poniedziałek, 19 lutego 2018

Dlaczego lubię spaghetti westerny

Parę lat temu przymierzałem się do cyklu wpisów o spaghetti westernach. Niewiele z tego wyszło (konkretnie dwa o trzech filmach: pierwszy i drugi). Podobnie zresztą miałem z paroma innymi planami na powrót do częstszego blogowania. Tak to jest, kiedy obowiązki, inne pisanie oraz wrodzone lenistwo mieszają się ze sobą. Co do tego ostatniego, to mimo wszystkich fanowskich zarzutów szanuję słowa Dukaja, że pisze dla siebie, a nie dla innych. Że też mu się chce!
Ale wróćmy do spaghetti westernu. Niedawno przeczytałem, że ponieważ włoski serial jest na fali (Gomorra, Suburra, współudział przy Młodym papieżu), nad Tybrem rozpoczęto development aż dwóch  projektów w konwencji makaronowego dzikiego zachodu. Czekam więc na 12-odcinkowego Django (już wiemy, że twórcy nie pójdą tropem Tarantino, za to zapowiadają coś w duchu oryginału z 1966) oraz Colta opartego na niezrealizowanym telewizyjnym projekcie samego Sergia Leone (który brzmi jak połączenie Trylogii dolara z pierwszą częścią Dawno temu w Ameryce).
Co takiego jest w spaghetti westernie, że darzę go fanowską miłością?
Spaghetti western to wielka pochwała kreatywności. Klasyczny western był dość ograniczoną konwencją — dlatego na początku lat 60 zaczął ustępować pola innym filmom. Sztywno ustalone ramy czasowe i geograficzne, kilka(naście) typów bohatera do wyboru i niewiele więcej fabuł zdawało się nie pozwalać na nic więcej. Tymczasem Włosi pokazali, że jedyną regułą jest brak reguł, a ograniczenia służą do tego, by je łamać. Nieskrępowana, anarchiczna wyobraźnia tego typu zdarza się przeważnie tylko w snach, dlatego więc całkiem na poważnie określano spagwesty westernami surrealistyczmi.
Spaghetti western to też dowód, że nie ma takich warunków, w których nie dałoby się stworzyć czegoś wielkiego. To były filmy robione taśmowo, ponad sześćset w kilkanaście lat. Do tego poza kilkoma wyjątkami plan zdjęciowy był jeden — pustynia Tabernas na południu Hiszpanii, suchy, skalisty ugór o powierzchni połowy Warszawy. Spagwesty powstawały w ekspresowym tempie nie tylko z powodu napiętego budżetu. Po prostu za każdą realizującą film ekipa stała cała kolejka następnych. Wielkim zaskoczeniem jest wtedy, że arcydzieł gatunku będzie dobry tuzin, a tytułów dobrych i wartych seansu kilkadziesiąt. Sam kiedyś sporządziłem zbiorczą listę polecanek (kierując się opinią krytyków i reżyserów, np. wspomnianego już Tarantino) i wyszło mi ich 57.
Wreszcie w zamerykanizowanej do bólu popkulturze spaghetti western jest niezwykłym przypadkiem pokonania przeciwnika na jego własnym boisku. Fani pamiętają, że Włosi od zawsze tworzyli znakomite horrory i dreszczowce (nurt giallo był wielką inspiracją dla późniejszych slasherów), radzili sobie z gangsterskim kryminałem (od polizzioteschi lat 70 po zeszłoroczną Suburrę), mieli szalone kino sandałowe i wiele, wiele innych. To wszystko jednak były gatunki międzynarodowe. Nikt nie ma na własność grozy czy starożytnego Rzymu. Natomiast western jest amerykański. Martin Scorsese w swoim znakomitym dokumencie (polecam zawsze i wszędzie) A Personal Journey with Martin Scorsese Through American Movies nazwał go, obok dramatu gangsterskiego i musicalu, gatunkiem narodowym. Włosi tymczasem wzięli western jak swój i zrobili z nim co chcieli. Do dziś zresztą trwają spory o to, czy im było wolno — dla wielu Amerykanów spagwesty to zamach na amerykańską tradycję, szkalowanie historii czy wręcz przywłaszczenie kulturowe.
Jakby nie było, spaghetti westerny na zawsze pozostaną przykładem, że w sztuce można wszystko, albo prawie wszystko. Trzeba być tylko dość narwanym. Albo chciwym łatwego zarobku.

3 komentarze:

  1. A doczekamy się notki z Twoimi polecankami spaghetti-westernowymi? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, ale na pewno napiszę coś o "Czasie masakry", który właśnie zacząłem oglądać :)

      Usuń
  2. Tak, dawaj te polecanki! :-)

    (mc)

    OdpowiedzUsuń