  Hel3
  7. Zygmunt Miłoszewski   –  Jak zawsze
Niniejszym sezon polskich nagród literackich możemy uznać za rozpoczęty. Nieco wcześniej, bo w Wielką Sobotę ogłoszono nominacje do Hugo. Wkrótce, bo 30 kwietnia, mija termin zgłaszania nominacji do Zajdli.
W przypadku Żuławi widzimy, że Kosikowi jak na razie udał się powrót po latach do fantastyki dla dorosłych. Kańtoch to, wszyscy wiemy, etatowa zwyciężczyni (2 Żuławie i 3 nominacje, 5 Zajdli 5 nominacji). Po piętach depcze jej Majka (2 Żuławie i 3 nominacje do Zajdla), autor młodszy stażem, ale bardzo lubiany i przez fanów, i przez krytyków. Dziwi pojawienie się Grzędowicza — Hel-3 dość powszechnie uważa się za książkę poniżej jego możliwości (zresztą sam się przyznał, że pisał podczas walki z blokadą twórczą). Ciekawe jest pojawianie się wśród nominacji pisarzy spoza fandomu — Cherezińskiej i Miłoszewskiego.
Nie wiemy, jak zadecydują jurorzy, ale do tej pory regułą (z dwoma wyjątkami — Chochołów w 2011 i Czarnego w 2013) było, że mając książkę z pogranicza i fantastykę bardziej standardową, wybierali to drugie. Stawiałbym więc z w tym roku na Kosika. Trochę w ciemno, bo jeszcze go nie przeczytałem, ale Kańtoch jest zbyt dziwna, a Majka zbyt popowy[1] jak na dość zachowawcze gusta jurorów. Prawdziwą sensacją byłoby zwycięstwo Cherezińskiej lub Miłoszewskiego.
Ale to tylko zgadywanki w rodzaju rozważań, na ile nominacje do Żuławi przełożą się na Zajdle, skoro elektorzy są również aktywnymi działaczami fandomu. Ciekawsze wydaje się rozważenie opinii przewijającej się już tu i ówdzie — że 2017 był słabym rokiem dla polskiej fantastyki.
To oczywiście bardzo subiektywne wrażenie, bo nie ma chyba nikogo, kto przeczytałby wszystko[2]. Nieoficjalna lista przygotowana przez ekipę Zewu Zajdla[3] podaje 120 powieści i 413 opowiadań[4]. Niemniej nie przypominam sobie, żeby rok temu przydarzył się jakiś szeroko komentowany tekst. Jakby wypłaszczyło nam gatunek. Podejrzewam, że wśród mniej znanych, początkujących autorów kryje się jakaś perełka (mam do nadrobienia właściwie całą, prócz Krajewskiej i Ochnika, zeszłoroczną produkcję Genius Creations), ale przy obecnej nadprodukcji trudno zostać zauważonym. Mają z tym problem nawet doświadczeni autorzy — wyobrażacie sobie, że do tegorocznych Reflektorów (przyznawana na Pyrkonie nagroda NF dla dla talentów pisarskich, które jeszcze nie porwały tłumów, ale wkrótce to zrobią) nominowana została Agnieszka Hałas[5]? Tak, ta Agnieszka Hałas, która debiutowała w Feniksie w 1998.
Wychodzi więc na to, że samych starych wyg jest za mało, żeby podtrzymać fantastykę, a młodzi mają problem z przebiciem się. Podejrzewam, że kluczem może być spadek znaczenia opowiadań.
Kiedyś opowiadania wyznaczały nowe trendy i dawały możliwość zabłyśnięcia debiutantom. Obecnie nie było, nie przypominam sobie tekstu, który wywołałby poruszenie na miarę Wiedźmina, Złotej galery, Noteki 2015, Księgi Besławii[6]. Nie wiem, dlaczego tak jest. Autorzy, nawet młodzi stażem, oszczędzają sił i wyobraźni na powieść? A może krótką formę też dopadł kryzys nadprodukcji i posegmentowania rynku? Zwróćcie uwagę, że mimo istnienia dwóch ogólnopolskich czasopism (do NF dołączył Fantom) większość z mrowia tytułów wyszczególnianych na liście pomocniczej ukazała się gdzie indziej — w zinach, niszowych antologiach, zbiorach autorskich.
Czyżby "nieciekawy rok 2017" był zapowiedzią ostrego kryzysu? Z chęcią porozmawiałbym o tym na Polconie.

[1] Ponadto był już laureatem dwa i trzy lata temu. W tym więc bez żalu może dostać złote albo srebrne wyróżnienie.
[2] Znam osobę, która czyta wystarczająco szybko, ale nawet ona musiałaby podzielić uwagę pomiędzy fantastykę a rzeczy czytane zawodowo.
[3] Bardzo pozytywna inicjatywa. W skrócie: czytaj, nominuj, głosuj. Szczegóły na fejsie.
[4] Znajdziecie ją tutaj.
[5] Pozostali nominowani to Rafał Cichowski, Grzegorz Gajek, Marcin Kowalczyk, Magdalena Kucenty, Marcin Podlewski i Istvan Vizvary.
[6] Wiem, że pewnie mało kto czytał to opowiadanie Jewgienija Olejniczaka, bo ukazało się w Fantasy & Science Fiction i nie było wtedy jeszcze dorocznych darmowych antologii-ebooków. Niemniej w mojej bańce było omawiane, więc się liczy.


czwartek, 5 kwietnia 2018

Projekty Jacka Dukaja. Suplement.

Ha! Popularność poprzedniego wpisu mnie zadziwiła. Tylu wyświetleń nie miałem od czasu inwazji botów sprzed kilku lat. Winić mogę kolegę, który podrzucił linka na Facebooka. Sprawdza się pogląd, że blogosfera nie działa już samoistnie i jeśli chcesz być czytany, musisz się sprzęgnąć ze społecznościówkami.
Tyle o mnie. Chciałbym dziś uzupełnić poprzedni wpis. Wtedy urządziłem podróż do przeszłości, by skatalogować obietnice Dukaja, z których się nie wywiązał. Dziś chciałbym wytłumaczyć o co chodzi ze wspomnianymi na marginesie tajemniczymi projektami.
Pomysł ten wpadł mi do głowy, kiedy zabierałem się do gniewnej recenzji Serca ciemności. Recenzji ostatecznie nie napisałem, bo rzetelna analiza spolszczenia conradowskiej powieści była zbyt czasochłonna, ale już pobieżny resercz pozwolił zauważyć jedną ciekawą rzecz. Premierze Serca ciemności towarzyszył cały szereg innych rzeczy: esej Dukaja w kwartalniku Książki, debata z Magdaleną Heydel i Maciejem Świerkockim podczas Conrad Festival, wywiad dla Dwutygodnika oraz szereg pomniejszych wystąpień, których nie zdążyłem skatalogować, bo w dzisiejszej sieci wszystkie ginie w feedzie.
Wszystkie te rzeczy nie były tradycyjną aktywnością promocyjną wokół nowej książki, ale odautorskim komentarzem. bez którego sens, po co właściwie i dlaczego w taki sposób  Dukaj przełożył Heart of Darkness mógłby zostać niezauważonym. Bo co byśmy mieli? Motto pożyczone ze wstępu do Murzyna z załogi "Narcyza", buńczuczny blurb z tyłu okładki (To nie translacja, to trans-fuzja!) i ekstrawagancki styl, każący Dukajowi wrzucać do XIX-wiecznego Kongo mieszający współczesne słownictwo (Korporacja), archaiczne słownictwo (buntowniki) i onomatopeje rodem z Janusza Christy (Mpomm!). Żeby to wszystko zrozumieć, czytelnik musi zdobyć archiwalny numer Książek i doczytać esej Żyj mnie. Dziw, że nie dodano go do książki jako posłowie tłumacza. Czy tam spolszczacza.
To nie pierwszy taki przypadek. Od ponad dekady Dukaj nie napisał książki samodzielnej, to jest takiej, którą możemy wziąć z półki, przeczytać i przemyśleć, bo między okładkami zawarte zostało wszystko, czego potrzebujemy. Taki był Lód, Inne pieśni i pozostałe[1]. Natomiast gdzieś od Wrońca i Króla bólu[2] zaczął Dukaj obudowywać swoją twórczość, niby jakąś katedrę[3], przyporami wyjaśnień, przypisów i manifestów.
Dlatego zaczynam przychylać się do poglądu, że obecnej działalności Dukaja nie da się odmierzać —  jak u pisarzy — tytułami kolejnych wydawanych powieści i opowiadań. On teraz tworzy projekty. Każdy projekt to pakiet składający się z manifestu programowego, objaśnień oraz utworu prozatorskiego, który jest ilustracją/wdrożeniem tez manifestu. Pierwocinę[4] widzieliśmy przy okazji Linii oporu i Wrońca. Starość Aksolotla i Serce ciemności to już projekty prawie na całego — Dukajowi zostało przełamać się i wydawać kolejne projekty w jednym pakiecie, żeby czytelnicy nie musieli biegać i zbierać poszczególnych elementów.
Co ciekawe, Dukaj, choć kojarzony ze skakaniem od tematu do tematu oraz z niespełnianiem obietnic, jest szalenie konsekwentny. Serce ciemności wypełnia założenia książki 2.0 lepiej niż będący jej manifestem Aksolotl (który ludziom prostym jak my mógł wydać się ebookiem z przypisami i ilustracjami). Z kolei Aksolotl wyglądał, jak wyglądał, bo dopiero po wywaleniu infodumpów poza narrację mógł być formą literatury postulowaną przez Serce — transferem przeżyć[5].
Serce ciemności jest więc składnikiem projektu Starość Aksolotla, a Starość składnikiem Serca. Czy takie odwoływanie się do samej siebie, zjadanie własnego ogona nie przypomina rekurencji? Jeszcze się okaże, że Dukaj nie pisze tej zapowiadanej od paru lat powieści, ale ją żyje.

P.S.: Już po wrzuceniu tego tekstu wyguglałem, że Starości Aksolotla też towarzyszył esej-manifest, Bibliomachia w Książkach. Magazynie do czytania 1/2015. Pewnie czytałem, kiedy wyszło, ale potem zapomniałem.


[1] Czasem nawet lepiej było nie wiedzieć, czy książka z czymś koresponduje — Czarne oceany i Perfekcyjna niedoskonałość nie wydają się tak bardzo oryginalne odkąd wreszcie spolszczono Diasporę Egana.
[2] Oczywiście nie całego, bo tylko Linia oporu i Oko potwora są datowana na po Lodzie. Ponadto to Linia... funkcjonuje jako kolejny Kolejny Przełomowy Tekst Dukaja, podczas gdy Oku potwora przypadła rola hołdu Lemowi i niczego ponadto.
[3] Już drugi niski żarcik o Dukaju, jaki wymyśliłem. Hi hi.
[4] Kolejny niski żart.
[5] A przeżycia mamy USŁYSZEĆ, POCZUĆ, a nade wszystko — ZOBACZEĆ. Wszystko więc, czego nie da się wyrazić wariacją przeżyć zmysłowych, wylatuje.

sobota, 31 marca 2018

Nowy Dukaj

Na Facebooku ktoś znienacka zapytał o Dukaja. Wrzawa wywołana pół roku temu przez Serce ciemności dawno ucichła, a tu do pytania dołącza się druga osoba, i trzecia, i kolejne, aż cała grupa miłośników daje się rozemocjonować.
Z początku chciało mi się pomarudzić. Okej, rozumiem, Dukaj jest świetnym pisarzem, ale nie jedynym. Ucieszyłaby mnie kolejna jego książka, ale nie jest też tak, że bez niej uschnę jak kwiatek na pustyni. Gdybym miał czytać same niekwestionowane arcydzieła, miałbym zajęcie na kilka lat. Może i na dekadę. Dukaj więc, choć go lubię, jest mi niepotrzebny.
Potem pomyślałem o Dukaju jako o fenomenie. Począwszy od debiutu (będę musiał do Złotej galery powrócić, bo kiedy ją czytałem po raz pierwszy, nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia — poza faktem, że wyszła spod rąk czternastolatka), przez oscarową Katedrę, legendarne dwie trzecie Progresu, Lód, Króla bólu, aż po to, co mamy dziś.
A co mamy?
Pełna egzegeza Dukaja po Lodzie (przyjmując powszechny pogląd, że to jego ostatnia "pełnoprawna" powieść) byłaby trudna, ale nie niemożliwa. Może kiedyś się o nią pokuszę, kiedy zbiorę luźne myśli. Dziś jednak wystarczy nam wersja uproszczona, że Jacek Dukaj nie pisze już książek, ale projekty. Każdą rzecz przez niego zapowiadaną, obiecywaną bądź sugerowaną należy tak nazywać. Czasem projekty będą się objawiać w postaci literatury, ale nie dlatego, że ich twórca jest wciąż pisarzem. To raczej wypadkowa ceny (książka to najtańsza w produkcji sztuka narracyjna) i umiejętności (Dukaj był kiedyś pisarzem, ma doświadczenie).
Niemniej żal tych wszystkich, których przez lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne przekonywano, że są świadkami narodzin drugiego Lema. To moi fandomowi koledzy. Dlatego postanowiłem dla zabawy przejrzeć archiwalne wywiady i artykuły, aby na ich podstawie stworzyć widmową bibliotekę powieści, którymi Dukaj nas wszystkich mamił. Kursywa to cytaty, w nawiasach kwadratowych moje wtrącenia:



  • Szaleniec. (...) jeden z mych megaprojektów, gigantyczna powieść pt. Szaleniec, która ostatecznie udusiła się pod własnym ciężarem. Żal mi było samej idei, czułem, że jeszcze chwila a przeczytam rzecz u kogoś innego, zdecydowa­łem się zatem na opowiadanie [Szkoła, NF 11/96, potem Król bólu]. (...) nie od początku szło tam o dzieci, nie od początku o szkołę. Ale mogę się pochwalić, że wyjątkowo pamiętam, skąd się wziął pomysł „Szaleńca” – a mianowicie po lekturze „Czło­wieka Plus” Pohla. Pomyślałem sobie: „Ale przecież ciało to szczegół, co z umysłem? Byt określa świadomość!”.
  • Mord w marzeniu (...) który zarzuciłem po ok. 600 stronach, był w zamierzeniu crime fantasy, opowiadaną w realtimie relacją ze śledz­twa prowadzonego w świecie fantasy i według jego reguł, tzn. zamordowany składa zeznanie, dedukuje się z wróżb, symboli i przypadków, logika wnioskowania cokolwiek Borgesowska itp. Destylat tego świata wykorzystam teraz w Baśni.
  • BaśńJednym z tekstów, które (...) poniechałem, była Baśń. Ponieważ ją miałem już na dysku, posłałem Dębskiemu i Ziemiańskiemu, kiedy poprosili o coś do Fahrenheita – no i rzecz się spodobała na tyle, że wróciłem do tego projektu. [fragment Baśni do dziś można ściągnąć z archiwum e-zinu Fahrenheit]
  • Przybliżenie. O tej powieści nie wiadomo nic poza fragmentem opublikowanym przez Fahrenheita.
  • Trzeci projekt (obok Szaleńca i Mordu w marzeniu), o którym Dukaj wspominał w 1998 Wojtkowi Sedeńce, (...)  z którego wyekstrahowałem Irrehaare, co pierwotnie znalazło się w nim jako opo­wieść szkatułkowa, taki oddzielny rozdział. [Pytanie, czy trzeci projekt nie jest tożsamy z Przybliżeniem. Gdyby Dukaj na przełomie 1997/98 miał rozpoczęte cztery powieści, raczej nie zatajałby jednej przed Sedeńką, żeby fragment podrzucić ekipie Fahrenheita.]
  • Wspólny projekt z Tomaszem Kołodziejczakiem. Esensja: W czasie Polconu ’99 Tomasz Kołodziejczak wspomniał o projekcie napisania przez Was dwóch powieści. Minął ponad rok. Czy naprawdę możemy się jej spodziewać? Jacek Dukaj: Obaj jesteśmy chętni, ale na razie przedsięwzięcie nie ruszyło.
  • Żelazne jaskółkiPolska szlachecka XVII wieku z Obcymi w tle.
  • Interversum. Dukaj w 2000: może wydam oddzielnie Interversum. Dukaj w 2004: mam zaczęte Interversum. Fragment można przeczytać na starej stronie autorskiej.
  • 19, 180. Polski magiczny realizm na alternatywnym kontynencie, rozpięty na dwa i pół wieku.
  • Horror. SF przyjmująca za naukowe założenie Księgę Rodzaju. [Książka ta miała być częścią Mitów, międzynarodowej serii wydawanej w Polsce przez Znak. Dość powiedzieć, że projekt najprawdopodobniej obumarł zarówno w u nas, jak i na Zachodzie.]
  • [seria] klasycznych kryminałów logicznych na tle alternatywnej Polski AD 1920 wg utopii romantycznych.
  • Afryka. Nie powieść, ale opowiadanie z Króla bólu. Jedyne z zapowiadanych, które się w nim nie znalazło, ani nie stało samodzielna książką. Fragment można przeczytać tutaj.
  • Druga i trzecia tercja progresuDruga tercja to będzie głównie rajd przez wszechświaty odmiennych fizyk i czekam, aż się tu pewne rzeczy w nauce wyklarują w wystarczającym stopniu, żeby mi się kreacja nie zdezaktualizowała jeszcze w trakcie pisania; a po drugie, czekam na narzędzia (programy), które pomogłyby w żonglowaniu tymi fizykami – bo za cienki jestem, żeby przeliczać to wszystko ręcznie. Ale plan fabularny jest żelazny (w istocie w dużym stopniu opisany przez samą Krzywą Progresu z wykresu pomieszczonego w książce) i mam szczery zamiar prędzej czy później go zrealizować. [Sequele Perfekcyjnej niedoskonałości to bodaj największe zapowiedzi Dukaja. Są w fandomie ludzie, którzy wzgardzili Lodem czy Linią oporu, bo wciąż czekają na dwie obiecane im 2/3 trylogii. Najwyraźniej żelazny plan fabularny nie jest planem obowiązkowym.]
  • Miasto śmierci: Gra. Projekt-widmo pisany na spółkę z Pawłem Majką, który zapowiedział znienacka w czerwcu 2015 Znak. Znaliśmy datę premiery (15 września 2015), mało dukajowską objętość 320 stron, a nawet oficjalny opis fabuły: Miasto śmierci: Gra to pierwsza powieść fantastycznej serii, którą we współpracy z Jackiem Dukajem pisze Paweł Majka. Panuje wściekły upał. Michał ma już dość swojego ciasnego munduru. Wraz z Julą, Kacprem i Jurkiem bierze udział w miejskiej zabawie, rekonstrukcji walk Powstania Warszawskiego. Wkrótce wszyscy orientują się, że coś jest nie tak. Odgrywane sceny z powstania to prawdzie starcia. Świszczące wokół nich kule naprawdę ranią i zabijają, miasto rzeczywiście płonie. Czy to możliwe? Jakim cudem znaleźli się w Warszawie w roku 1944?! Michał nie wie, że ich niewytłumaczalna podróż w czasie jest elementem planu stworzonego dawno temu. Ktoś, kto zna prawdę, bacznie ich obserwuje… Od tego czasu żadnych nowych wieści o tej powieści nie mamy.



Tyle z rzeczy, o których wiemy dość, żeby zapełnić jedną linijkę. Zauważcie, że z wyjątkiem nieszczęsnego Miasta śmierci są to wszystko rzeczy dość stare, pomysły z epoki, kiedy Lód miał być opowiadaniem, a nawet jeszcze starsze, sprzed dwudziestu i więcej lat. Nawet powieści uważane za obecny dukajowy work in progress pochodzą z tego okresu. Są to:
  • Stroiciel luster. Stroiciela luster zapowiadałem już dawno temu jako jedno z opowiadań do Króla [bólu]. (...) Od lat przekonany jestem, że klasyczna SF eksploracyjna to powidok marynistyki podróżniczej o czasach, gdy na mapach Ziemi widniały jeszcze białe plamy, lwy i smoki rysowane poza granicą ludzkiego poznania. Swoistym arche owej fantastyki byłaby więc dosłowna marynistyka pangalaktyczna – mam model takiego wszechświata w konspektach od kilkunastu lat, tylko paradoks zamkniętych krzywych czasowych ciągle wchodził mi w paradę. Patent ze Stroiciela luster pozwoli mi go ominąć (mam nadzieję).
  • Fabla. (...) wyszła z pytania teoretycznego: czy jest możliwa literatura fantastyczna traktująca o świecie całkowicie realistycznym, tzn. tożsamym z naszym? Wtedy za fantastyczność musiałaby odpowiadać sama struktura fabularna opowieści. Czym jednak jest fabuła? Siedzisz w kawiarni przy stoliku, patrzysz na ludzi – czy „widzisz” fabuły, w jakich płyną oni przez świat? A jeśli miałbyś tę świadomość? Ogląd fabuły także własnego życia? Gdzie konkretnie przebiega granica między sztuczną fabularyzacją opowiadacza (selekcjonującego zdarzenia, układającego je w ciągi, interpretującego) a „surowym” przepływem doświadczeń? Czy można się cofnąć przed strukturalistów i postmodernistów i uczynić ich odkrycia elementem poznania świata przedstawionego (całkowicie realistycznego co do kształtu w materii)? Miałem wtedy jazdę na Paula Bowlesa i umieściłem rzecz w przedwojennym Maroku, na styku kultur europejskiej, żydowskiej i arabskiej, w tradycji hatibów i dawnej literatury arabskiej (w X wieku mieli już powieści dla mieszczaństwa, sieci księgarń, wyprzedzali nas o prawie tysiąc lat, potem się to rozmyło, skisło – ale nie musiało).
  • Rekursja. (...) zabawa zaczęła się od napisania notki biograficznej fikcyjnego pisarza polskiego, niedoszłego noblisty, potęgi na miarę wieszczów XIX-wiecznych. Rzecz jest mocno zakręcona (tytuł oddaje podstawowy algorytm przekształceń), wchodzi w gry kognitywistyczne, spiski ubeckie, „Sen” Keplera, historię literatury polskiej itd. Językowo najbardziej charakterystyczna, bo tam też rekursywna: zdania otwierają szufladki w szufladkach, zjadają własny ogon. (...) Chciałem ją napisać jako krótką i prostą powieść do wydania jeszcze w 2013, ale - wyszło jak zwykle. W tej chwili wygląda mi na ok. 900 stron. W każdym razie nie jest to nic o gęstości i ciężkości formalnej Lodu czy Linii oporu. Będzie dużo o wojnie fikcji z realem, historii literatury polskiej, Jerozolimie wszystkich czasów, Kartezjuszu, MMA i spiskach ubecko-copywriterskich. Ponadto status pół-legendy w fandomie mają wieści, że Dukaj kasuje kolejne wersje Rekursji (wiemy, że się do tego przyznał; nie wiemy, ile razy to faktycznie zrobił i ile stron poszło do pieca). Rekursji prawdopodobnie dotyczą słowa wypowiedziane w wywiadzie przeprowadzonym na jesieni przez Dwutygodnik: w literaturze pozasłownej – której narodzinom z larwalnych form seriali telewizyjnych czy transmisji życia przez social media właśnie świadkujemy – obnażona zostaje pustka człowieka jako „organu do przeżywania”: pudła rezonansowego dla coraz bardziej niepodległych, bogatych i samoświadomych kompleksów przeżyć. Znajdują się one poza kryteriami fiction i non-fiction; nie mają autora; nie są ograniczone językami, etnosami, biologiami. Ukułem dla nich nazwę „fikcjacji”. Ale to już rozmowa o innej [niż Serce ciemności] książce.
Spragnionych nowych powieści mogę jedynie pocieszyć faktem, że Dukaj nie jest pisarzem milczącym i prawie co roku wydaje jakiś drobiazg. W 2011 była to mikropowieść Science Fiction. W 2012 opowiadanie Portret nietoty (w antologii erotycznej Zachcianki). W 2014 Rewolucję.exe, audiobooka współnapisanego ze społecznością Gadżetomanii. W 2015 książkę 2.0 [czyli ebook z przypisami] Starość aksolotla oraz krótkie opowiadanie Pierwocina (NF 1). Natomiast rok temu Dukaj spolszczył Heart of Darkness Conrada i opublikował opowiadanie Vrtko (w antologii Newsweeka Ojciec).
Zwróćcie uwagę, że każdy z tych tekstów, od klasycznie esefowego Aksolotla, po eksperyment formalny Serce ciemności, bardziej niż samodzielnym utworem, był częścią jakiegoś projektu. Chyba jesteśmy na nie skazani.

czwartek, 22 marca 2018

Pół dużej bańki

Przez internet przemknęła wstrząsająca wieść — amazonowski serial oparty na legendarium Tolkiena ma mieć budżet wynoszący 500 milionów dolarów. Pierwsza filmowa trylogia Jacksona kosztowała 280 milionów, druga — 620. Najnowsze sezony Gry o tron pochłaniają po 100 milionów. Stówkę przekroczył drugi sezon Człowieka z wysokiego zamku, jak do tej pory największego hitu Amazona.
To oczywiście jedynie dziennikarskie ustalenia. O samym serialu wiemy niewiele. Nie wiadomo o czym będzie serial (Tolkien Estate sprzedało prawa jedynie do części materiału, ale nie ogłoszono konkretów). Znamy tylko orientacyjną, nieoficjalną, bo jedynie ustaloną przez dziennikarzy zawrotną sumę pół miliarda.
Giganci streamingu ewidentnie próbują wytoczyć sobie bitwę na serialowe lewiatany. Jednym z przyczółków do decydującego ataku upatrują w niszy fantasy , którą niedługo opróżni finiszująca Gra o tron. Netflix chce zawojować świat Wiedźminem, Amazon Śródziemiem.  Kablowe HBO też nie zasypia gruszek w popiele i  przygotowuje całą serię spinoffów sagi Martina.
Ten urodzaj ma ciemne strony. Po pierwsze, nie gwarantuje jakości. Od pewnego czasu z przekąsem mówi się o zjawisku bad quality TV, seriali, które nie spełniają oczekiwań, mimo że w produkcję włożono dziesiątki milionów i pracowali nad nim najlepsi fachowcy. Świeżym przykładem byłby tu Modyfikowany węgiel Netfliksa (na Pulpozaurze wylałem nad nim morze łez rozczarowania).
Po drugie, ważniejsze od jakichś pojedynczych wpadek, wysyp superprodukcji może oznaczać przeniesienie na rynek serialowy problemów znanych z kina. A co się dzieje w kinach? W skrócie: zaczyna brakować miejsca dla średnich budżetów. Wytwórnie wszystkie siły koncentrują na blockbusterach, które muszą zgromadzić olbrzymią widownię, żeby się zwrócić. W związku z tym na inne filmy nie tylko nie ma pieniędzy — one są wręcz niemile widziane w kinach, gdyż stanową cichą acz niebezpieczną konkurencję dla superprodukcji. Dlatego Allen pojechał robić filmy do Europy, a Soderbergh podzielił swój czas między Hollywood i seriale[1].
W przypadku przeniesienia powyższego procesu oznaczałby koniec tego, co budowało złotą epokę telewizji. Różnorodności. Pamiętacie kasację Sense8 przez nowe szefostwo Netfliksa? A niedawny pogrom, jaki urządził swoim tytułom Amazon? Te cięcia są gromadzeniem środków pojedyncze wielkie tytuły, które mają być końmi pociągowymi platform.
Cicha wojna na budżety toczy się również w kraju. Telewizja Polska realizuje właśnie zdjęcia do kostiumowych Dróg wolności. Przebąkuje się o koszcie 20 milionów złotych[2], co czyni je najdroższym polskim serialem po 1989 jeśli nie w ogóle (zresztą księżycowa gospodarka PRL skutecznie uniemożliwia jakiekolwiek sensowne porównania). Równolegle Agnieszka Holland tworzy dla Netfliksa tajemnicze political fiction 1983, również z domniemanym dwudziestomilionowym budżetem (tyle że w dolarach[3]). Będziemy mieć więc ciekawą serialową jesień tego roku[4].
Polsce oczywiście nie grozi wyjałowienie rynku przez blockbustery. Wręcz przeciwnie, rodzimy rynek jest wyjałowiony i zachwaszczony (że pociągnę tę uroczą metaforę), a pojawienie się prawdziwych pieniędzy to szansa na zakup worka nawozu[5].
Mamy więc powody do globalnego niepokoju i lokalnej radości? Niekoniecznie. Co do globu możemy powiedzieć, że jakoś to będzie. Seriali powstaje z roku na rok coraz więcej i Wiedźmin z kumplami wszystkich nie wykończą. W Polsce natomiast pieniądze nie są gwarantem powodzenia. Bodo był drogi, a się nie udał. TVN pogrążyła Belle epoque zachowawczym scenariuszem. TVP chce na pewno popisać się Drogami wolności, ale potrzeba dużo pracy, samodyscypliny i samowiedzy, żeby uniknąć powtórzenia poprzednich błędów.
Co do zaś Netfliksa... Rok temu na SerialConie producenci widzieli w wejściu na nasz rynek serwisów streamingowych wielkiej szansy. Że przyjdą nie tylko pieniądze, ale i jakość oraz standardy. Tymczasem małą, stanowcza za małą aferą było ujawnienie niskich stawek wypłacanym statystującym na planie 1983. Wyjaśnienie sprawy (zwalenie wszystkiego na firmę zewnętrzną) było tak arcypolskie, aż nieprawdopodobne, skoro showrunnerem jest Amerykanin, a reżyserka, choć Polka, większą część życia zawodowego spędziła na Zachodzie.
Chyba my ich zdeprawujemy, zanim oni nas ucywilizują.


[1] Problemy dzisiejszego Hollywoodu ciekawie opisuje ten esej z GQ Magazine
[2] Dobrą dekadę temu, przy okazji oglądania habeowskiego Rzymu, usłyszałem o zasadzie, żeby porównywać koszt sezonu serialu do analogicznego filmu kinowego. W przypadku pary Rzym-Gladiator wychodzi niemal równo (ok. 110 mln $). Z kolei Kompania braci (125 mln $) okazuje się prawie dwa razy większa od Szeregowca Ryana (70 mln). Nie wiem czy ta zasada dalej obowiązuje i jak ma się do specyficznego rynku polskiego, ale jeśli powiemy dwa razy tak, to Drogi wolności będą wyglądały ciut biedniej niż Miasto 44 (25 mln pln).
[3] Tu chyba nie ma porównania z niczym.
[4] Canal+ nie chwali się wydatkami, ale też ma ambitne plany. Właśnie emituje kryminalnego Kruka, na jesień szykuje Nielegalnych na podstawie Severskiego, a w przyszłym roku możemy się spodziewać Króla (scenariusz na podstawie własnej powieści pisze Twardoch). Ciekawe, czy Król podoła porównaniom z niemieckim Babylon Berlin — który sam w sobie wygląda jak adaptacja zaginionej książki Twardocha. Sami zobaczcie).
[5] Nie jestem analitykiem, ale nie będę daleko od prawdy, jeśli napiszę, że polskie telewizje same sobie zaszkodziły dziadowskimi oszczędnościami, niezrozumieniem, że widz się zmienia, przegapieniem koniunktury. Na oko mają 10 lat w plecy.

niedziela, 11 marca 2018

Za garść makaronu: niech żyje rewolucja! niech żyje Zapata!

Spaghetti westerny to skomplikowana sprawa. Na przykład tytuły. Najmniejszy problem, jeżeli je po prostu tłumaczono, lecz nierzadko zdarzało się, że w każdym języku  funkcjonował zupełnie inny tytuł. I nie dotyczyło tylko powstającej w partyzanckich warunkach masówki. Quién Sabe? Damiano Damianiego, film ze ścisłej czołówki gatunku, stawiany na równi z rzeczami Sergia Leone, znany jest również jako El Chucho, Quién Sabe?, A Bullet for The General (rynek amerykański) oraz Gringo (pod takim mianem wyświetlano go w Polsce).
Do tego nie wiadomo, czy w ogóle mamy do czynienia ze spaghetti westernem. Reżyser Damiano Damiani, uznany twórca thrillerów mafijnych politycznych (Dzień puszczyka, Śledztwo skończone – proszę zapomnieć, Zeznanie komisarza policji przed prokuratorem republiki) do dziś twierdzi stanowczo, że jego film z westernem łączą tylko zbliżone realia geograficzne i czasowe. Z drugiej strony Gringo znakomicie sprawdza się jako opowieść ze schyłkowego Dzikiego Zachodu, a nawet zapoczątkował cały nurt opowieści dziejących się podczas rewolucji meksykańskiej.
Czasy chaosu i niepokoju krzyżują ścieżki ludzi, którzy normalnie nigdy by się nie spotkali. W tym przypadku młody Amerykanin Bill  Tate z El Chuncho — bandytą i rewolucjonistą (granica między jednym a drugim bywa płynna). I choć gringo przyłącza się do bandy Meksykanina, a ten drugi nazywa go nawet przyjacielem, trudno znaleźć dwie bardziej różne od siebie osobowości. Grany przez weterana gatunku Giana Marię Volontè El Chuncho to dziecko rewolucji, która dla niego mogła by trwać wiecznie. Jest oczywiście za wolnością ludu i służy wiernie (choć nie za darmo) dobremu generałowi Eliasowi, ale nie myśli o szczegółach, a trudy przywództwa go męczą. Woli znów wyrwać się na szlak z wiernymi towarzyszami w poszukiwaniu swojego największego marzenia — karabinu maszynowego. Tate (w tej roli Kolumbijczyk Lou Castel) jest jego przeciwieństwem: ma zimne oczy psychopaty, prawie nigdy się nie uśmiecha, a wszystko, co robi jest przyporządkowane jakiemuś celowi. Natura więzi pomiędzy gringo a narwanym rewolucjonistą jest chyba największa zagadką filmu, więc nie będę jej spojlerował. Wystarczy powiedzieć, że cały czas się zastanawiam, czy możliwa jest przyjaźń między tak odmiennymi ludźmi. To nieomal związek międzygatunkowy. Węża ze zdziczałym psem.
Kula dla generała nie jest jednak westernem psychologicznym. To film o rewolucji, zrealizowany z rozmachem, w którym strzelaniny zbliżają się rozmachem do batalistyki. Ze świetnymi dialogami (— Zabijecie mnie, bo jestem bogaty. — Nie, zabijemy cię, bo jesteśmy biedni), suspensem, czy też niesamowitym drugim planem w rodzaju jedynego piśmiennego we wsi, mocnej postaci kobiecej, czy Klausa Kinskiego wcielającego się w El Santo, jurodiwego rewolucjonistę w habicie, z pasami z amunicją przewieszonymi przez pierś i wielkim krucyfiksem zwisającym z szyi. Włosi byli mistrzami w przyozdabianiu swojego Dzikiego Zachodu symboliką religijną. Przeważnie robili to dla efektu, niekiedy na poważnie. W tym przypadku w targanym wojną domową Meksyku umieścili zapowiedź współczesnym filmowi praktykom teologii wyzwolenia.
Bo to chyba najtrafniejszy klucz do Kuli dla generała. Damiani stworzył alegorię konfliktów toczących się w trzecim świecie, gdzie nieuświadomieni klasowo, ale chętni do bitki miejscowi walczyli z siłami rządowymi, wyzwolenie społecznie mieszało się  brudnymi interesami, a zapach krwi przyciągał zawodowych rewolucjonistów i podejrzanych profesjonalistów z bogatej Północy.
Jako miłośnik fantastyki zastanawiam się, czy w kontekście spaghetti westernów kiedykolwiek użyto zwrotu pomimo sztafażu. Bo twórcy Kuli dla generała niewątpliwie odwołali się do podobnej metody, co fantaści. Wprawdzie bez elfów i blasterów, lecz podobieństwo jest wyraźne i jeśli ono nie zachęci do seansu, to nie wiem co.

Trailer Kuli dla generała. [nie przejmujcie się domniemanym spojlerem, i tak najważniejszy jest epilog]

poniedziałek, 26 lutego 2018

W poszukiwaniu L-fantastyki (3: niezłomni tfurcy)

W trzeciej odsłonie  cyklu zastanówmy się nad uwarunkowaniami historycznymi, którymi tłumaczy się przyczyny osławionego prawoskrętu polskiej fantastyki.
Młodzi ludzie niechętni marksizmowi-leninizmowi mieli celowo wybierać ścisłe i techniczne kierunki studiów, jako że te najmniej obciążone były ideologią. Ci, którzy mieli zdolności literackie, za pośrednictwem pism w rodzaju Młodego technika, czy za sprawą fascynacji podbojem kosmosu, kierowali się ku SF. W taki sposób do fandomu trafili (czy raczej go stworzyli) Oramus, Parowski, czy mistrz fantastyki socjologicznej — Zajdel. Z kolei młodsi od nich o dekadę-dwie autorzy z Klubu tfurców świadomie kontestowali literaturę PRL, przedkładając nad nią prozę anglosaską (zauważcie, że psioczący na główny nurt i jego artystowski bełkot Grzędowicz chwali piszącego trudnym językiem Faulknera; paradoks!).
To wszystko wyłuszczyli Dukaj w pierwszej części Wyobraźni po prawej stronie, Parowski (w eseju Inżynierski etos) czy Ziemkiewicz (zbiór felietonów Frajerzy oraz rozdział IV wywiadu-rzeki p.t. Wkurzam salon — link 12345 i 6 — odcinki są krótkie, więc proszę się nie bać ;-)).

Od siebie dodam jedną hipotezę. Otóż podejrzewam, że dryf zachodził również w drugą stronę. Młodych ludzi ludzi, którzy łączyli w sobie uzdolnienia literackie, niechęć do Polski Ludowej oraz lewicowe przekonania, przyciągała ta część opozycji, która nie czytywała fantastyki. Zachowały się na ten temat dwie anegdoty. Według pierwszej, kiedy w latach 80 na spotkaniu literatów skupionych wokół krakowskiego NaGłosu przedstawiono sylwetkę Janusza Zajdla, Wisława Szymborska miała być przekonana, że to kawał, bo takiego pisarza być nie może. Według drugiej anegdoty, kiedy w latach 90 zasłużone podziemne wydawnictwo NOWA stało się legalną SuperNową i postanowiła wydawać fantastykę,  redaktor Adam Michnik miał się bardzo dziwić, że zasłużeni dla opozycji koledzy postanowili zająć się książkami o zielonych ludzikach.
O historyjkach o spotkaniach noblistki i redaktora z fantastyką przypomniała mi postać Michała R. Wiśniewskiego (znanego w fandomie jako mrw, michio albo osakana). Z przekonań człowieka bardzo na lewo. Czy to nie znamienne, że będąc osobą z fandomu, zaangażowaną od lat, świetnie znającą gatunek (z naciskiem na mangę/anime i cyberpunk), postanowił pisać powieści głównonurtowe i wydawać je w Krytyce politycznejProwadzi to zresztą do ciekawych spięć: głównonurtowy recenzent Jetlagu najwyraźniej nie zauważył, że mrw streszcza słynne opowiadanie Asimova Ostatnie pytanie.

W takim oto skrócie można przedstawić procesy, które ukształtowały pokolenie debiutujące w heroicznych latach 80, dominujące w kryzysowych latach 90, a w kolorowej dekadzie lat zerowych tworzących podstawy sukcesu rynkowego Fabryki Słów.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Dlaczego lubię spaghetti westerny

Parę lat temu przymierzałem się do cyklu wpisów o spaghetti westernach. Niewiele z tego wyszło (konkretnie dwa o trzech filmach: pierwszy i drugi). Podobnie zresztą miałem z paroma innymi planami na powrót do częstszego blogowania. Tak to jest, kiedy obowiązki, inne pisanie oraz wrodzone lenistwo mieszają się ze sobą. Co do tego ostatniego, to mimo wszystkich fanowskich zarzutów szanuję słowa Dukaja, że pisze dla siebie, a nie dla innych. Że też mu się chce!
Ale wróćmy do spaghetti westernu. Niedawno przeczytałem, że ponieważ włoski serial jest na fali (Gomorra, Suburra, współudział przy Młodym papieżu), nad Tybrem rozpoczęto development aż dwóch  projektów w konwencji makaronowego dzikiego zachodu. Czekam więc na 12-odcinkowego Django (już wiemy, że twórcy nie pójdą tropem Tarantino, za to zapowiadają coś w duchu oryginału z 1966) oraz Colta opartego na niezrealizowanym telewizyjnym projekcie samego Sergia Leone (który brzmi jak połączenie Trylogii dolara z pierwszą częścią Dawno temu w Ameryce).
Co takiego jest w spaghetti westernie, że darzę go fanowską miłością?
Spaghetti western to wielka pochwała kreatywności. Klasyczny western był dość ograniczoną konwencją — dlatego na początku lat 60 zaczął ustępować pola innym filmom. Sztywno ustalone ramy czasowe i geograficzne, kilka(naście) typów bohatera do wyboru i niewiele więcej fabuł zdawało się nie pozwalać na nic więcej. Tymczasem Włosi pokazali, że jedyną regułą jest brak reguł, a ograniczenia służą do tego, by je łamać. Nieskrępowana, anarchiczna wyobraźnia tego typu zdarza się przeważnie tylko w snach, dlatego więc całkiem na poważnie określano spagwesty westernami surrealistyczmi.
Spaghetti western to też dowód, że nie ma takich warunków, w których nie dałoby się stworzyć czegoś wielkiego. To były filmy robione taśmowo, ponad sześćset w kilkanaście lat. Do tego poza kilkoma wyjątkami plan zdjęciowy był jeden — pustynia Tabernas na południu Hiszpanii, suchy, skalisty ugór o powierzchni połowy Warszawy. Spagwesty powstawały w ekspresowym tempie nie tylko z powodu napiętego budżetu. Po prostu za każdą realizującą film ekipa stała cała kolejka następnych. Wielkim zaskoczeniem jest wtedy, że arcydzieł gatunku będzie dobry tuzin, a tytułów dobrych i wartych seansu kilkadziesiąt. Sam kiedyś sporządziłem zbiorczą listę polecanek (kierując się opinią krytyków i reżyserów, np. wspomnianego już Tarantino) i wyszło mi ich 57.
Wreszcie w zamerykanizowanej do bólu popkulturze spaghetti western jest niezwykłym przypadkiem pokonania przeciwnika na jego własnym boisku. Fani pamiętają, że Włosi od zawsze tworzyli znakomite horrory i dreszczowce (nurt giallo był wielką inspiracją dla późniejszych slasherów), radzili sobie z gangsterskim kryminałem (od polizzioteschi lat 70 po zeszłoroczną Suburrę), mieli szalone kino sandałowe i wiele, wiele innych. To wszystko jednak były gatunki międzynarodowe. Nikt nie ma na własność grozy czy starożytnego Rzymu. Natomiast western jest amerykański. Martin Scorsese w swoim znakomitym dokumencie (polecam zawsze i wszędzie) A Personal Journey with Martin Scorsese Through American Movies nazwał go, obok dramatu gangsterskiego i musicalu, gatunkiem narodowym. Włosi tymczasem wzięli western jak swój i zrobili z nim co chcieli. Do dziś zresztą trwają spory o to, czy im było wolno — dla wielu Amerykanów spagwesty to zamach na amerykańską tradycję, szkalowanie historii czy wręcz przywłaszczenie kulturowe.
Jakby nie było, spaghetti westerny na zawsze pozostaną przykładem, że w sztuce można wszystko, albo prawie wszystko. Trzeba być tylko dość narwanym. Albo chciwym łatwego zarobku.